Słońce w zenicie – pierwsze zaskoczenie.
Sara przez resztę dnia nie wychodziła z namiotu. Siedziała na składanym krzesełku, trzymając małe lusterko w dłoni. Wpatrywała się w swoje odbicie, próbując doszukać się zmarszczek lub innych niedoskonałości. Nie była w stanie zebrać myśli, a tym bardziej kontynuować badań. Jej umysł wciąż brzmiał echem tego, co się wydarzyło — woda, jęki, gorąco, śpiew Iyary... I ta przemiana, którą przeszła nie tylko fizycznie.
Z początku była wściekła. Czuła się oszukana — przez syrenę, przez siebie samą, a także pragnieniem młodości, które ją pociągnęło w tę niebezpieczną grę. Jednak z każdą godziną jej gniew zaczął się zmieniać. Powoli, jakby w niej samoczynnie wygasał i zostawiał miejsce czemuś nowemu. Świadomości. Ciekawości. Władzy.
Nie mogła cofnąć tego, co dał jej rytuał, ale mogła spróbować to zrozumieć. Poznać lepiej nową siebie i to, co jeszcze może potrafić. Same mity nic nie wspominały o mocy ognia, który teraz posiadła. Pragnęła być tylko młodsza. Nic więcej.
* * *
Słońce zbliżało się do zenitu, kiedy z głębi obozu dobiegło ciche stęknięcie. Chwilę później przyszło kolejne. Wyszła ostrożnie z namiotu i zobaczyła ich — Marka i Tomka, wciąż leżących nagich na wyschniętej ziemi. Ich usta były spieczone od upału, a skóra pokryta potem i kurzem.
Ich ciała... zmieniły się.
Sara przystanęła, zaskoczona, choć przecież przeczuwała to wcześniej. Obaj wyglądali inaczej. Starsi. Mocno starsi. Ich młodzieńcze sylwetki zniknęły, ustępując miejsca zwiotczałej skórze, siwiejącym włosom i oczom z wyraźnym cieniem zmęczenia.
Marek podniósł się pierwszy, jęknął, dotykając bolących stawów. Tomek był w szoku, bo natychmiast zaczął rozglądać się nerwowo. Dopiero po chwili obaj spojrzeli na siebie — i jakby nie mogli rozpoznać twarzy, które do tej pory były ich własnymi lustrami.
— Co się... co jest...? — wychrypiał Marek.
— Nie poznaję cię, stary... — mruknął Tomek. — Co nam...?
Wtedy zobaczyli Sarę, która stała w pełnym słońcu, a promienie otulały jej ciało jak aureola. Miała na sobie cienką, przewiewną koszulę, ledwo opinającą się na jej piersiach, które wydawały się pełniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Jej skóra była gładka, napięta, lśniła zdrowiem. Włosy — długie, falujące, jak po luksusowym zabiegu. A oczy... błyszczały tajemnicą.
Obaj zamilkli, zapatrzeni. Tak, jakby widzieli boginię. Albo kogoś, kogo nie da się już nazwać człowiekiem.
Sara uniosła wzrok i spojrzała na nich z chłodną empatią. Nie było na jej ustach uśmiechu, ani też wrogości. Po prostu była... inna. Stała się kimś lub czymś więcej.
— Rytuał coś wam zabrał — powiedziała cicho. — Ale mnie coś dał.
Nie powiedziała nic więcej. Wróciła do namiotu, zostawiając ich z ciszą, palącym słońcem i świadomością, że w tej dżungli — coś nieodwracalnie się zmieniło.
* * *
Obóz spowity był w ciężkiej, drgającej od upału ciszy. Liście palm poruszały się leniwie, a powietrze pachniało suchym drewnem i popiołem po wczorajszej nocy.
Marek klęczał przy przygotowanym stosie gałęzi. Jego ręce drżały, gdy próbował podpalić ognisko, żeby coś zjeść. Zamiast tego, ułamał zapałkę. Trzecia z kolei wypadła mu z palców.
