Amazonia – północ.
Nad brzegiem rzeki, trzy ognie płonęły. Ich języki lizały ciemność, rzucając drgające, czerwono-pomarańczowe refleksy na ich nagie ciała. Cienie wiły się po skórze jak duchy, które były zapowiedzią tego, co miało nadejść. Nieboskłon wypełniały gwiazdy i nieskończony wszechświat, który tu wyglądał obłędnie.
W powietrzu unosił się ciężki zapach wilgotnej ziemi i palonego drewna, a w oddali słychać było pojedyncze pohukiwania nocnych ptaków i trzask łamanych gałęzi. Rytuał się zaczynał. Wszystko już przygotowane – kamienny krąg. Miejsce ofiary. Miejsce mocy.
Sara stała naga, a jej ciało pokryło się błyszczącym potem, jakby samo rozżarzyło się od ognia. Piersi — ogromne, ciężkie, nabrzmiałe od żądzy i napięcia — unosiły się z każdym jej oddechem, a sterczące, ciemne sutki drgały w rytmie bębnów, które biły tylko w jej głowie. Bum, bum, bum – jakby każde uderzenie rozrywało jej ciało i łączyło z ogniem.
Podała im napój z Tlaloca. Gęsty, słodki, gorzki. Afrodyzjak i trucizna. Napój bogów i przekleństwo śmiertelnych. Tomek i Marek wypili posłusznie, a ich ciała już drżały od podniecenia. Oddech zaczął przyspieszać, a ich kutasy — stały się twarde, pulsujące, lśniące od własnej wilgoci.
Prowadziła ich za ręce jak kapłanka, a wręcz bogini. Tomek z prawej. Marek z lewej. Wraz z każdym ich krokiem, wyprostowane do bólu członki, kołysały się na boki. Oboje szli jak we śnie. Jakby nie do końca rozumieli, że przekroczyli granicę, z której nie ma powrotu.
– Czas ognia – szepnęła Sara. – Czas pożądania. Czas zjednoczenia.
Spojrzała na nich, a ich twarzy wyrażały niezrozumienie. Jednak poniżej, nabrzmiałe krwią organy, mówiły więcej niż słowa.
– Dajcie mi siebie. Całych. Wasze ciała są moją ofiarą. A ja… jestem waszą świątynią.
Ich oczy zabłysły. To nawet nie było pożądanie, a pierwotne pragnienie zapłodnienia. Spojrzeli na nią, jakby była wszystkim, co istnieje. Jedyną kobietą, jaka żyła na świecie. Wtedy Sara usiadła w kręgu ognia, rozkładając przed nimi nogi. Jej łono – wilgotne, rozgrzane, pachnące jak dojrzały owoc – zapraszało.
– Jeden z was – wskazała na pierwszego. – Weź mnie. Mocno. Brutalnie.
Tomek rzucił się bez wahania do jej spoconego ciała. Jego członek wszedł w nią tak gwałtownie, że jęknęła przez zaciśnięte zęby. Przez krótką chwilę słyszała tylko własny oddech… a potem dźwięk mięsa uderzającego o mięso rozniósł się echem po dżungli. Sara krzyknęła z rozkoszy, a jej piersi zadrgały, uderzając o jego tors. Zassała go jak święta jaskinia. Niczym otchłań pełna rozkoszy, całkowicie w niej zatonął.
– Tak... tak! Głębiej! Rozrywaj mnie, chłopcze!
Tomek posuwał ją jak dziki samiec, łapczywie, brutalnie, a jego dłonie miotały się po jej piersiach – ściskał je, ugniatał, rozciągał, jakby nie mógł się nimi nasycić.
Sara śmiała się – dziko, szaleńczo, triumfalnie.
Marek nie wytrzymał. Warknął. Odepchnął Tomka, który zaskoczony padł plecami tuż przy jednym z ognisk. Kobieta spojrzała szerokim oczami na stojącego nad nią samca, który dopominał się o swoje.
– Teraz moja kolej!
