A rush of blood to the head cz. 5

O ile Enni wracała do domu w wesołym nastroju (chociażby dlatego, że Kalle odjechał już z Tahti, przy okazji zabierając i Mattiego, gdyż siostra go o to uprosiła, i tym samym przestał „zatruwać” towarzystwo swoją osobą), to z resztą już tak nie było. Tanja była obrażona na Aleksego, bo „bawił się, jak dziecko”, podczas, gdy ona „zabijała się na lodzie”, zaś on na nią, ponieważ nie przyznała mu się, iż nie potrafi jeździć na łyżwach. Gdyby tak zrobiła, wszystko wyglądałoby inaczej: próbowałby ją nauczyć i dzięki temu nie doszłoby do starcia z tym „debilem” (Kalle, znaczy się). Dlatego też był tym bardziej zły, bo to była tylko i wyłącznie jej wina – nie dość, że nie umiała, to jeszcze weszła na lód! Skąd miał wiedzieć, iż będzie potrzebować pomocy?  
    Jakby tego było mało, myśli zaprzątał też „obcy gościu” – jak to się stało, że przed nim nie uciekała? By on mógł się do niej zbliżyć potrzeba było całego roku, a i tak nie uzyskał jeszcze „pełnego pozwolenia”, natomiast tego zobaczyła pierwszy raz w życiu (a przynajmniej tak sądzi) i już gotowa była uczynić go swoim nauczycielem „jazdy figurowej na łyżwach”. Pozwalała wręcz się obłapiać, traktowała go uprzejmie… a jego? Do tej pory w uszach dźwięczały mu słowa „Odwal się, teraz znalazł się dobry!”. Nie dość, że potraktowała go, „jak psa”, to jeszcze szła z pół metra dalej z obrażoną miną… żałosne. Jaka szkoda, że nie mógł prowadzić! Wówczas sprawa byłaby prosta: w pierwszej kolejności odstawiłby do domu właśnie ją, a potem resztę i tym samym (w dosłownie parę minut, miast męczące pół godziny, albo i więcej), uwolniłby się od całego tego towarzystwa, bo w istocie miał teraz wielką ochotę zaszyć się w domu sam – zupełnie sam.
    I Kaari gorąco pragnęła, by ten „spacer” nareszcie się skończył, gdyż nie tylko przeszkadzała jej „namolna” obecność Jyrkiego, ale i docinki ze strony Enni, której ubzdurzyło się, iż specjalnie go tam zaprosiła. Na nic zdawały się tłumaczenia, że zwyczajnie się jej wymsknęło, a „plotkarze” i tak nic do tego, jakie łączą ich relacje. Koleżanka „paplała” tak bardzo, iż w rezultacie ściągnęła na nią „złowrogie” spojrzenie Tanji, której ani trochę nie było w smak, by siostra związała się z „oszołomem”. W ten sposób, po powrocie do domu z pewnością czeka ją reprymenda od „młodej”…  
    Na domiar złego muzyk, który przecież to wszystko wywołał, zawzięcie milczał na „oskarżenia” Enni, jedynie od czasu do czasu posyłając jej znaczące spojrzenie (mam tu na myśli Kaari), zamiast to zdementować! Z pewnością i on ją w ten sposób karał: udowadniał „podżegaczce”, iż ma rację – Kaari zaprosiła go tam z własnej, nieprzymuszonej woli. Ach, jakże ją tym „wkurzał”! Już za samo to nie lubiła go jeszcze bardziej!  
    Na szczęście (w tym akurat wypadku) wszystko ma swój koniec, tak więc i ów wieczór. Jyrki odłączył się jako pierwszy, potem pożegnali „wścibską” Enni vel „plotkarę”, jak to od dzisiaj postanowiła nazywać ją Kaari, i wreszcie stanęli pod blokiem, w jakim pomieszkiwała rodzina Venerinenów. W tym właśnie momencie starsza z sióstr otrzymała kolejny cios: niech idzie, a ona, to znaczy Tanja, dojdzie za chwilę. No tak, przecież nie mogli pożegnać się „normalnie”, tylko musieli „odgrywać sceny rodem z telenoweli”, których taka niepożądana osoba, jak Kaari, oglądać nie powinna! „Żałość”, jak to się dzisiaj mawia! Trzeba było jednak trzymać fason, bo „młoda” zrobi jej dodatkowy wykład o rzekome „przystawianie się do Aleksa”…  
    Tak więc, mimo że przez zaciśnięte usta, posłała im uśmiech i podziękowawszy za dobrą zabawę (bo z początku taka przecież była), wolnym krokiem udała się na górę.  
