Dzień 7 – tuż przed pełnią Księżyca.
Wieczór był duszny i ciężki, jakby dżungla wstrzymała oddech. Trójka archeologów spędziła cały palący dzień na znalezieniu przyczyny upadku starożytnej cywilizacji, znajdującej się nieopodal w ruinach budowli. Teraz Sara i Tomek siedzieli przy ognisku z rozstawionym trójnogiem oraz zwisającym kociołkiem. Jedząc z metalowych naczyń, rozmawiali o tajemniczych symbolach, wyrytych na posągach oraz odkopanych tabliczkach z inskrypcjami. Starali się pomijać wczorajsze wydarzenia i zbyt trudne tematy.
Marek postanowił zjeść później. Mocno spalony słońcem, chciał się ochłodzić, zanim jeszcze zrobi się całkowicie ciemno. Nic im nie mówiąc, wstał i udał się na brzeg pobliskiej rzeki. Jej tafla była gładka jak szkło. Nie wyglądała na niebezpieczną – wręcz przeciwnie, była jak zaproszenie. Niewiele myśląc o ryzyku pływania po zmroku, zrzucił spodnie, zostając w samych bokserkach. Wszedł powoli do wody, czując na biodrach kojący chłód i ulgę.
Martwa cisza. Żadnego wiatru. Nawet najmniejszego powiewu, jakby powietrze stało w miejscu. Zanurzył się, aż po szyję. Na sobie poczuł falę orzeźwienia i ulgi. Woda była chłodna, ale nie lodowata – raczej jak ciepłe szkło, które otula ciało. Oparł się plecami o kamień i zamknął oczy.
Wszystko było idealne… do chwili, gdy poczuł coś przy udzie. Delikatne muśnięcie. Jak włosy. Albo wodorost. Coś zmąciło delikatny bieg rzeki, a także jego spokój.
Otworzył oczy – nic. Rozejrzał się naokoło, ale nie zobaczył kompletnie niczego. Woda lśniła nieruchomo. Oddech mu przyspieszył. Próbował się nie śmiać – może to tylko jego nerwy. Może to ryba. Wrócił ponownie do relaksu i odpoczynku. Zamknął oczy, zmęczone od ostrych promieni słońca. Cała twarz go piekła.
Wziął trochę wody na dłoń i zwilżył. Westchnął i oblizał spękane usta. Trochę przy tym przysnął. Tak zatracił się w czasie, a noc przyszła szybko. Przebudził się, kiedy znowu coś poczuł.
Tym razem było to wyżej, bliżej jego miednicy. Zdecydowanie, kierunek był w stronę intymności. Jakby dłoń przesunęła się po jego męskości. Drobna. Mokra. Chłodna.
– Sara…? – powiedział półszeptem, odwracając się za siebie.
Brzegi były puste, nawet dzikiego zwierzęcia. Dopiero teraz wrócił szum wiatru, który cicho poruszył pobliskimi liśćmi bananowca.
I wtedy... coś wynurzyło się naprzeciw niego. Zaledwie na sekundę.
Zobaczył humanoidalną sylwetkę zanurzoną w wodzie i twarz. Twarz nie do końca kobieca. Nie do końca ludzka. Piękna w sposób obcy – duże, ciemne oczy, wysokie kości policzkowe, blada skóra z zielonkawym połyskiem. Włosy mokre, cienkie, ciemne jak smoła, przyklejone do policzków.
Małe piersi, które były ledwo zarysowane ponad taflą wody, jędrne, sterczące, wręcz niemal atletyczne. Jej ciało było smukłe, nieludzko symetryczne i bez owłosienia, a z połyskującą skórą przypominającą... łuskę.
Marek zamarł, ledwie pamiętając o oddychaniu. Miał wrażenie, że to jakieś halucynacje lub sen. To było takie nierealne. Nie rzeczywiste. Nie mógł się przy tym ruszyć. Czuł się sparaliżowany, a jednocześnie świadomy. Miał wrażenie, jakby jego stopy ugrzęzły w gęstym mule.