Odwrócił jej ciało i podciągnął tyłek do góry. Podpierając się rękami, odwróciła głowę w jego kierunku, żeby poznać jego zamiary. Widziała, kiedy klęknął za nią i objął od tyłu, a jego dłonie wślizgnęły się pod jej ciężkie piersi. Natychmiast zaczął ugniatać je jak gorące ciasto, masując z czułością i zachłannością zarazem.
– Palce, Marek… daj mi palce… w całą mnie…
Marek zadrżał, ale sięgnął pomiędzy jej pośladki. Jeden palec. Potem dwa. Wsunęły się w nią, niczym barbarzyńcy w otwarte świątynne wrota. Wydała z siebie przeciągły jęk, niemal jak kapłanka w erotycznym transie, gwałcona przez swych oprawców.
Marek był blisko. Duże twarde jądra wypełnione nasieniem, boleśnie obijały jej waginę. Sara to czuła i drżała, kiedy rosnące ciśnienie, znajdzie ujście w jej wnętrzu. To było szybki orgazm, bo zaczęła się na nim zaciskać, próbując wysysać jego energię. Tuż przed eksplozją, miała dość świadomości, żeby wyciągnąć go z siebie. Jeszcze tak pulsującego penisa, nigdy nie widziała. Włącznie z jądrami, ociekał jej sokami. Czuła jak ta wilgoć, spływała po wewnętrznej stronie jej prawego pośladka.
– Jeszcze nie, mój ty dziki. Ofiara musi być pełna.
Rozchylając wargi sromowe, spojrzała na Tomka. Ten trzymał w dłoni nabrzmiały organ i go pocierał.
– Teraz ty. Z tyłu. Głęboko. Bez litości.
Marek, choć niechętnie, ustąpił miejsca Tomkowi, który nie miał już do niego zaufania. Jego członek drżał od napięcia, sztywny do bólu, niemal fioletowy. Sara sama chwyciła go palcami i naprowadziła. Wszedł w nią z jękiem – powoli, ale aż po koniuszek. Jej ciało go pochłonęło jak ogień spalający papier.
Zawyła w rozkoszy, a głos uniesienia przebił księżycową noc. Niczym jęk dziewicy, której przebito błonę. Jak ryk bogini. Miała ich obu dla siebie. Jeden obijał jej tyłek, a drugi – za chwilę dostanie jej usta.
Spojrzała na Marka sennymi oczami, który uklęknął przed jej twarzą. Natychmiast wzięła penisa do ust, ssąc go powoli, głęboko, gardłowo. Jednocześnie Tomek posuwał ją od tyłu, a jego jądra obijały się o jej podbrzusze, kiedy ręce trzymały ją za biodra, jak uchwyty piekielnej maszyny.
Ich pot mieszał się na jej skórze. Ich oddechy były jej kadzidłem. Ich sperma – jej pokarmem. Kątem oka widziała twarze, które błyszczały dzikim pragnieniem, ale w kącikach ust przebijał się cień niepokoju. Palce stóp były coraz głębiej wkopane w trawę, a oddechy stawały się nieregularne, jakby walczyli z tym, co miało nadejść.
Zmieniła pozycję na leżącą, musząc jednocześnie trzymać swoje ogromne piersi, które zaczęły obijać jej twarz. Oboje niszczyli ją od środka. Jeden jej waginę, która zaczęła tryskać, a drugi trzymając ją dłonią za gardło i rozpychając.
Ogień tańczył. Cienie wiły się wokół. Trzy płomienie pulsowały w rytm ich zbliżenia.
A nad wodą — Iyara. Nieruchoma. Obserwująca. Jej czarne oczy lśniły. Jej ogon falował leniwie. Mroczny uśmiech rósł na jej obcym obliczu.
Sara wiedziała. To już. To zaraz.
Marek wyciągnął szybko i pierwszy eksplodował – z jękiem, spazmem, a jego sperma pokryła jej brzuch, piersi, szyję, twarz. Sara drżącą ręką przeciągnęła po swym ciele. Otworzyła usta i oblizała palce, jakby piła eliksir. Myśląc, że wchłaniając jego pełne życia nasienie, odzyska tak młodość.