    Zostali więc sami. Aleksi musiał przyznać, iż nie miał ochoty na „pogaduszki”, czy tym bardziej „czułe” pożegnanie. W jego naturze nie leżało dążenie do ugody jako pierwszy. Potrzebował czasu, by przyznać się do błędu, więc, jeśli zażąda od niego przeprosin, na pewno ich nie dostanie – wpierw musi mu minąć złość na nią. Jeżeli natomiast chodziło o Tanję, to wpierw robiła źle, chociaż nieraz zdawała sobie sprawę z tego, iż nie powinna, ale w mig pojmowała, że należało prędko to naprawić. Dlatego też, jeszcze w trakcie drogi, gdy szli obok siebie, niczym obcy sobie ludzie, dotarło doń, iż nie może tak tego zostawić. Zwłaszcza teraz, gdy planowali ślub. „Aleks” mógłby bowiem dojść do wniosku, że nie chce takiej „obrażalskiej” żony. Poza tym, tam na lodowisku, przecież wyszedł doń z pomocną dłonią, ale ona tak „bestialsko” go odtrąciła… Ale musi też wiedzieć, że skoro są razem, powinien poświęcać jej uwagę, miast „ganiać” po lodzie, niczym „głupek”! Tak, musiała załatwić ową sprawę jeszcze dzisiaj, bo inaczej nie da jej spokoju przez całą noc – „Aleks” nie może się na nią gniewać!  
    A było tak, i to chyba nawet bardzo, gdyż kilkakrotnie zawracał, tłumacząc się złym samopoczuciem, aż wreszcie chwyciła go za dłoń (bo innego wyjścia już nie widziała) i niemalże siłą zaciągnęła do środka – na klatce schodowej panowała przyjemna cisza, no i nie było ciekawskich „gapiów”, którzy nie mieli przecież prawa słuchać o ich problemach.
- To co cię gryzie? – zaczęła jako pierwsza, gdyż zdawała sobie sprawę z tego, iż on nigdy tego nie zrobi. Długo jednak musiała czekać na odpowiedź, bo duma, bądź jakieś „straszne” wątpliwości nie pozwalały mu otworzyć ust. Wreszcie, po kilku minutach stania w ciszy i wpatrywania się w ścianę, wyjawił swe obawy na głos:
- Co to był za jeden? – spytał, udając przy tym obojętność.
- To o to chodzi… jesteś zazdrosny – z trudem powstrzymała się od uśmiechu. Owo uczucie jest złe, owszem, ale gdy nie przesadne, przyjemnie łechta dumę.
- Nie – skrzywił się – tylko się zdziwiłem, że mu się tak pozwalasz obłapiać, więc pomyślałem, że pewnie go znasz.
- Że co?! – zawołała oburzona, aż echo poniosło jej głos do samej góry. Natychmiast ściszyła ton, bo przewrażliwiona matka gotowa ją usłyszeć i jeszcze, nie daj Boże, interweniować – jakie obłapiane?! Nie mogłam zleźć z lodu, więc się zaoferował, że mi pomoże, a skoro jestem taka niedołężna, to musiałam się jakoś złapać, co nie? – dodała szeptem.
- Trzeba było mi powiedzieć, że nie umiesz jeździć. Pokazałbym ci, co i jak… ale miałem się w końcu odwalić – przypomniał z nieukrywanym wyrzutem.
- Dobra, nie powinnam była tak mówić, ale mnie wkurzyłeś. Kto to gania się, jak małe dzieci? Reszta, to też debile, phe! Tak się głośno darli, że gapiło się na was całe lodowisko.
- To w takim razie, jak tak masz, gdy się wnerwiasz, przez całe życie będę słyszał, że mam się odwalić? – zauważył z niesmakiem.  
    Od razu się speszyła. Nie ma to tamto, tutaj miał absolutną rację. Jak tu więc się teraz z tego wyplątać? Może głupi sposób, ale, póki co, innego nie znała: podeszła bliżej i ujęła go za dłoń – jej zdaniem bowiem jakiś ciepły gest powinien był „zmiękczyć” „obrażalskiego”.
- Przepraszam… postaram się bardziej opanowywać – popatrzyła mu w oczy z pokorą – ale ty też coś zrób i na drugi raz o mnie nie zapominaj – dodała znacząco.
- Może wolałabyś młodszego ode mnie i… ze zdrowym łbem? – wypalił, ni stąd, ni zowąd.
- Co ty tak z nim? Nawet nie wiem, jak ma na imię – parsknęła sztucznym śmiechem, w duchu mimowolnie odczuwając niepokój. Jeśli teraz jest taki zazdrosny o właściwie nic takiego, to co będzie później?
- Nie o niego chodzi… - jego twarz ponownie wykrzywił grymas niezadowolenia – tak sobie tylko pomyślałem, że inni faceci wychodzą z inicjatywą, wiedzą, co zrobić w danej sytuacji, nie zapominają się i mają trochę mniej lat, a ja… Nawet nie zapytałem tego durnego lekarza, czy mogę już jeździć, bo przecież wyleciało mi z tej pustej czaszki!
- Aleks, to się zdarza nie tylko tobie! Ile to już razy ja o czymś zapomniałam – przewróciła oczami – poza tym, jak mogłabym chcieć innego, jeśli ta głowa dała się postrzelić dla mnie? – odgarnęła mu włosy z czoła, po czym dotknęła dłonią opatrunku – żaden inny czegoś takiego dla mnie nie zrobił i wątpię, żeby w ogóle który się na to zdobył – dodała z ciepłym uśmiechem.