— Cholera… — mruknął, pochylając się nad patykami.
Stawy w palcach pękały głośno, jakby były z wyschniętego drewna. Sara obserwowała go z oddali, siedząc na obalonym pniu, a w jej spojrzeniu było coś nowego — nie współczucie, nie kpina. Coś pomiędzy — chłodna pewność.
Podniosła się i podeszła powoli, a jej stopy ledwie zagłębiały się w miękką ziemię. Kiedy stanęła obok, Marek nawet nie uniósł wzroku. Był głodny i zdeterminowany, żeby w pierwszej kolejności zaspokoić głód.
— Pozwól, że ja to zrobię — powiedziała spokojnie.
Uniósł głowę, jakby chciał zaprotestować, ale wtedy zobaczył, co dzieje się w jej prawej dłoni. Skórę otulił migoczący blask, a potem pojawiło się ciepło — wyraźne nawet z kilku kroków.
Z niczego, jakby wbrew logice, zaczęła formować się mała, pulsująca kula ognia. Jej powierzchnia falowała, tańczyła jak płomień świecy na wietrze, ale nie wydawała dźwięku.
Marek cofnął się instynktownie, potykając o własne stopy.
— Na Boga… — wyszeptał, osłaniając oczy.
Sara patrzyła na niego krótko, bez uśmiechu, po czym lekkim ruchem rzuciła kulę w stos drewna. W jednej chwili gałęzie zajęły się żywym płomieniem, strzelając iskrami w górę.
Tomek przechodził obok, niosąc zwiniętą plandekę, bo chciał opuścić to miejsce. Zatrzymał się gwałtownie, gdy kątem oka dostrzegł to, co się stało. Spojrzał na Sarę, potem na płonące ognisko.
— Ty… ty to… — zaczął, ale zabrakło mu słów.
Sara tylko się odwróciła i odeszła w stronę namiotu, zostawiając obu mężczyzn z gorącym, trzaskającym ogniem i palącym się w ich oczach pytaniem, którego nie odważyliby się zadać.
* * *
Ognista tarcza słońca wisiała nisko nad horyzontem, a jej czerwone światło odbijało się w lśniącej tafli rzeki. Powietrze było ciężkie, nasycone wilgocią i zapachem mokrej ziemi. Sara weszła do wody powoli, pozwalając, by chłodny nurt opływał jej uda, biodra i brzuch. Zanurzyła się po szyję, zamknęła oczy…
I wtedy usłyszała to znowu. Śpiew, ale nie taki jak poprzednio — tym razem głos był bliżej, jakby wnikał prosto do jej myśli. Brzmiał jak szept w języku, którego nigdy się nie uczyła, a jednak rozumiała każde słowo.
— Nie tylko ogień jest twój, dziecko rzeki… — mówił głos, jednocześnie kobiecy i nieludzki. — Masz też władzę nad ich męskością. Nad dumą, żądzą i słabością, którą niosą między nogami. Nawet jeśli zaprzeczą… odpowiedzą na twój rozkaz.
Sara poczuła, jak przez jej ciało przechodzi dreszcz — nie z zimna, lecz z nagłego, podniecającego poczucia mocy. Otworzyła oczy, a zachodzące słońce odbiło się w jej źrenicach jak dwa ogniki. Rozejrzała się naokoło, ale syreny nie było nigdzie.
Wyszła z wody powoli, świadoma każdego ruchu. Krople spływały po jej skórze, a koszula, którą zarzuciła na ramiona, przykleiła się do ciała, podkreślając każdy kształt. Ten głos, który właśnie słyszała. To była prawda, a może to jakieś halucynacje? Jednak sama czuła się doskonale, ale nie zaszkodziło to sprawdzić tych słów.
Marek i Tomek siedzieli przy dogasającym ognisku. Ich spojrzenia od razu powędrowały ku niej — i choć od wczoraj ich oczy patrzyły na świat inaczej, tak obecnie wypełniła je mieszanina fascynacji i niepokoju.