Tomek nie wytrzymał długo. Wbił się w nią do końca, szarpnął biodrami i wypuścił się w niej, drżąc jak liść, jęcząc z rozkoszy i bólu. Zarówno jeden, jak i drugi, padli z wycieńczenia na ziemię.
Sara, choć obolała, uklękła i rozłożyła ręce, unosząc twarz ku niebu. Jej włosy spływały błotem i nasieniem. Jej ciało lśniło – jak ofiara, bogini, triumf.
Iyara wysunęła się bardziej z wody. Naga. Idealna. Nieludzka. Podpłynęła do brzegu, unosząc swe ciało nad nimi. Jej głos był zimny, a jednak czuły:
– Oddali wszystko. Zrobili, co trzeba. A ty, Saro… wybrałaś.
Sara spojrzała na nią z twarzą mokrą od potu i nasienia.
– Zrobiłabym to znów. I jeszcze raz. I jeszcze…
Syrena wyciągnęła dłoń, tworząc na jej wewnętrznej stronie, niebieską kulę z językami ognia. Na jej powierzchni i wnętrzu, wibrowała dziwna esencja. Ten świetlny twór, zaczął lewitować w powietrzu i zmierzać w kierunku Sary. Nagle w jednej chwili, uderzyła ją w wypiętą klatkę piersiową.
Zabrakło jej tchu, kiedy poczuła to coś w sobie. Wzięła pusty oddech, a jej oczy się rozszerzyły. Zimno zaczęło rozlewać się od środka na jej całe ciało. Przez trwające wieczność sekundy, serce się zatrzymało, a płuca znieruchomiały. Obraz przed oczami zaczął się zamazywać. Myślała, że zaczyna... umierać.
Kiedy na nowo odzyskała świadomość oraz wrócił puls i oddech, mityczna istota zniknęła. Tylko na wodzie, rozchodziły się promieniście słabe fale. Zaczęła kaszleć i trzymać się za gardło. Rozglądała się całkowicie zdezorientowana.
Nagle Sara poczuła znowu życie. Skóra zaczęła się napinać. Piersi – uniosły. Usta – zaróżowiły. Wargi sromowe – spęczniały, odmłodniały, stały się sprężyste. Jej ciało… wróciło.
A chłopcy? Leżeli nieruchomo. Starzy. Jakby trzy dekady spadły na nich w jednej chwili.
Sara wstała. Młoda. Boska. Przesiąknięta mocą.
– Jestem gotowa – szepnęła. – Na wieczność. I więcej.
* * *
Amazonia – poranek po rytuale.
Sara, otwierając oczy, niemal od razu wiedziała, że coś się zmieniło. Jej ciało nie bolało. Wcale. Wręcz przeciwnie – było lekkie, napięte, pełne energii. Skóra – napięta, sprężysta, gładka jakby została świeżo wymieniona. Gdy uniosła rękę, zobaczyła brak zmarszczek, żadnych oznak wieku.
Piersi, które były jej dumą… były ogromne jak wcześniej, ale teraz wyraźnie się uniosły. Żadnej wiotkości, żadnego ciężaru. Jakby ktoś od wewnątrz je wypełnił – jędrnością, siłą, młodością. Każdy ruch sprawiał, że drżały, ale nie opadały. Wyglądały… nienaturalnie doskonale.
Oddychała głęboko. Powoli. Czuła, jak powietrze rozchodzi się po nowym ciele. Musiała natychmiast usiąść i spojrzeć na siebie dokładnie. Brzuch był już płaski. Biodra – kształtne, napięte. Mięśnie stały się lepiej zarysowane pod skórą. Wewnętrzne uda – gładkie, jędrne. A dotykając swojego łona, poczuła wilgotne, gorące wciąż wnętrze. Pulsowało, jakby jeszcze rytm nocy w niej trwał.
Niedaleko niej Marek i Tomek, nadal leżeli na ziemi. Spali. Jednak wystarczyło jedno spojrzenie, by zrozumieć. Ich skóra była ziemista, pomarszczona. Włosy poszarzały, policzki lekko się zapadły. Nie byli starzy… ale nie byli też młodzi. Wyglądali jak po wycieńczającej chorobie. Jakby coś ich wysuszyło od środka.