- Acha, czyli jakbym tego nie zrobił, już dawno kopnęłabyś mnie w tyłek? – mruknął pesymistycznie.
- Ale ty marudzisz… przecież wiesz, że kocham cię za to, jaki jesteś – założyła ręce za jego szyję. Bardzo chciałaby usłyszeć to samo, lecz doskonale zdawała sobie sprawę z tego, iż nic z tego – nie od niego. Dobrze, że chociaż odpowiedział na gest i objął ją w pasie. Przynajmniej tyle.
- Zmieńmy lepiej temat: po co weszłaś na lód sama, zamiast mnie zawołać? – posłał jej zadziorny uśmiech.
- O rany no… przez Kaari! Chciałam przypomnieć, że też tam jestem – burknęła z niesmakiem. Wszak, miała się nie obnosić ze swoją niechęcią do jego kontaktów z siostrą, bo to mogłoby zwrócić nań jego baczniejszą uwagę.
- I ty wypominasz zazdrość mnie? – wybuchł kpiącym śmiechem – co niby z nią nie tak? – dodał zaciekawiony.
- W przeciwieństwie do mnie ona umie jeździć, a niańczyłeś ją, jak dzidzię – udała naburmuszoną. Zataiła przy tym prawdziwy powód takowych uczuć wobec starszej z panien Venerinen: gdyby opowiedziała mu, iż ta się do niego „szczerzy” i dziwnie nań patrzy, próbowałby się tego u niej doszukać, a wówczas już nie daleka droga do tego, by odkryć, że ta druga osoba jest bardzo atrakcyjna.
- To trzeba było powiedzieć, a wtedy niańczyłbym ciebie – przewrócił gałkami.
- Nie… patrząc na to, co wyprawiałam z tym gościem, to lepiej, że tak się stało, bo musiałbyś się wtedy sporo namęczyć i jeszcze byśmy się pokłócili.
- No, a nie stało się tak i bez tego? – westchnął, wpatrując się weń tak przenikliwym wzrokiem, że aż zaczęło ją to peszyć, mimo że zazwyczaj, jako chyba jedynemu na świecie, była w stanie „bezustannie” patrzeć w oczy – jeśli mamy być ze sobą, to powinniśmy wiedzieć o sobie wszystko, nawet to, czego nie potrafimy – dodał wymownie.
- W porzo, masz rację… to wybaczysz mi to i jeszcze to, że kazałam ci się odwalić, bo na serio wcale tak przecież nie myślę? – obdarzyła go tym swoim „słodkim” uśmiechem.
- Dobrze wiedzieć – odwzajemnił się tym samym, na co żartobliwie trąciła go w ramię i wreszcie pozwoliła się pocałować.
    Kaari oczekiwała, że po powrocie Tanja nagada jej z powodu Jyrkiego, ale to wcale nie znaczyło, iż będzie posłusznie stać i słuchać – ona też miała jej do wygarnięcia! Mianowicie to, jak traktowała Aleksego! Ułożyła więc już sobie w głowie cały plan rozmowy – to, jak jej to przekaże, jakich rad udzieli, no i oczywiście, jak będzie się bronić przed zarzutami. Póki jednak nie nadeszła, dręczyła ją myśl, co oni tam tak długo robią na dole…?  
    Jakże jej tego zazdrościła! Też chciałaby posiedzieć (ewentualnie postać) ze swoim „facetem”, najlepiej wpatrując się przy tym w gwiazdy… Pobyć chwilę w jego objęciach, usłyszeć od niego, jak to ją kocha… Dlaczego „Aleks” jest taki „głupi” i pozwala traktować się w tak uwłaczający sposób?! Przecież ona nawet nie potrafi zająć się porządnie domem! Czy lubi brud, czy nie, wkrótce i tak zirytuje go wszechobecnie panujący bałagan, czy też fakt, że będzie musiał dzień w dzień gotować (bo gotowe jedzenie ze sklepu wcale nie jest takie znowu smaczne, jeśli ciągle je kupować). Och, minęło już pół godziny, odkąd weszła do domu, matka zaczęła się już niecierpliwić, a tej ciągle nie ma! A jak… poszła do niego?  
    Na samą myśl o tym aż przeszły ją ciarki – zazdrość sięgnęła zenitu i właśnie wtedy… ta zatrzasnęła za sobą drzwi. Jakże jednak była odmieniona: niemalże kręciła piruety, a jej oczy lśniły, niczym powodowane gorączką. Z jednej strony to źle, bo oznaczało, że jak zwykle się dogadali, a z drugiej… wspaniale, gdyż w takim stanie na pewno nie wytoczy jej „karczemnej” awantury. Gdzie tam! Zamknęła się u siebie, ani słowem nawet nie wspomniawszy o Jyrkim i tym samym cała „przemowa” Kaari „wzięła w łeb”.