— Wiecie… — zaczęła, siadając naprzeciw nich i splatając dłonie na kolanie. — Po wczorajszym mam ochotę na więcej.
Tomek odchrząknął nerwowo, a Marek wbił wzrok w ziemię.
— Sara… nie. To, co się stało, wystarczy — powiedział cicho Tomek, kręcąc głową.
— Tak… to nie jest dobry pomysł — dodał Marek, choć w jego głosie nie było pewności.
Sara oparła łokieć na kolanie i przechyliła głowę, trochę z rozbawieniem. W jej oczach pojawił się błysk, a kąciki ust uniosły się w lekkim, niebezpiecznym uśmiechu.
— Myślicie, że macie wybór? — zapytała miękko, ale w jej tonie było coś, co sprawiło, że mężczyźni zamarli w bezruchu.
* * *
Ogień w jej spojrzeniu zdawał się pulsować, gdy wstała i podeszła bliżej. Marek i Tomek odruchowo cofnęli się o krok, ale to nie zmieniło tego, co stało się chwilę później.
Sara uniosła dłoń — nie musiała ich dotykać. Wystarczył jeden przebłysk skupienia, a mroczna energia, o której mówiła syrena, przepłynęła przez jej ciało.
Marek jęknął pierwszy. Zgiął się w pół, łapiąc się za krocze. Jego oddech przyspieszył, a oczy rozszerzyły się w zaskoczeniu. Tomek spojrzał na niego zdezorientowany, ale w sekundę później i jego twarz wykrzywiła się w dziwnym grymasie — pomiędzy bólem a przyjemnością.
Ich członki twardniały gwałtownie, nienaturalnie, aż skóra napięła się do granic. Mięśnie ich nóg drżały, a każdy ruch stawał się wysiłkiem.
— Co… co ty robisz?! — wychrypiał Tomek, chwytając się za biodra.
— Tylko sprawdzam… czy jesteście posłuszni — odparła Sara, a jej głos brzmiał jednocześnie miękko i lodowato.
Tomek nagle wyrwał się z miejsca i ruszył w stronę lasu, potykając się o kamienie. Sara nawet się nie poruszyła. Tylko spojrzała w jego stronę i w jej dłoni zapłonęła kula ognia. W sekundę później ciszę przerwał huk, gdy płonący pocisk uderzył w pień drzewa tuż przed nim. Kora eksplodowała iskrami, a płomienie zaczęły lizać pień.
Tomek zatrzymał się jak wryty, ciężko dysząc.
— Jeśli nie chcesz być następny… — powiedziała powoli Sara, idąc w jego stronę — lepiej wróć.
Odwrócił się ku niej, blady jak kreda. Drżał, ale nie z chłodu. Powoli, jak w transie, wrócił na miejsce, unikając jej spojrzenia.
Stanęła nad nimi, w blasku płonącego ogniska i dogasającego słońca. Wyglądała jak bogini, której nie można się sprzeciwić. Spojrzała mu prosto w oczy z zimnym błyskiem w spojrzeniu.
— Teraz zdejmij spodnie — rozkazała spokojnym, lecz niepodważalnym tonem.
Tomek drżał, ale posłusznie rozpiął guziki i powoli ściągnął materiał, odsłaniając całkowicie napięte, zdradzające moc jej magii ciało.
Sara uśmiechnęła się zadziornie, kładąc dłoń na jego biodrze. — Za karę… — zaczęła miękko, a jej głos przybrał nutę lodowatego żartu — twój wytrysk będzie nie tylko silny… ale i dość bolesny.
Tomek zadrżał na te słowa, a jego oczy zabłysły mieszaniną strachu i niepohamowanego pożądania. Sara skinęła głową i powoli wygięła palce, puszczając przez nie niewidzialny impuls. To sprawiło, że jego ciało zadrżało gwałtownie, jakby przeszywał je prąd. Ból mieszał się z rozkoszą, a on zaczął tracić kontrolę nad sobą. Uświadomił sobie, że jest całkowicie od niej zależny.
