Panie Łukaszu...

Panie Łukaszu...W pierwszym przebłysku świadomości dotarło do mnie, że leżę obezwładniony. Ciężkie jak ołów powieki nie pozwalały zobaczyć, do czego przymocowano moje szeroko rozłożone kończyny. Nie podobało mi się to. Nerwowo wytężyłem zmysły. Przez nieprzyjemny szum w uszach przebijały się odległe dźwięki kiczowatego techno, w powietrzu zaś królował chemiczny odór przypominający dopalacze najnowszej generacji. To oznaczać mogło tylko jedno – znajdowałem się w Żizel, klubie nocnym Neona, bossa wszystkich bossów przestępczego półświatka.

     Większość ludzi po podobnym odkryciu niechybnie padłaby na zawał, ale nie ja. Moje kąciki ust ust mimowolnie poszybowały w górę, bowiem ten najważniejszy klient kancelarii Biały & Engelmann od lat zawdzięczał wolność mojej skromnej osobie i miał furę powodów, by obawiać się mnie bardziej niż ja jego. Przypomniało mi się, że całkiem niedawno rozbiłem w drobny mak ciążące na nim zarzuty, a premię za podobne sukcesy zwykłem odbierać w formie oralnego masażu lub okładu z cycków najlepszych dziwek w Powiązkach. Co prawda z sześćdziesiątką na karku czułem się już za stary na krzyż świętego Andrzeja, ale gotów byłem znieść niewygody. Może to podłe skąpiradło użyczy mi w tych okolicznościach swojej misski, dopóki wciąż żywa jest pamięć o tym, że wybrano ją niegdyś najpiękniejszą kobietą w kraju?

     Pik… pik… pik… Wysokie dźwięki rytmicznej melodii były dziwnie przytłumione, co tylko utwierdzało mnie w przekonaniu, że znajduję się w jednym z lochów podziemnego burdelu.

     Coś mi jednak nie pasowało. Ręce miałem wyciągnięte przed siebie jak lunatyk, a to wykluczało przywiązanie do krzyża. Co więcej, chemiczna woń nie mogła pochodzić z narkotyków, o ile ta banda idiotów nie zaczęła palić podrasowanego domestosa. Teoria o wizycie u Neona wisiała już tylko na cienkim włosku tej głupiej muzyki. Z każdą chwilą moje zmysły się wyostrzały, rejestrując coraz to więcej bodźców. Im bliżej byłem prawdy, tym szybciej biło mi serce.

     Pik, pik, pik, pik, pik…

     O mój Boże! To nie było techno, a pikanie mojego serca w monitorze EKG.

     Strach momentalnie zmobilizował mnie do działania. Powziąłem kolejną próbę otworzenia oczu z taką determinacją, jakby była to ostatnia szansa na powrót do świata żywych. Udało się. Blask szpitalnych jarzeniówek przyniósł tępy ból, który w mgnieniu oka ostudził zapał. Kurtyna natychmiast opadła, ale tylko na chwilę. Chciałem czym prędzej zrozumieć, co się u licha dzieje! Zacząłem wyciskać powieki jak sztangę na siłowni. Każde powtórzenie przyzwyczajało mnie do wiązki światła. Z niewyraźnej mozaiki powstawały kolory, z nich zaś kształty. Zidentyfikowałem biały sufit, potem turkusowe kafle na ścianach. Dopiero na końcu moje kończyny, wszystkie w gipsie, nieznacznie podwieszone.

     Nie mogłem na to patrzeć.

     Musiałem.

     Pełen trwogi powiodłem wzrokiem po opatrunkach. Każde spojrzenie powodowało wewnętrzny ból, niczym drapanie otwartych ran. Nieświadomie nakarmiłem najgorsze myśli, które urosły w siłę i zerwawszy się spod kontroli, opanowały umysł. Czy czeka mnie amputacja? Czy zostanę kaleką? Dlaczego, do cholery, nic nie czuję?