    Rozdział 4

    Poniedziałek zapowiadał się, jako piękny dzień: od rana świeciło słońce i było zdecydowanie cieplej – wiosna nareszcie zaczęła dawać o sobie znać. To dzisiaj Tanja udawała się na uniwersytet, by dowiedzieć się, czy ma szansę dostać się na wymarzony kierunek. Aleksi miał jej towarzyszyć, mimo że nie uważał tego za coś szczególnie zajmującego, no, ale gdy nie ma się nic lepszego do roboty…? Póki co, miał jednak jeszcze tyle czasu przed sobą, nim wreszcie wyrwie się z domu! Powód? Kwestia „zwleczenia się” Tanji z łóżka, a jak ją zna, wcześnie to nie będzie…  
    Było po 9:00, a on był już po śniadaniu, miał też za sobą poranną toaletę i nawet ubrał się w „wyjściowe ciuchy”, jakby ta miała zaraz dać znać, iż to już (znaczy się, że zaraz wychodzą), tyle, że mógł się tego spodziewać za jakieś… dwie godziny? Tak, i to jak dobrze pójdzie…  
    Od sobotniego wieczoru niemalże nieustannie „chodziła za nim” myśl o powrocie za kierownicę. Nawet już nie zdawał sobie sprawy z tego, jak często kieruje się ku oknu, by zerknąć na peugeota. Ile to już razy obracał w palcach prawo jazdy, snując marzenia o tym, gdzież by to sobie pojechał… Gdy po raz kolejny obserwował samochód z balkonu, nagle dotarło doń, że ten przecież wymaga wymiany opon, zatankowania, ogólnego przeglądu… wszak, tyle czasy stał bezczynnie! Warsztat wcale nie jest tak daleko stąd, więc śmiało mógłby odstawić go tam własnoręcznie… Przecież to już kilka miesięcy, odkąd miał ten „głupi” uraz, a do przejechania wcale nie tak długiego odcinka drogi chyba nie potrzeba aż tak dużej koncentracji? Ma jeszcze trochę czasu, więc śmiało mógłby zrobić to teraz…
    Gdy przyjdzie nam do głowy ta pierwsza myśl, której… nie przemyślimy, ślepo idziemy przed siebie, nie zważając na konsekwencje, i tak też było z nim: wdział na siebie stary, „wysłużony” płaszcz i dodatkowo „uzbroiwszy się” w prawo jazdy, zszedł na dół.  
    Po drodze ogarnęły go jednak wątpliwości. A jak to jeszcze nie czas? A jak kogoś przejedzie? No, ale, tak z drugiej strony, to już KILKA miesięcy! Ile jeszcze ma czekać?! Wystarczy, że na Tanję musi… Peugeot nigdy go nie zawodził – był zawsze gotowy do drogi (no, chyba, że miał jakąś usterkę, jak chociażby przebite opony), „słuchał go”, gdy to skręcał, zwalniał, czy przyśpieszał, „raczył” muzyką z radia, zapewniał komfort jazdy i chronił przed deszczem, bądź sypiącym w twarz śniegiem.  
    Tak, pragnienie, gdy pielęgnowane, nęci coraz bardziej i bardziej, aż wreszcie nie możemy się powstrzymać i musimy je spełnić! Gdyby więc nie przystanął przed „wozem” i tak bardzo się weń nie wpatrywał, może by do niego w końcu nie wsiadł? Zwyciężyłby zdrowy rozsądek, a tak? No, ale przecież on wręcz „prosił się” o przejażdżkę! Nawet powietrze aż tak bardzo nie uszło z opon, zaś z karoserii spłynął roztopiony śnieg, jakby w ten sposób sygnalizował, że „usunął się” specjalnie dla niego – tak, jak zawsze w gotowości, nie wymagał żadnych zabiegów – tylko wsiąść i jechać!  
    Już więc sięgnął do klamki, ale wówczas przyszło kolejne otrzeźwienie: może jednak spytać tego „doktorka”? Ale co takiego mógłby zrobić nie tak?! Choćby i złamał jakiś przepis, to przecież nic się nie stanie, bo już nie jest prokuratorem! Ale gdyby nim był, to by nawet nie śmiał tak pomyśleć, w końcu łamanie przepisów to przestępstwo…! Tak, jak i pozwalanie, by takie „cacko” tkwiło w jednym i tym samym miejscu, przysypane przez śnieg.  
    Wtem z zamyślenia wyrwał go dźwięk sąsiadującego auta, jakie ktoś właśnie otworzył. Gdy spojrzał w owym kierunku, jego właściciel już zanurzał się w środku eleganckiej hondy. Owo spostrzeżenie zadecydowało, że nareszcie zajął miejsce kierowcy. Jakież to było miłe uczucie! Zupełnie, jakby odwiedził przyjaciela, którego dawno nie widział. Ten „specyficzny” zapach, jaki unosi się we wnętrzu każdego pojazdu… dzisiaj zdawał się być dla niego natchnieniem, mimo że dawniej nigdy nie zwracał na niego choćby najmniejszej uwagi. „Stara, dobra” kierownica, lewarek, biegi… jakże „prozaiczne” sprzęty urosły nagle do rangi „nadzwyczajnych”. Nigdy by nie przyznał, że był aż tak przywiązany do tego auta – no, ale takowy fakt ukazuje nam dopiero długie rozstanie.  
