Formy krótkie #58 AKACJA I SZLABAN

„Jedziesz w teren” – usłyszałem dzisiaj od szefowej. Dwa miesiące minęły od mojego poprzedniego razu, ale tego się nie zapomina jak jazdy na rowerze, a przynajmniej tak słyszałem. Poszedłem się przebrać w bryczesy, niestety okazały się mokre (ale to moja wina, bo nie rozłożyłem, bo zostawiłem itd. itp.). Dostałem zastępcze (damskie, ale kogo to!). No to trzeba po konia pójść, sam niestety jakoś nie chciał przyjść, a wołałem, żeby nie było. Kantar w rękę, kalosze na nogi i na padok. Buty zostawić można w błocie, ale cóż, śnieg, plucha itd. itp. Klacz stoi i mi się przygląda podejrzliwie, przeczuwając, że czegoś od niej chce, że nie tylko dać marchewkę czy jabłko. Oczywiście jak zawsze dopada mnie koń, który ewidentnie za mną nie przepada (ale ponoć mało kogo lubi, a mężczyzn praktycznie w ogóle) no to jak zawsze marchewkę, którą mam dla swojego wierzchowca muszę dać temu, inaczej skurczybyk nie odpuści i będzie za mną łaził, nie pozwalając na nic. „Chodź Akacja” – wołam, ale ta nie jest przekonana czy podejść, więc na wszelki wypadek odwraca się i „ewakuuje” na drugi koniec padoku, a ja chcąc nie chcąc idę za nią. Oczywiście koń złośnik swoją nie swoją marchewkę pożarł i drepcze za mną. „Idź! Poszedł!” krzyczę, ale na niewiele się to zdaje. Pan złośnik z pełną premedytacją mając mnie w głębokim poważaniu, robi swoje (czekaj ty! – myślę sobie). Kiedy wreszcie udaje mi się „złapać” swojego konia, ten ani drgnie. To proszę, mówię, grzecznie, spokojnie... udało się!  
     Jedziemy. Ślisko jest, zimno też i wiatr wieje. Jedziemy. Przyjemnie, kontakt z naturą itd. „Uwaga będzie rów” – słyszę z przodu. Dobra – myślę, damy radę. Widzę, jest rów głęboki na pół metra, obok niego zamknięty szlaban. Trzeba do rowu zjechać co by szlaban ominąć. Pierwszy koń zjeżdża, drugi też, trzeci się zawahał, ale ostatecznie zjechał. Czas na mnie i Akację. Koń głowę w dół, ocenia sytuację. Stwierdza, że zmieści się pomiędzy rowem a szlabanem, i w kłus. Ona się zmieściła. Ja nie. Konkretnie moja noga. Szlaban przypierdolił mi w łydkę. Kurwa! Jak boli. Coś tam mamroczę pod nosem, narzekam, że boli itd., koń odwraca głowę, patrzy na mnie i myśli „i czego narzekasz? Przejechaliśmy przecież!”.  No to galop. Znowu przyjemnie, jedziemy, długa prosta potem w lewo do lasu. Akacja beztrosko przed siebie ile fabryka dała. Widzę gałąź. Niebezpiecznie się zbliża i już widzę siebie na ziemi. Jak nic mnie wysadzi z siodła. Dziesięć metrów, pięć, metr i... chlast! Oberwałem potężnego liścia, ale nie spadłem.
     Ostatnia prosta do stajni. Zsiadam, Akacja spocona, ja kulawy. Poklepuję staruszkę po szyi, przytulam się i daje jabłko. Do zobaczenia, kochana.

TeodorMaj

opublikował opowiadanie w kategorii komedia, użył 506 słów i 2875 znaków.

1 komentarz

 
  • Użytkownik violet

    Bo to zła szefowa była ;) Życie koniarza, trudne, błotniste, bolesne.... nikt nie zamieni je na inne :)

    4 gru 2016