     Zatraciłem się w swoich najskrytszych lękach, prześcigając się w wymyślaniu makabrycznych scenariuszy. Mogło to trwać pięć minut, ale równie dobrze kilka godzin.

     Po odzyskaniu przytomności umysłu jak gdyby nigdy nic skupiłem uwagę na wenflonie. Po długich rurkach wspiąłem się oczyma do kroplówek. Kolejne naklejki informowały, że przyjmuję solankę, glukozę i jakieś specyfiki o trudnych nazwach, które przywodziły na myśl leki przeciwbólowe.

     Wtem coś się poruszyło. W rogu sali stała jakaś postać: karmelowa skóra, kręcone włosy opadające na biały strój pielęgniarki. Odwrócona do mnie tyłem, grzebała w szafie. Ewidentnie miała kilka nadprogramowych kilogramów, ale te tylko dodawały jej uroku. Nawet zapatrzony kątem oka w ten kawał dupska potrafiłem ocenić, że działa wyjątkowo niezdarnie. Bezskutecznie szukała czegoś na półkach, przewracając przy tym chyba wszystkie możliwe naczynia i przyrządy. W końcu jakieś pudełko spadło na podłogę, a przy podnoszeniu go uderzyła się barkiem o krawędź otwartych drzwiczek. W cichym syknięciu więcej było troski o sen pacjenta, niż o własną krzywdę. Odruchowo spojrzała w moją stronę.

     – Obudził się pan – zauważyła z uśmiechem pełnym szczerych intencji.

     – Tak – odpowiedziałem ledwo słyszalnym głosem.

     Wymownie oblizałem się po ustach. Trochę z pragnienia, trochę z ochoty na minetę.

     – Zaschło panu w gardle!

     Amelia, jak głosiła plakietka, tak zerwała się po coś do picia, że z kieszeni wypadła jej paczka chusteczek. Aż dziw, że w drodze powrotnej się na niej nie poślizgnęła. W pierwszym porywie chciałem odebrać od niej kubek, lecz moje ręce ani drgnęły. Musiała mnie poić. Nie mogę odmówić pielęgniarce troski, ale zręczności już tak, bo wodę ledwo liznąłem. Większość spłynęła mi po podbródku i wsiąkła we włosy na klatce piersiowej. Westchnąłem z dezaprobatą.

     – Tak bardzo pana przepraszam! – kajała się.

     Raz jeszcze zostawiła mnie samego, by po chwili wrócić z papierowym ręcznikiem. Wycierała mnie z taką czułością, jakiej sam nigdy bym sobie nie okazał. W tamtej chwili nie potrafiłem jednak tego docenić, bo tak się nade mną pochylała, że dzięki nieregulaminowej liczbie odpiętych guzików ujrzałem wielkie, złociste półkule. Były tak masywne i ciężkie, a przy tym bujały się z taką lekkością, że mało nie oszalałem. Przy okazji wyszło na jaw, że oprócz głowy porusza mi się coś jeszcze… Łutowi szczęścia zawdzięczałem pofałdowania na kołdrze, które zamaskowały moją chwilę słabości. Właściwie to siły. Od razu zachciało mi się żyć.

     Szybko pożałowałem, że nie wylała na mnie pięciolitrowego baniaka. Ledwo zerknąłem, a już wyprostowała się i popadła w zadumę, jakby napojenie mnie wodą wymagało wielkiego pomyślunku.

     – W szafie powinny być chyba słomki – zasugerowałem.

     – Rzeczywiście!

     Przyniosła. Pamiętała nawet o dolaniu wody. Po wielu perypetiach przywarłem ustami do słomki jak do życiodajnego cyca. Zachłannie ugasiłem chociaż jedno z moich pragnień.

     Dopiero wówczas zauważyłem, jak ładną ta Amelia ma buzię. Owalną, z miękkimi liniami wokół zaokrąglonych policzków. Z pogodnym uśmiechem pełnych ust i zielonymi oczkami o spojrzeniu nieskalanym rozumem.

     – Jak się tu znalazłem?