    Nim ruszył, odczekał dobrą chwilę, by trochę ochłonąć, bo w przeciwnym razie gotów z tej euforii w istocie spowodować wypadek. Ale czy prawdziwa radość nie miała nadejść wraz z chwilą, w której będzie prowadzić? Toż, to jest przecież największa frajda! Jakąż ulgę niosła świadomość, że miast przemierzać chodniki, może mknąć gładką nawierzchnią jezdni. Przesadnie wypatrywał znaków, to znów przedwcześnie zwalniał przed przejściem dla pieszych (wszak, gdzieś wewnątrz wciąż trawiła go obawa, że zrobi coś nie tak), aż na którymś z nich, gdy czekał, aż przejdą przechodnie, w oczy rzucił mu się budynek sądu.  
    Od razu wróciły wspomnienia – to właśnie tutaj toczyły się jego sprawy. To tu walczył z „wyjcem”. W tymże „gmachu” zaczęła się też jego kariera prokuratora i to właśnie dzisiaj miał się tu rozpocząć proces „starego” Ranielliego. Nie musiał się długo namyślać: natychmiast zjechał na pobocze.
    Hannu właśnie analizował coś z innym prokuratorem, gdy oto do budynku wszedł „Aleks”. Jeśli chciał iść dalej, to spotkanie było nieuniknione, bo ci stali na środku korytarza. Nie było mu to za bardzo w smak, gdyż chciał powspominać w samotności – przez nikogo niezauważony – ale skoro tak już musiało być…? Podszedł więc bliżej, po czym stanął nieopodal, nasłuchując, o czym też mówią:
- Tu masz wszystkie informacje, poskładaj to sobie jakoś, a ja muszę wracać do prokuratury… - mruczał przyjaciel, zerkając przy tym na zegarek. Towarzysz skinął głową i ruszył na salę. Hannu udał się więc przed siebie, a po podniesieniu wzroku ujrzał „kumpla” – Aleks? Co ty tu robisz? Skąd żeś się wziął? – przyśpieszył kroku i zaraz potem już się z nim witał.
- Z tego, co wiem, to tak samo, jak ty, chyba, że mnie wyhodowali w szklarni – odparł sztucznym uśmiechem.
- Dobre! – wybuchł śmiechem, klepiąc go w plecy, aż ku ich osobom obejrzały się wszystkie twarze, jakie tylko przemierzały sądowy korytarz – to teraz poważnie – uciszył się, spoglądając po zebranych – czego tu szukasz?
- Z tego, co wiem, dzisiaj rusza proces starego Ranielli, także przyszedłem pooglądać – wyjaśnił, drapiąc się w czoło, gdyż nie była to do końca prawda… Wszak, przywiodły go tutaj wspomnienia, a były „glina” był jedynie doskonałym pretekstem.
- No, mówiłem ci przecież! Dobrze, żeś o tym akurat nie zapomniał – parsknął żartobliwie, lecz na widok miny kompana od razu zebrało mu się na powagę – to czym żeś tu zawitał? Autobusem? – zmienił temat, udając, że wcześniejszych słów w ogóle nie wypowiedział.
- Taa, jasne! A od czego mam własne cztery kółka? – popukał się w głowę.
- No co ty… sam tu tak…? – zająknął się, wskazując palcem posadzkę obok siebie.
- Co tak patrzysz? Zdurniałeś nagle? – parsknął kpiąco.
- Ostatnio przecież mówiłeś, że nie możesz prowadzić! – zaprotestował urażony.
- Kiedy to było? Lekarz tak gada, a ja wiem, czy ma rację? Nie siedzi w mojej skórze, to skąd może wiedzieć, jak się czuję? – machnął ręką.
- Kurcze, Aleks, pogadałbym z tobą jeszcze, ale czas mi ucieka – ponownie spojrzał w tarczę zegarka – za niedługo mam przesłuchanie, więc muszę się zmywać. Powodzenia, nie rozwal się tą twoją bryką! – poklepał go po ramieniu i czym prędzej pobiegł przed siebie.  
    Aleksi spojrzał w ślad za nim, a następnie zawędrował wzrokiem ku jednych z sądowych drzwi – nie bez przypadku, to w tej sali niegdyś wystąpił przeciwko Perttu… A kto teraz wyciska tam z siebie „siódme poty”…?
- Można? – zwrócił się do policjanta, który stał pod pokojem. W odpowiedzi mężczyzna skinął głową, więc nacisnął klamkę i wszedł do środka. Ku niemu od razu zwróciły się wszystkie pary oczu, jakie zasiadały w ostatnich rzędach. Zmierzył ich z wahaniem i sam zajął miejsce w ostatniej ławce. Podczas procesu „wyjca” sala zawsze była pełna, gdyż wzbudzał powszechne zainteresowanie, a teraz parę ludzi „na krzyż”…  