Powoli zaciskała palce na jego biodrze, a druga ręka delikatnie przesunęła się wzdłuż napiętego ciała Tomka. Jego członek stał się sztywny jak nigdy wcześniej — wyprężony do granic wytrzymałości. Zdecydowanie nie mógł tego znieść. Nagle chwycił się dłonią za rozpalony narząd, próbując złagodzić piekące napięcie, które Sara w nim wywołała. Jego oddech przyspieszył, a twarz wykrzywiła, wyrażając jednoczesny ból i pożądanie.
— Nie odrywaj ręki — szepnęła z zimnym uśmiechem. — Jeszcze nie…
Jej dłoń przesunęła się niżej, dotykając delikatnie, ale zdecydowanie. Wysłana przez nią energia była nie do powstrzymania.
W chwili, gdy pozwoliła mu na ujście, fala ekstazy uderzyła z taką siłą, że Tomek aż się zachwiał. Wytrysnął wysoko i dalej, niżeli kiedykolwiek był w stanie. To wyciągnęło z niego niemal całą energię, która przepłynęła do stojącej obok niego kobiety. Jego ciało wygięło się gwałtownie, a potem opadło na ziemię, tracąc przytomność.
Sara czuła to całą sobą, kiedy esencja jego ekstazy, zaczęła karmić jej ciało. Zamknęła na moment oczy i westchnęła. Teraz już wiedziała, jakie to uczucie, kiedy przez krótką chwilę, mężczyzna doznaje spełnienia.
Spojrzała na niego zimno i bez cienia współczucia. W tym momencie było jasne — to była nie tylko zabawa. To była jej władza, panowanie i przeznaczenie.
* * *
Sara odwróciła się powoli w stronę Marka, który wciąż siedział obok ogniska, próbując zebrać myśli po tym, czego właśnie był świadkiem.
— Byłeś grzeczny — powiedziała miękko, a w jej głosie zabrzmiała nuta nagrody. Spojrzała na moment na jego kolegę. — Nie uciekłeś jak on.
Podeszła do niego majestatycznie i uklękła przed nim. Jej palce powoli sięgnęły do guzików spodni Marka, rozpinając je jeden po drugim z precyzją i powolnością, która potęgowała napięcie między nimi. Następnie chwyciła za krawędź materiału i zsunęła z jego drżącego ciała. Sara pochyliła się, a jej usta otworzyły, aby delikatnie, a jednocześnie zdecydowanie owinąć się wokół jego przyrodzenia.
Marek poczuł, jak napięcie i moc znowu go pochłaniają, a świat wokół zamienia się w wir doznań, których nie był w stanie kontrolować. Nie mógł oderwać wzroku od jej ciała — lekko prześwitująca bluzka i krągły biust. Ona sama zdawała się emanować boskim światłem.
Bezwiednie wsunął dłoń pod materiał i zaczął pieścić jej jędrne piersi, czując ich ciepło i sprężystość. Sara uśmiechnęła się przewrotnie, odczytując jego myśli bez słów.
— Wiem, czego chcesz — szepnęła, a jej głos był miękki, zarazem pełen kontroli. — Chciałbyś go wsadzić pomiędzy, prawda?
Nie czekając na odpowiedź, rozchyliła mu uda i usadowiła się między nimi, jednocześnie powolnie rozpinając guziki bluzki. Materiał zsunął się z ramion i opadł na ziemię, odsłaniając nagie piersi — pełne, jędrne, kuszące.
Nachyliła się i chwyciła je obiema rękami, natychmiast je zaciskając niczym kleszcze na jego twardym członku. Przestał być widoczny, znikając cały między nimi.
Marek zadrżał pod tym dotykiem, a jego oddech stał się szybki i nieregularny, całkowicie oddając się władzy Sary. Zanurzył się głęboko w jej piersiach — miękkimi, ciepłymi, a jednocześnie silnymi niczym szczypce. Sara zamknęła oczy na moment, skupiając całą swoją moc na jednym, prostym poleceniu skierowanym myślą do jego ciała.