Ona uśmiechnęła się – nie radośnie, raczej... głodnie. I wtedy zniknęła pod wodą. Jednocześnie dotyk wrócił oraz dłoń między jego udami. Lekko muskała jego jądra, jakby sprawdzało jego reakcje i męskość.
Potem coś zaczęło go obejmować pod wodą – ramiona? Albo wodorosty... poruszające się jak palce. Został przygwożdżony plecami do kamienia i nie był w stanie nic zrobić.
Ciało reagowało wbrew temu, czego sobie życzył. Tracił panowanie nad sobą i stawał się coraz bardziej twardy. Boleśnie podniecony wbrew logice i rozsądkowi. Wbrew grozie, jaka wokół niego się rozgrywa.
Zaczął się napinać, kiedy ten ruch stał się posuwisty. Powolny. Świadomy. Nie był w stanie zapobiec narastającej przyjemności, która ta istota mu sprawiała.
Mocniej naciągała napletek delikatniej skóry, a ruchy stawały się szybsze. Wtedy niczym wargi, jakby obce usta, objęły mu żołądź. Poczuł lekki chłód i dziwny język, jakby jego zakończenie było rozdwojone.
Mimo nie rozumienia tej sytuacji, potrzeba spełnienia była silniejsza. Westchnął głośno i wydał z siebie pełnię nasienia, zalewając tą obcą mu formę życia. Zdawała się żywić jego mleczną mieszaniną i energią z tego płynącą. Miał wrażenie, że wysysa mu wszystkie życiowe siły, aż do ostatniej kropli.
Z oddali usłyszał wołanie, jakby zza otaczającej go mgły w jego umyśle. Otworzył oczy i wtedy... zobaczył Sarę. Stała na brzegu. Z Tomkiem.
Oboje patrzyli na niego – a Marek zrozumiał, że byli tam cały czas. To nie była Sara w wodzie. Ani trochę nie przypominała tej istoty, która zawładnęła na własność jego ciałem. Spojrzał w dół, a po niej nie było śladu. Odpłynęła. Znikła?
Zerwał się i wybiegł na brzeg, ociekając wodą i przerażeniem w oczach. Nawet nie oglądał się za siebie. Zrobił to dopiero z dala od rzeki.
Sara zmarszczyła brwi, kompletnie nie rozumiejąc jego dziwnego zachowania. Wyglądał też, jakby się postarzał o kilka dobrych lat.
– Co się stało?
Marek milczał. Jego bokserki były napięte. Jego oddech rozedrgany. A w głowie… echo szeptu. Nie w słowach. W zmysłach.
„Wróć do mnie przy pełni.”
* * *
Późną nocą, ognisko już dogasało. Tomek spał, zmęczony po upalnym dniu i badaniach z Sarą. Niestety ona… nie mogła spać. Siedziała przed namiotem, ubrana tylko w luźny, rozpięty szlafrok z cienkiej bawełny. Jej pełne piersi lekko opadały, nieosłonięte, nie z troski o przyzwoitość – ale z naturalności, jaką zdobywa tylko kobieta, która zna wartość własnego ciała.
Z wnętrza dżungli dobiegały coraz rzadsze dźwięki ptaków oraz kapucynek, które szykowały się do snu w koronach drzew. Za to cykady, śpiewały jak obłąkane skrzypce. W oddali rozległ się pojedynczy, przeciągły jęk – zbyt głęboki, by należeć do zwierzęcia. A daleko na horyzoncie, przetaczała się potężna burza, której czasem grzmot dochodził do ich uszu. To teraz coś było inaczej.
Za jej plecami rozległy się kroki. Ciche. Nerwowe. Zmierzające w jej kierunku. Instynktownie się obejrzała w kierunku źródła dźwięku. To był tylko Marek. Nadal był w mokrych bokserkach, mając ręcznik przewieszony przez ramię. W oczach miał niepokój. I... wstyd?
– Nie mogę spać. To nie daje mi spokoju.