    Gdy już zbadał ową rzecz, przeniósł wzrok na oskarżyciela, jakim okazał się być jakiś „młokos”, który prawdopodobnie dopiero zaczynał „karierę” prokuratora. Ręce mu drżały, więc maskował ten fakt obracając w ręku długopis. Na ów widok na jego usta wystąpił mimowolny uśmiech, gdyż przypomniał sobie swój własny, pierwszy proces. Był wtedy nie mniej zdenerwowany! Bardzo chciał się wykazać jako prokurator, a dzięki radom od starszych kolegów już na starcie odniósł sukces – przestępca poszedł siedzieć, chociaż obrońca nabijał się z niego, że „nie da sobie rady w tej robocie. Wymięknie i już po dwóch latach wyląduje w szpitalu, na oddziale psychiatrii”. No i proszę, jak bardzo się pomylił…  
    Wtem doszedł go głos sędziego, który zadał młodemu pytanie, na jakie temu ciężko było coś odpowiedzieć, nawiązać do kolejnego wątku, za to on – chociaż co dopiero tu wszedł – już miał co najmniej kilka pytań do przesłuchiwanego. Z chęcią zerwałby się z miejsca i pobiegł do „młodego”, by mu podpowiedzieć, albo najlepiej samemu zająć jego miejsce! Z tego wszystkiego nawet nie zauważył, jak z tych nerwów zaczął stukać w oparcie siedzenia, co wywoływało dźwięk, który zaczął denerwować postronnych… Wreszcie poczuł na sobie wzrok jakiegoś starszego mężczyzny. Gdy mu się nieśmiało przyjrzał, zrozumiał, że czas stąd iść, bo nie tylko „wkurza” samego siebie, ale i otoczenie. Co się stało, to się nie odstanie – już tu nie wróci, sam podjął taką decyzję…  
    Opuścił pokój w o wiele gorszym nastroju, aniżeli, nim tu przyjechał. Wszystko to sprawiła świadomość tego, że „ten tam” może się zajmować sprawą, zdobywaniem nowych dowodów, układaniem pytań, przesłuchiwaniem świadków… a jemu pozostaje tylko wysiadywać przed ekranem laptopa i w najlepszym wypadku po raz tysięczny obejrzeć „Zabić Drozda”, bądź „Czas zabijania”. Jakież to było przygnębiające.
- Przepraszam, ale wydaje mi się, że skądś znam… - zagaił „gliniarz”, który wciąż niezmiennie wystawał pod drzwiami – pan nie jest przypadkiem prokuratorem…? – zmarszczył brwi, uważnie mu się przyglądając.
- Byłem, jeszcze niedawno temu – odparł krzywym grymasem.
- A… już rozumiem, ten od sprawy wariata? – wskazał palcem na opatrunek, jaki „przebijał” spod włosów.
- Dokładnie, ale już nie pracuję w tym zawodzie… zrezygnowałem po tym.
- No, ja się wcale nie dziwię, w końcu to już jakiś uraz zostaje, nie? A jak się pracuje z przestępcami, to tym większe ryzyko – znudzonemu policjantowi prędko rozwiązał się język – mamuśka zawsze powtarza: „Zabiją mi ciebie, i co będzie?” – dodał ze śmiechem.  
    W odpowiedzi machnął znacząco ręką i oddalił się przed siebie. Nie miał ochoty na „pogaduszki” o wypadku i byłej robocie… Z tego wszystkiego zapomniał, że, w gruncie rzeczy, jechał do warsztatu, a potem ma iść z Tanją na uniwersytet. Najpierw musi jednak odstawić auto, bo jakby narzeczona go w nim zobaczyła… Która właściwie jest godzina?  
    Spojrzał na nadgarstek: pusty. Zaczął się więc oklepywać w poszukiwaniu komórki – niech to, zapomniał jej! Natychmiast „rzucił sentymenty za siebie” i prędkim krokiem ruszył do wyjścia. Może nie jest aż tak późno…?  
    Ledwie uszedł kawałek, a tuż przed nim wyrósł Markko Ranielli – skorumpowany „glina”, ojciec Perttu, który „wpadł” między innymi przez niego. Tym razem był jednak w asyście „byłych” kolegów, więc nie musiał się obawiać tej konfrontacji. Mężczyzna zmierzył go z nieukrywaną złością, bo i nigdy nie pałał do niego sympatią, a zwłaszcza teraz? Zmierzyli się, niczym kowboje na starych filmach, kiedy to mają się pojedynkować, aż wreszcie starszy z nich zabrał głos:
- I to jest właśnie sprawiedliwość! – wysyczał przez zęby – ten gryzie ziemię, a ten dostał w łeb i dalej sobie chodzi, jak gdyby nigdy nic!
- Morda w kubeł, Ranielli! – skarcił jeden z eskortujących – cześć, Aleks. Jak tam zdrówko? – zwrócił się do niego.
- Jak widać… - mruknął, obrzucając „wroga” ostatnim spojrzeniem.
- Dostał mu się ostry prokurator, także na sto procent zakibluje! – zarechotał policjant. Markko próbował coś jeszcze mówić, ale pociągnęli go w stronę sali. Aleksi spoglądał za nimi, dopóki nie zniknęli za drzwiami, po czym wreszcie ruszył do wyjścia. A jednak przyjście tutaj nie było dobrym pomysłem – za dużo tu wspomnień: i tych dobrych i tych złych.