Spojrzała na nich z dystansem. Przez moment w gardle ścisnął ją żal… ale znikł, tak jak znika cień przy pierwszym blasku dnia. Nie czuła winy. Czuła tylko… spokój. I coś nowego – coś, co tliło się w piersi i pod skórą. Jakieś dziwne mrowienie. Jakby pod powierzchnią jej ciała przepływały drobne ładunki. Iskry. Energia.
Zacisnęła dłonie. Mięśnie zareagowały natychmiast, jakby miała siłę, którą wcześniej tylko pamiętała z młodości – ale teraz była głębsza, bardziej świadoma. Badała palcami swoje ciało – od szyi, przez piersi, brzuch, uda… wszystko było inne. Takie prawdziwe.
I wtedy usłyszała głos. Nie w powietrzu – w głowie.
Iyara.
„Młodość jest darem… ale i więzieniem. Nie możesz wrócić do tego, co było. Ani też oni.”
Sara zamknęła oczy. Wszystko, co mówiła legenda, właśnie się potwierdziło. Rytuał nie tylko ją odmłodził – przekształcił. Coś w niej się rozlało, rozeszło głęboko. Jakby ciało było teraz tylko naczyniem dla czegoś większego. Nie była już kobietą po czterdziestce. Nie była też już zwykłą archeolożką.
* * *
Sara wstała z ziemi powoli, jakby nie była do końca pewna, kogo jest to ciało. Tropikalny poranek był ciężki od wilgoci, a delikatna mgła oplatała jej skórę jak półprzezroczysta szata.
Jej stopy zatopiły się w miękkim błocie, ale ona prawie tego nie czuła. Skóra — gładka jak jedwab, napięta, sprężysta — zdawała się oddychać razem z porannym powietrzem. Piersi unosiły się wysoko, ciężkie, ale idealnie napięte, jakby nie podlegały już grawitacji. Wyciągnięta dłoń poruszała się z precyzją i lekkością, jakiej wcześniej nie znała.
Wyczuwała delikatne pulsowanie pod skórą – jak tętniące źródło. W całym ciele czuła ruch — niewidzialny, ale wyraźny. Jakby przez każdą komórkę przepływały drobne impulsy, elektryczne mrowienie. Nie bolało. Przeciwnie – dawało poczucie potęgi. Tylko ta potęga, nie do końca należała do niej.
Przeciągnęła się ostrożnie, jak drapieżnik, który dopiero co odkrył własną siłę. Z tym uczuciem przyszło coś jeszcze. Coś, co nie pasowało do euforii. Ciepło w piersi — które jeszcze przed chwilą dawało poczucie błogości — zaczęło się zmieniać. Cichutko, niepokojąco. Przesunęło się w stronę brzucha, jakby coś się tam zaciskało, kurczyło, gęstniało.
Spojrzała na chłopaków. Wciąż tam leżeli, blisko niej — nieruchomi. Oddychali płytko. Ich skóra była blada, jakby ktoś wypompował z niej całe ciepło. Kiedy Tomek otworzył na chwilę oczy, Sara zamarła.
Nie było w jego wzroku niczego, żadnego zdziwienia, miłości, ani nawet bólu. Widać było tylko pustkę. Jakby patrzył na kogoś, kto dawno już odszedł, ale ciało zostało.
Marek wyglądał podobnie. Nawet jego twarz, zawsze młoda i rozbiegana, teraz była spokojna – zbyt spokojna. Wydawał się martwy w środku.
Sara poczuła, że coś osiada jej na barkach. Niewidzialny ciężar. Jakby ktoś położył jej dłonie na ramionach, wciskając ją powoli z powrotem w ziemię.
Zamknęła oczy, bo nie mogła dłużej znieść tego widoku. A wtedy… ponownie głos Iyary, odezwał się w jej umyśle. Bez emocji. Bez litości. Wprost do jej wnętrza:
„Młodość kosztuje… i cena ta nie jest tylko Twoja. Ich dusze są Twoimi więźniami.”
Sara otworzyła oczy gwałtownie. Wtedy to zrozumiała, że to nie była tylko wymiana. To było zabranie ich czasu. Ich przyszłości i najlepszego okresu w życiu. Ich młodzieńczej energii.