Sara spojrzała na niego bez słowa i wskazała miejsce obok siebie. Usiadł powoli, ale w pewnej odległości, jakby bojąc się kolejnego dotyku. Milczeli tak przez chwilę, wpatrzeni w żar płonącego ogniska. Wreszcie sama postanowiła przełamać tą pełną niezręczności chwilę:
– Opowiedz mi wszystko – obróciła głowę i spojrzała na jego pełnej wątpliwości twarz.
– To… to nie była ryba. Ani korzeń. Poczułem dłoń, Sara. Naprawdę. Dłoń. I potem… ona się wynurzyła.
– „Ona”? Co masz na myśli? – zapytała z niedowierzaniem, bo była jedną kobietą w obozie.
– Dziewczyna. Młoda. Taka… inna. Skóra jak perła i cieniem zieleni. Oczy wielkie, jakby... czarne do samego środka. Nie mówiła, ale… czułem, że coś chce. Coś głębokiego. Intymnego. I przerażającego.
Sara zamknęła oczy, próbując sobie wyobrazić. Zaczęła w umyśle widzieć to istotę, jaką Marek opisywał… Wszystko zaczęło pasować. Aż za bardzo.
Wstała bez słowa i sięgnęła do jednej z drewnianych skrzyń. Z szeleszczącego, starego pakunku wyjęła notatki – pożółkłe kartki, dawno zapomniane tłumaczenia i fragmenty relacji podróżników z XIX wieku.
Rozłożyła jedną z nich przy mocnym świetle czołówki. Marek spojrzał: rękopis po portugalsku i jeszcze dziwniejszymi rysunkami – postać kobiety z ogonem, małymi piersiami i szerokimi oczami.
– Legenda o „Moça do fundo do rio” – powiedziała cicho i dodała. – „Dziewczyna z dna rzeki”. Niekiedy opisywana jako syrena, a czasem jako duch rzeki. Widziana rzekomo przez pierwszych białych traperów. Jeden z nich – Francuz – opisał, że jej dotyk wywołuje erekcję, ale umysł staje się pusty jak lustro wody. Niestety, zaginął podczas kolejnej wyprawy w głąb Amazonii. A wiele tygodni później, odnaleziono jego dziennik oraz nadpalone ciało – leżało nagie ze zwęglonym sercem.
Marek natychmiast zbladł, bo nawet on wiedział, że każda legenda może skrywać cień prawdy.
– Myślałem, że to może halucynacja…
– Nie – przerwała mu. – To prawdziwa, lokalna legenda o "Iyara". Bardzo stara. Jeszcze przed Inkami. Niektóre plemiona traktowały ją jak bóstwo. Wielu innych uważało, że "Iyara" była demonem. Wszystko zależało od tego, czy mężczyzna wytrzymał próbę.
Zamilkła na dłuższą chwilę, a potem spojrzała na Marka inaczej. Uważnie. Kobieco.
– A ty, Marku… wytrzymałeś?
Zawahał się. Nie wiedział, jak na to odpowiedzieć. To było inne, takie nie realne, jakby nie z tego świata.
– Chciałem. Ale… nie wiem. Czułem się, jakby mnie brała. Bez dotykania. Jakby przejęła nade mną kontrolę. I było… cholernie dobrze.
Sara zadrżała. Nie z chłodu. Zrozumiała coś więcej. To nie był przypadek, że na wyprawę wybrała ich dwóch. Nie bez powodu, Marek kąpał się pierwszy, a rzeka obudziła się właśnie teraz. To wszystko było ich przeznaczeniem.
Ona sama nie była już tylko naukowcem. Zaczęła odczuwać, jak dżungla mówi do niej – nie słowami, ale ciałem. Napięciem dużych sutków. Wilgocią między udami. Rytmem bębnów, których nikt nie grał.
– To się dzieje – powiedziała półgłosem.
– Co? – zapytał Marek.
Spojrzała mu w oczy. Jej piersi, ciężkie i obnażone, drgały z każdym oddechem. Teraz nie były erotycznym wabikiem. Były znakiem, niczym kamiennymi posągami w świętym miejscu.