***

    Wracał z sądu, właściwie nie widząc przed sobą drogi. Przed oczyma przewijały się wspomnienia, dotyczące jego nagle przerwanej kariery. Wciąż tkwiło w nim przekonanie, że powinien ją był ciągnąć, bo tylko w tym był dobry. Tym zawsze żył i to już od wielu, wielu lat… Już jako dziecko zamarzył sobie, że chce oskarżać ludzi, jak ci „panowie z telewizji”, którzy z ogromną charyzmą przekonywali przysięgłych, że dany człowiek jest winny… A może się mylił, bo po prostu niczego innego nigdy nie próbował? Był jednak tak bardzo przyzwyczajony do swojego toku egzystowania, że, gdy ten się diametralnie zmienił, nie potrafił się w tym odnaleźć, dojść do siebie… A jeśli – gdy chodziło o drogę, jaką właśnie przemierzał, niczym mumia – tak naprawdę „doktorek” miał rację i nie powinien był tak szybko się za to zabierać…?  
    Chyba tak, bo w ostatniej chwili zauważył czerwone światło, jakie „iskrzyło się” nad jezdnią. Szybkim ruchem wcisnął hamulec i tym samym zatrzymał się z piskiem opon. Z tyłu już słychać było klakson kierowcy, jaki z owego powodu o mały włos, a wjechałby w niego. Burknął coś pod nosem, po czym przetarł twarz i od niechcenia spojrzał w bok. W sąsiednim „wozie” zasiadał jakiś obcy mu mężczyzna, który oczywiście na niego spoglądał, lecz widząc, że sam stał się obiektem obserwacji, prędko zwrócił wzrok przed siebie. Wówczas od razu został „zaatakowany” przez dziecko, które siedziało z tyłu. Z pewnością był to jego syn.  
    Aleksi zaczął się im mimowolnie przyglądać. Nagle zdał sobie sprawę, że prócz tego, iż nie miał kontaktu z matką, to z ojcem przecież też nie… Wprawdzie, ten był „draniem”, którego i tak nie chciał znać, no ale ta ciekawość… Nie miał bladego pojęcia, jak mogą wyglądać takie relacje? Czy widzi się w swoim „tacie” idola, przyjaciela? Chce się go naśladować…? A gdy jest oschły, bądź taki, jak ten jego…? Albo jak Ranielli? Czy, gdyby on miał takiego syna, potrafiłby go wychowywać? Zwracać się do niego po ojcowsku? Tak w ogóle, to doczeka się kiedyś własnego potomka? Co, jeśli Tanja nie zechce mieć dzieci? Albo… zwyczajnie któreś z nich nie może ich mieć…?  
    Wtem głośny dźwięk klaksonu sprowadził go na ziemię: było zielone, a on wciąż wystawał, niczym jakiś głupek!
- By to szlag! – warknął do siebie, na nowo uruchamiając silnik, gdyż zdążył mu przez ten czas zgasnąć, a on w ogóle tego nie zauważył. Wezbrała w nim wielka ochota, by „wypruć” stąd, niczym jakiś pirat drogowy! Poprzez prędkość oddać swoją złość! Ale wiedział też, że nie może się na coś takiego porwać, w końcu to ograniczenie prędkości - „zgłupiałeś, człowieku? Co cię tak nagle bierze na to łamanie prawa? Chcesz pójść siedzieć?” – mruczał w duchu, niby to wpatrując się w jezdnię, lecz wciąż nie mógł się na niej należycie skupić, jakby był pod wpływem jakichś środków odurzających. Nie, nie, oczywiście, że niczego nie brał. To ból głowy, jaki zaczął mu towarzyszyć od wyjścia z budynku sądu, jak i wspomnienia z nim związane sprawiły, że był „nieobecny duchem”.  
    Tym samym nie dostrzegł, iż zbliża się do kolejnych świateł, jakie również „witały” kierowców „krwistą” czerwienią… Tuż przed nimi stał samochód, który te zmusiły do zatrzymania się, ale on wcale go nie widział. Zaskakujące, ale tak właśnie było: po prostu odpłynął gdzieś myślami i w ten sposób… z całej siły uderzył w tył „wozu”, aż ten wyjechał poza linię sygnalizacji. Dopiero naturalnie powstała siła uświadomiła mu, co też najlepszego zrobił?!  