Napięcie w nim rosło, ciśnienie narastało do granic wytrzymałości, aż w końcu Sara pozwoliła mu na uwolnienie tego, co w nim wrzało.
Wytrysk był potężny, ciepły, rozpryskujący się tuż obok jej twarzy, osadzając na jej skórze i ustach mokre ślady intensywności chwili.
Marek otworzył oczy, zdezorientowany i jednocześnie całkowicie poddany temu, co się działo. Nie odebrała mu całkowicie energii, a tylko kilka miesięcy życia, które sobie przywłaszczyła. Nie chciała ich obu całkowicie wykończyć, gdyż pomyślała o swoim domu i uczelni.
Sara uniosła głowę i spojrzała na niego z chłodnym uśmiechem. Wypowiedziała słowa, które zdawały się rzucać cień na obecne wydarzenia:
— Zrobiliście już wszystko — spojrzała na swego niewolnika, a następnie na Tomka, który wciąż leżał nieprzytomny na ziemi. — Jutro wracamy.
* * *
Wylot – Lotnisko w Limie.
Sara szła pierwsza. Jej krok był lekki, niemal taneczny, jakby w ogóle nie dotykała ziemi. Długie, gładkie nogi przesuwały się w rytmie, który sam wymuszał spojrzenia, by podążały za nią. Skóra miała odcień zimnego alabastru, a piersi — duże, nienaturalnie jędrne — niosły się przed nią jak trofea zdobywczyni. Na sobie miała czarną lnianą suknię, bez stanika, z rozcięciem sięgającym wysoko na biodro. Każdy jej ruch był deklaracją pewności siebie.
Kilka kroków za nią szli Tomek i Marek. Zgarbieni. Milczący. W szarych twarzach odbijało się coś więcej niż zmęczenie podróżą. Wyglądali jak dwóch starszych mężczyzn, którym nagle ktoś odebrał młodość — niosących swoje walizki, jakby były nie bagażem, lecz wyrokiem. Zmarszczki w kącikach ich oczu nie były od uśmiechu, lecz od tego, że od wczoraj bali się nawet spojrzeć w jej stronę.
To nie był ciężar sprzętu, który ich przygniatał. To był ciężar wspomnień… rytuału… i groźby, która paliła w głowie mocniej niż słońce nad lotniskiem.
Dzień wcześniej, będąc w chacie nad rzeką, gdy pakowali się do odlotu, Sara zatrzymała ich jednym gestem. Podniosła wzrok znad torby i spojrzała każdemu z osobna w oczy. Jej głos był cichy, ale niósł się w dusznym powietrzu jak dźwięk ostrza przecinającego skórę:
– Jeśli piśniecie choćby słowo o tym, co się tam wydarzyło… spalę was od środka. Wasze serca staną w ogniu, zanim zdążycie krzyknąć.
Potem uniosła wysoko dłoń, żeby dokładnie widzieli. Na wysokości ich twarzy, pojawiła się kula ognia — jasna, pulsująca, żywa. Jej płomienie tańczyły w ciszy, jakby czekały na rozkaz. Po sekundzie zamknęła palce, a kula zgasła bez śladu, pozostawiając po sobie zapach spalonego powietrza i ciszę gęstszą niż wcześniej.
Właśnie od tamtej chwili, żaden z nich nie ośmielił się zadać żadnego pytania.
* * *
Uniwersytet Jagielloński.
Jej gabinet — miejsce, które przez lata było jej królestwem. Tu rozgrywały się największe zwycięstwa i porażki. Teraz jednak ściany zdawały się ją dusić. Jakby zamieniały ogień, który nosiła w sobie, w chłodny, bezduszny popiół.