– Pełnia. Syrena. Rytuał. I ja…
– Ty?
– Ja muszę być centrum. Ale wy jesteście ofiarą. I zarazem kluczem.
– Kluczem do czego? – zapytał, próbując to sobie poukładać w głowie.
– Pamiętasz te symbole na wypalonych glinianych tabliczkach – pokazała mu swój notes z zapiskami. – Możemy odkryć źródło młodości, albo naszej zguby, ale do tego niezbędna jest Iyara...
Marek zamilkł, a powietrzu zawisło napięcie. Sara wstała z ziemi i zamykając notatki, spojrzała w stronę rzeki. W tej gładkiej tafli i na lustrzanym odbiciu księżyca, właśnie coś się poruszyło. Jakby cień czegoś mistycznego. Obrys na wpół ludzkich ramion. Włosy, które częściowo je przykrywały. I dwa małe punkty – ciemne sutki na bladej piersi. To syrena Iyara, która wróciła i nie prosiła. Ona się domagała kolejnej ofiary. Tylko tym razem... patrzyła prosto na Sarę.
* * *
Marek zasnął niespokojnie. Mimo zmęczenia jego ciało było czujne. Wciąż czuł na udzie ślad dotyku z rzeki. Jego skóra reagowała na każdy szmer, każdy podmuch wiatru. Wtedy wszystko ucichło, a widok wnętrza namiotu, zaczął się rozmywać.
Zamknął oczy – i niemal od razu wszedł w sen. Jednak to nie był zwykły sen. Był... mokry. Dosłownie.
Znalazł się pośrodku rzeki, ale nie było zimna. Woda miała konsystencję mleka, gęsta, ciepła. Unosił się w niej nagi, bez wysiłku. Gdzieś w tle – dźwięk śpiewu. Kobiecego. Język niezrozumiały, melodia hipnotyczna.
Nad powierzchnią – księżyc. Znacznie większy niż zwykle. Olbrzymi. Czerwony. Jakby krwawił wprost do rzeki.
I wtedy pojawiła się ona. Na tle krwistego odbicia, spod powierzchni gładkiej tafli wody, wyłoniła się Iyara – w całej swojej nieludzkiej urodzie.
Smukła. Blada – niczym czekające wszystkich przeznaczenie. Wilgotna skóra jej ciała połyskiwała, niczym perłowa rybia łuska, ale była bardziej miękka w dotyku. Oczy – wielkie, czarne i brak białek. Twarz – symetryczna, niemal dziecinna, ale pozbawiona ciepła.
Ciało delikatne, jakby ulepione z jedwabiu. Małe, sterczące piersi, nie większe niż jabłka i bardzo ciemnymi, kontrastującymi sutkami. Biodra wąskie, niemal androgyniczne. I ten ogon… długi, poruszający się jak jedwabny wąż pod wodą. Zmysłowo poruszał się na boku, zakończony wielką półprzezroczystą płetwą.
– Marek – powiedziała, ale jej usta się nie poruszyły. Głos był w jego głowie.
– Jesteś wybrany. Chcesz mnie. Ale się boisz.
Płynęła do niego, a jej rozpostarte palce dłoni muskały powierzchnię lustra wody. Zbliżała się majestatycznie i mistycznie. Woda rozstępowała się przed nią, jak pod ciężarem czegoś większego niż ona sama.
Marek nie mógł się ruszyć. Nie dlatego, że był sparaliżowany. Po prostu... nie chciał uciec. Nigdy czegoś takiego nie widział w swoim życiu. To było takie nierealne, niczym sen. Prawie nie mrugając, patrzył na nią szerokimi oczami z otwartymi ustami.
Iyara dotknęła jego klatki piersiowej. Jej dłoń była zimna, ale szybko się ogrzała. Potem zjechała niżej przez jego brzuch i lekko warknęła, kiedy objęła jego członka. Swój wzrok, natychmiast przeniosła na twarz jego posiadacza. Przekrzywiła głowę i zamrugała. To spojrzenie było hipnotyzujące.