    W pierwszej chwili ogarnął go szok, jaki nie pozwalał ruszyć się z miejsca, choć dobrze wiedział, że powinien czym prędzej opuścić samochód i sprawdzić, czy aby osoba z przodu nie doznała jakiegoś urazu z powodu tak silnego uderzenia. Dopiero „sąsiedzi”, jacy zaczęli wyskakiwać ze swoich aut, wybudzili go z owego „letargu” i tym samym zmusili do wypięcia się z pasów i stawienia czoła powstałej sytuacji. A właśnie, skoro już mowa o czole, to znów mógł w nie „zarobić”, „upiększając się” kolejną blizną… On miał wiele szczęścia, ale ten przed nim…?  
    Zatrzasnął drzwi i nerwowo łykając ślinę ruszył ku rozbitej toyocie „auris”. Nim jednak dotarł do celu, ze środka dosłownie „wyparował” wzburzony kierowca, czy raczej dama, która zasiadała za „kółkiem” – niewiele starsza od niego kobieta, za to umalowana i elegancka, niczym jakaś księżniczka. Miała na sobie czerwony płaszcz, ale na szczęście nie z powodu krwi, a takiego był po prostu koloru. Odetchnął z ulgą, choć „baba” była strasznie wściekła…
- Kto to tak jeździ?! Oczu nie ma?! – zaczęła wrzeszczeć, spoglądając po zebranych, jacy z wielkim zaciekawieniem obserwowali stłuczkę.  
    Mógłby więc się nie przyznać, wręcz zwalić to na kogoś innego! Tylko, co wtedy? Zostawiłby peugeota na pastwę losu? A jakby „babsko” zgłosiło to na policję? I tak odnaleźliby właściciela takowych numerów rejestracyjnych…
- Przepraszam, to moja wina – zaczął nieśmiało.
- Ty palancie! – zaatakowała, prędko „biegnąc” ku niemu – ślepy jesteś?! Było czerwone, do diaska, więc miałam prawo stanąć… co ja mówię?! MUSIAŁAM, więc mi nawet nie śmiej gadać, że baba, to nie umie prowadzić! – pogroziła palcem.
- Spokojnie, nawet nie mam takiego zamiaru, przyznaję się! – zaparł się rękoma – zamyśliłem się i nie widziałem, naprawdę!
- Jak nie umiesz skupić myśli, baranie, to po co jeździsz?! A jeszcze raz idź prawo jazdy wyrabiać! – krzyczała dalej, wymachując przy tym ręką, na której palcach tkwiły eleganckie pierścionki.  
    „Zrzęda”… przecież widać, że jest bogata, to i na pewno ubezpieczona, więc naprawa będzie gratis! Po co te nerwy…?! Zaraz, czy ona powiedziała, że nie powinien prowadzić? Niestety, ale chyba faktycznie ma rację…
- Trzeba zadzwonić po lawety i do ubezpieczyciela – wymruczał, sięgając do kieszeni w poszukiwaniu telefonu… którego przecież nie miał.
- O nie, to JA dzwonię po MOJEGO! Nie chcę od ciebie nic, nieuku ty, jeździć nawet nie umie! – „furczała”, niczym wściekły tygrys.  
    Wywrócił oczyma i odszedł na bok, by wezwać policję. W końcu musieli coś zrobić z ruchem, jaki został przez ów incydent zakłócony… „Jędza”, wciąż sycząc i prychając, odeszła w swoją stronę, by zadzwonić po SWOJEGO ubezpieczyciela, jak to zgrabnie akcentowała. Co za podły dzień… najbardziej było mu jednak szkoda samochodu, wszak był to pierwszy raz, kiedy go tak poważnie „pokiereszował”.

nutty25

opublikowała opowiadanie w kategorii miłość, użyła 5819 słów i 33162 znaków.

2 komentarze

 
  • ania33

    świetne opowiadanie :blackeye:

    14 lis 2016

  • nutty25

    @ania33 mam nadzieję, że nie zawiodę na dalszą metę ;)

    14 lis 2016

  • Beno1

    :bravo:

    12 lis 2016