     – Wiem tylko, że był jakiś wypadek. – Moje milczenie zmusiło ją do kolejnych słów: – Jest pan bardzo odważny. Większość osób po przebudzeniu bardzo przeżywa, a pan ma w sobie taki spokój.

     Wyczułem standardową formułkę, która nijak się miała do prawdy, ale chętnie zagrałem w tę grę.

     – Pff… – werbalnie machnąłem ręką. – W najgorszym razie zostanę chodzącym słupem meteorologicznym. To tylko złamania, prawda?

     Amelia cichutko zachichotała, po czym obejrzała się przez ramię, jakby śmiech był w tym miejscu surowo zakazany. A może chodziło o moje pytanie?

     – Tak mi się wydaje. – Ucięła temat. – Rodzina prosiła, żeby zadzwonić, gdy odzyska pan przytomność.

     Tkwiła w tym jakaś prośba o zgodę, więc przytaknąłem.

     – Na przyszłość… Proszę mi nie panować. Mam na imię Łukasz i wcale nie jestem taki stary. – Strategicznie odjąłem sobie lat.

     – Dobrze, panie Łukaszu.



     Byłem tak osłabiony, że odpłynąłem jeszcze przed wizytą najbliższych. Nie sądziłem, że po blisko dobie w śpiączce farmakologicznej wciąż będę zdolny do tak głębokiego snu. W rezultacie nie usłyszałem otwieranych drzwi ani nawet szurania krzeseł. Zbudził mnie dopiero przepełniony cierpieniem skowyt mojej córki. Dźwięk, którego nigdy więcej nie chciałbym usłyszeć.

     Siedziały przede mną trzy kobiety mojego życia. Po lewicy Małgorzata, młodsza z córek o mentalności królowej balu. Za nic sobie mając drogą garsonkę, klęczała uwieszona na poręczy łóżka, cała umazana we łzach, smarkach i resztkach makijażu.

     – Tatusiu… – Łkała na cały szpital, a ja nie mogłem nawet ścisnąć jej dłoni.

     Za to ona chwyciła mnie za serce. Raz na zawsze zapomniałem o tym, jak przez całe życie wybierała chłopaków na podstawie tego, którym zdoła mnie najbardziej wkurzyć. Może i ona choć na chwilę wybaczyła mi, że zawsze bardziej kochałem jej siostrę?

     Irena, moja żona, tylko przyglądała się zawieranemu przez nas przymierzu. W jej wymuskanym wyglądzie próżno było szukać śladu żałoby. Kilka suchych łez uronionych pomimo kilkunastu odkrytych zdrad i dziesiątek pozostających w tajemnicy wystarczyło, by przynieść mi ulgę.

     Na prawo od niej siedziała moja pierworodna. Ewa przywdziała wysłużony sweter od babci i kolorowe spodnie. Na tle pozostałych elegantek wyglądała niepoważnie, ale to właśnie ona była szarą eminencją rodzinnego interesu. Jej twarz nie wyrażała smutku, żalu czy rozpaczy, a jedynie lekkie zniecierpliwienie. To tylko pozory. Nikt z zebranych nie kochał mnie bardziej niż ona, bo i ja najbardziej kochałem ją.

     Zaczęliśmy rozmawiać. Puste zazwyczaj frazesy w stłoczonym wokół łóżka ognisku rodzinnym nabierały głębi. Bodaj pierwszy raz cieszyło mnie to nudne ględzenie o niczym. Całymi godzinami mógłbym rozprawiać z moimi damami o pogodzie, gdybym tylko nie miał tak wielu pytań.

     – Co się stało?

     Najstarsza z kobiet wzruszyła ramionami, twierdząc, że policjanci wymigują się od odpowiedzi trwającym śledztwem.

     – Jeden z funkcjonariuszy wszystko mi wyśpiewał. – Ewa z satysfakcją przykuła uwagę wszystkich. – Podejrzewają, że jadący z naprzeciwka samochód powoli staczał się na pas taty. – Spojrzała prosto na mnie. – Próbowałeś uniknąć zderzenia. Zahaczyłeś o barierkę i stąd wzięło się tak długie dachowanie.