Marek jęknął i poczuł ją całym ciałem. Nie było to jak dotyk człowieka. Był bardziej miękki, bardziej wszechogarniający. Miał wrażenie, jakby jego skóra rozpuszczała się pod jej palcami.
– W mojej rzece nie ma oporu. Tylko prawda. A twoja prawda jest twarda i gorąca.
Zbliżyła twarz do jego szyi. Nie całowała. Wciągała zapach. Zmysłowo, powoli. Ogon znalazł się po drugiej stronie Marka. Następnie chwyciła go obiema rękami, jakby nic nie ważył i posadziła go na sobie. Mokra płetwa uderzyła go w plecy i przysunęła go do niej bliżej. Ponownie warknęła, ale bardziej agresywnie.
Zdecydowanie był dla niej za duży, bo jej ciało przyjmowało go z mocnym oporem – ale tylko przez chwilę. Była wąska. Węższa niż cokolwiek i ktokolwiek przed nią. Nie zamykała się na niego. Wręcz przeciwnie – otwierała się.
Przyjmowała go coraz więcej do siebie, aż po spód przyrodzenia, mieszące jego nasienie. Na sobie czuł jej małe piersi, kiedy ocierały się o jego tors. Sutki były tak twarde, że niemal wbijały się w jego skórę.
Marek był w środku. Cały. Czuł, jak ona pulsuje i jak oddycha. Jej pochwa nie była ciepła ani wilgotna – była śliska, ściskająca jak mięśnie wodnego węża. Czuł się, jakby był… wciągany. Ledwo był w stanie oddychać. Miał wrażenie, jakby spadał… i nie chciał lądować.
Iyara zaczęła się poruszać – powoli, majestatycznie. Nie miała ciężaru. Raczej poruszała się, jakby była częścią rzeki. Jej ogon owinął się wokół jego nóg, przytrzymując go, prowadząc rytm.
– Jesteś mój. Ale tylko na chwilę. Muszę poczuć, czy jesteś godny. Jeśli nie… nie wrócisz do brzegu.
Każde pchnięcie wbijało się w jego świadomość. Jej wnętrze było dziwnie... inteligentne. Jakby każda warstwa jej ciała go znała, rozumiała. Świadoma jego słabości. A Marek był coraz bliżej. Czuł, że zaraz wybuchnie. Jednocześnie, coś go powstrzymywało. Ona. Iyara.
– Nie teraz. Jeszcze nie. Najpierw… otworzę cię.
Jej usta wreszcie dotknęły jego ust. To nie był zwykły pocałunek. To było… zanurzenie. Czuł, jak opada. Jak niknie pod wodą, a jej oczy były coraz większe. Cały świat był teraz jej spojrzeniem. A potem… nastała całkowita ciemność, a Marek obudził się z krzykiem.
To była głęboka noc. Ognisko jeszcze słabo się tliło, a ostanie rozgrzane węgle, rzucały odrobinę światła. Jego ciało było całe mokre. I na pewno nie od potu, ani też od wody. No i ten zapach, którego nie da się pomylić z niczym innym.
Największa wilgoć była w okolicy bioder. Miał bardziej wrażenie, że skończył pływać w rzeczy. Wtedy uświadomił sobie, że musiał ejakulować we śnie. Zrobił to z taką siłą, jakiej nie pamiętał od lat. Zaklął pod nosem, kiedy się okazało, że jego bokserki... były przemoczone od nasienia.
Wstawał z trudem, jakby ktoś wyciągnął z niego energię. Musiał podpierać się rękami o zaplamiony materac, gdy usłyszał kroki na zewnątrz. Niemal od razu, zastygł w bezruchu. Za cienką warstwą jego namiotu, inni już nie spali. Sara słyszała i widziała to wszystko. Syreni śpiew, plusk wody i pogrążonego w obłędnym śnie Marka.
Dodaj komentarz