Sara siedziała za masywnym, drewnianym biurkiem. Przed nią leżały sterty papierów — raport z wyprawy, wniosek o kolejny grant, dokumenty, które kiedyś dawały jej sens i cel. Teraz przeglądała je bez życia w oczach, jakby patrzyła na cudze sprawy.
Jej wargi lekko się rozchyliły, jakby chciała coś powiedzieć, ale słowa ugrzęzły głęboko w gardle. Ogromne piersi — pełne, jędrne, niemal nierealne — swobodnie opadały na blat biurka, zasłaniając część papierów. Ich obecność była kontrastem do bezduszności dokumentów i zimna gabinetu.
— To już mnie nie obchodzi — wyszeptała cicho, głosem tak niskim, że niemal tylko dla siebie.
Wstała powoli, jakby każdy ruch wymagał od niej siły, której dawno nie miała. Podeszła do wielkiego lustra wiszącego na ścianie naprzeciwko. Spojrzała na swoje odbicie. Nie była już kobietą zbliżającą się do pięćdziesiątki. W lustrze widziała boginię zamkniętą w ciele trzydziestolatki — o pełnych, sprężystych piersiach, które zdawały się żyć własnym życiem, a oczy płonęły nienaturalnym, czerwonym światłem.
Przez chwilę stała nieruchomo, wpatrując się w swoje odbicie — jakby szukała tam samej siebie, a może już wiedziała, że jej dawną ją pochłonęła nieodwracalna przemiana.
Wróciła do biurka i jednym pstryknięciem palców podpaliła dokumenty. Ogień buchnął bezgłośnie, połykając kartki z bezlitosną prędkością. Płomienie nie zostawiały popiołu — tylko pustkę, chłód i ciszę, która zdawała się wymazywać wszystko, co było kiedyś ważne.
Sara ubrała się bez pośpiechu, ale z determinacją w ruchach. Nie pożegnała się z nikim. Nie obchodzili ją już dawni przyjaciele, a także naukowe osiągnięcia — bo tak naprawdę, teraz liczyła się tylko władza.
* * *
Przystanek – wieczór, Kraków.
Pod ciemniejącym niebem miasta, gdzie światła latarni igrały z cieniami brukowanych ulic, stał na przystanku mężczyzna. Młody, zapewne około trzydziestki, nieco surowej, lecz przyciągającej urodzie. Garnitur idealnie skrojony, aktówka w dłoni — obraz człowieka, który zna wartość swoich decyzji, a jednak coś teraz w nim drżało.
Sara pojawiła się cicho, niemal niezauważalnie. Usiadła obok niego na zimnej ławce, nie odzywając się ani słowem. Jej obecność była jak powiew innego świata — zmysłowa, niepokojąca, hipnotyzująca. Patrzyła na niego intensywnie, a na jej ustach pojawił się ledwie widoczny uśmiech — pewny, nieco tajemniczy, obietnica czegoś, co przekracza granice.
Mężczyzna zacisnął mocniej dłoń na metalowej poręczy siedziska. Spojrzenie miał rozbiegane, jakby walczył z czymś, czego nie rozumiał do końca. Nie odważył się odwrócić głowy, lecz czuł na sobie jej wzrok — ciężki, przeszywający, władczy.
Nawet go nie dotknęła. Nie musiała. Jego ciało samo zaczęło zdradzać, co się działo. Mięśnie drżały pod garniturem, a jego członek — nieproszony, niekontrolowany — stawał się twardy, napięty, jakby poddany niewidzialnej woli.
Próbował zapanować nad sobą, zacisnął szczęki, zadrżał jeszcze mocniej. Głośno stęknął, jakby próbował znaleźć ujście, ale było mu to odmówione. Bezskutecznie. Jego ciało nie należało już do niego.
Sara pochyliła się nieznacznie, tak by jej usta znalazły się blisko jego ucha. Jej głos był szeptem — zmysłowym i lodowatym, łączącym oba żywioły, a także niosącym w sobie nieodparty rozkaz:
— Teraz ty należy do mnie!
KONIEC.
Dodaj komentarz