Ona sama — piękna, boska, młoda. Jednak coś w niej pękło. Mimo odmłodzonego ciała — serce zrobiło się ciężkie, niemal jakby wypełnione kamieniem. Żadna siła mięśni nie mogła go dźwignąć. To była cena, którą musiała zapłacić.
* * *
Słońce wzeszło już wyżej, lecz trawa i mech, nadal były pokryte wilgocią. Sara stanęła w miejscu, gdzie wcześniej płonęły rytualne ogniska. Z popiołu zostały tylko wypalone kręgi w ziemi, ale gdy zbliżyła się do jednego z nich, poczuła coś… ciepłego. Nie gorąco. Nie zimno. Ciepło żywe, pulsujące, jakby coś nadal tliło się w głębi ziemi, jakby ogień nigdy tak naprawdę nie zgasł.
Wyciągnęła dłoń, nieświadomie, jak w transie. Skóra na jej ramieniu była gęsia, a włosy na karku uniosły się lekko. W ciszy dżungli usłyszała trzask – najpierw cichy, jak łamany patyk, potem donośniejszy – jakby suche gałęzie łamały się pod naciskiem niewidzialnej siły.
Ogień wystrzelił z wypalonego kręgu. Żywy. Jasny. Tańczył, jakby czekał tylko na jej sygnał. Sara cofnęła się o krok, autentycznie przerażona. Tak jak płomień powstał, równie natychmiastowo zgasł, jakby zdmuchnięty przez niewidzialny wiatr. Odetchnęła płytko. Serce tłukło się w jej piersi.
Spojrzała na swoje dłonie – nie było na nich ani poparzeń, ani śladów sadzy. Jednak czuła… coś. Wewnątrz niej coś się zmieniło. Złączyła dłonie, wnętrzami do siebie. Nie minęła sekunda, a poczuła rosnącą temperaturę. Między jej palcami zaczęła rodzić się kula – najpierw ledwo widoczny płomień, drżący i niepewny, który powoli nabierał siły, wirując leniwie, jak żywe stworzenie z innego świata. Ciepło rozlało się po dłoniach, nie parząc, ale rozgrzewając do głębi. Zapach dymu i palonej żywicy uniósł się wokół niej, a w powietrzu rozległ się cichy trzask, jakby sama ziemia oddychała tą nową mocą.
Sara odruchowo odsunęła dłonie, jednocześnie wypuszczając ten świetlny i gorący twór. Kula natychmiast poszybowała w stronę rosnącego drzewa na skraju dżungli i z impetem uderzyła w jego pień. Pojawił się rozbłysk. Dym. Kora pękła z trzaskiem. Zadrżała cała na ciele, a oczy się rozszerzyły.
— Ja… — szepnęła, cofając się jeszcze o krok. — Ja potrafię tworzyć ogień…
Jednak nie uciekła. To był zbyt niesamowite. Znów spojrzała na swoje dłonie, tym razem z fascynacją. Podniosła ręce wyżej. Kolejna kula ognia, tym razem większa, zaczęła formować się między jej palcami. Czuła ciepło, ale nie ból. Nie była to kara – to była moc. Należała do niej, a z każdą sekundą stawała się jej częścią.
Zacisnęła zęby, a potem odwróciła się w stronę rzeki, ku miejscu, gdzie wcześniej po raz pierwszy ujrzała Iyarę – syrenę, boginię, czy może demona.
Sara uniosła kulę nad głowę. W jej oczach nie było już tylko lęku – był gniew. Zdrada. Żar.
— Bądź przeklęta, Iyara! — wysyczała i cisnęła ogień z całej siły w dno rzeki.
Kula z sykiem uderzyła w wodę. Nie rozbłysła. Nie zgasła. Przeciwnie — przez chwilę dno zapłonęło jak lawa, jakby samo serce ziemi odpowiedziało na jej gest.
I wtedy, bardzo głęboko, Sara usłyszała cichy kobiecy śmiech. Śmiech, który nie dobiegał z powierzchni. Tylko z głębin. Głęboko pod rzeką.
Dodaj komentarz