     Dachowanie. Mój kochany mercedes…

     – Chyba go dorwali?! – Irena nie kryła się z oburzeniem.

     – To była pijana kobieta… – Ewa zrobiła teatralną pauzę. – Odwoziła ze szkoły dwoje dzieci.

     – Słyszałeś, tato? Jesteś bohaterem! – Zdezorientowana Małgorzata przerwała na moment wycieranie policzków.

     Ewa kiwnęła głową. Wielkie nieba! Przez całe życie chroniłem złych ludzi przed odpowiedzialnością za swoje czyny, a omal nie straciłem życia przy bodaj pierwszej próbie zrobienia czegoś naprawdę dobrego.

     Małgorzata zapytała, czy rozmawiałem z lekarzami, ale przecież raptem kilka godzin temu udało mi się wybudzić.

     – Ja rozmawiałam. – Ewa ponownie ściągnęła na siebie nasze oczy. – Cztery złamania. W prawej ręce być może nie odzyskasz pełnej sprawności, ale wszyscy zapewniają, że się wyliżesz. Miałeś furę szczęścia.

     Czułem, że powinienem się rozpłakać z powodu potencjalnych defektów, ale ja nie czułem nawet smutku. Cieszyłem się, że żyję, a prawą ręką i tak od dawna była mi córka.

     – Odwiedziłam też ordynatora – podjęła dalej. – Sala może nie jest za duża, ale załatwiłam ci ją na wyłączność. Podobno możesz tu zostać na kilka miesięcy, więc chciałam, żebyś miał jak najlepsze warunki.

     – Dałaś mu w łapę?! – zapytała z szatańskim uśmieszkiem Małgorzata.

     – Nie… – mruknęła Ewa.

     Wszyscy wiedzieliśmy, że ona zawsze znajdzie jakiś sposób. Czyżbyśmy mieli jakieś koneksje, o których nie wiem?

     – Zostawcie nas na chwilę samych – poprosiłem. Nie musiałem mówić, kto ma zostać.

     Małgorzata dała mi na pożegnanie całusa, a żona rzuciła coś „ciepłego” i do samego zamknięcia drzwi nie spuszczała nienawistnych oczu z Ewy.

     Byłem dumny z córki, że jako tymczasowa głowa rodziny pomna moich nauk nie okazała przy innych najmniejszych oznak słabości. Kiedy zostaliśmy sami, od razu puściły jej hamulce. Z całych sił przylgnęła do mnie swym drobnym ciałem. Długimi minutami rozmawialiśmy o czymś, co w naszej rodzinie od zawsze stanowiło temat tabu – o uczuciach. Dopiero potem płynnie przeszliśmy do interesów. Chrapkę na przejęcie po mnie najbardziej prestiżowych klientów miał rzecz jasna Engelmann, ale mój stary druh nie był już tak błyskotliwy jak kiedyś i groziło to katastrofą.

     – Był uparty jak osioł, dopóki nie usłyszał, że pod twoją nieobecność jest niezastąpiony w innych obowiązkach i nie powinien przeciążać się nowymi sprawami, które od ostatniej rozprawy nie wymagają tak wiele kompetencji… – Wyszczerzyła się, eksponując ostry kieł.

     Aż mnie brzuch rozbolał ze śmiechu!

     Ewa była żywym dowodem na skuteczność procesów ewolucji. Miała umysł ostry jak brzytwa i intuicyjną znajomość ludzkiej psychiki, a umiejętność schowania ego do kieszeni umożliwiała odnoszenie takich zwycięstw, po których inni nie czuli się przegrani. Szczęśliwa posiadaczka wszystkich moich zalet dzięki połączeniu niepozornej urody z dziecinnym usposobieniem potrafiła tak urobić swoją ofiarę, że ta orientowała się dopiero pod wieczornym prysznicem. Co prawda nie ma wyglądu swojej siostry ani nie potrafi równie gustownie dobierać ubrań, jednak nikt tak pięknie nie nosi mojego nazwiska. Może jest trochę za dobrym człowiekiem, ale nie ma ludzi bez wad. To dzięki niej od dawna planuję przedwczesną emeryturę, żeby na stare lata pograć sobie w golfa i z wysoko uniesioną głową śledzić, jak kolejne pokolenia kontynuują moją spuściznę.

     Zgrzytnęły drzwi. Widząc, że mam odwiedziny, Amelia natychmiast nas przeprosiła i zostawiła samych.

     – Polubiłem ją.

     – Nie wątpię… – Przymrużone oczy Ewy jasno dawały do zrozumienia, że nie chce o tym słuchać.

     Wiedziałem, że była gotowa zrobić dla mnie wszystko. Wszystko oprócz tego, czego akurat potrzebowałem.

     – Mogłabyś przed wyjściem poprosić do mnie Małgorzatę?



     Następnego ranka lekarze poinformowali mnie, że w szpitalu spędzę co najmniej dwa miesiące, a następnie rozpocznę rehabilitację w warunkach domowych. Byłem szczęściarzem, który po otarciu się o śmierć wciąż miał wspaniałą perspektywę ozdrowienia, mimo to bynajmniej nie tryskałem entuzjazmem. Szpitalna rzeczywistość to istny koszmar.

     Codziennie o siódmej powierzchowne mycie, które nie zadowoliłoby nawet bezdomnego. Ósma – śniadanie w asyście pielęgniarki. Następnie obchód oraz rehabilitacja polegająca na tym, że ktoś porusza za mnie kończynami. Potem obiad, druga sesja ćwiczeń na specjalne życzenie rodziny, okazjonalnie psycholog. Kilka godzin na odwiedziny i kolacja, po której rozpoczynał się „czas wolny”. Wszystkie płytki na ścianach skrupulatnie policzone? Wspaniale, pora spać.

     Noce wcale nie były lepsze. Przeciętnemu człowiekowi robi się gorąco, gdy ukruszy mu się skrawek szkliwa, a potem godzinami nie opuszcza go poczucie, że stracił cząstkę siebie. W bezsenne noce świadomość, że mam pogruchotane wszystkie kości, uderzała ze zdwojoną siłą.

     Pielęgniarki miały ze mną po wielokroć więcej roboty niż z innymi pacjentami. Może i nie grymasiły, ale szybko zaczęły traktować mnie jak powietrze. Machinalnie odwalały swoje obowiązki, aby czym prędzej zniknąć za drzwiami. Lekarze? Sześć lat studiów wyjętych z życia tylko po to, żeby z ładnym uśmiechem zapewniać, że „będzie dobrze”. Jedna niepozorna chwila na krajowej drodze zmieniła mój świat nie do poznania. Skończyły się wystawne kolacje, pełne podziwu spojrzenia kolegów po fachu czy klienci, gotowi poruszyć niebo i ziemię, bylebym tylko to właśnie ja wydostał ich z tarapatów. Doskwierała mi samotność. Życie najbliższych toczyło się przecież dalej, a współpracownikom nigdy nie pozwoliłbym zobaczyć, jak dokarmiany łyżeczką degraduję się jako człowiek. Brakowało mi dawnego statusu, tęskniłem za najmniejszym choćby sprawstwem. Przykuty do łóżka nie mogłem nawet strzepnąć muchy z policzka.

     Narastające rozdrażnienie powinien wygaszać psycholog, ale ten zamiast pomagać w trudnych chwilach, tylko drażnił niesłychanie swoim wszystkowiedztwem. Jestem pewien, że któregoś szarego dnia poprosiłbym o podanie arszeniku, gdyby nie Amelia.

     Ta wspaniała dziewczyna zaglądała do mnie każdego dnia po wielokroć. Zawsze zabiegana, z kropelką potu na wysokim czole, robiła co mogła, żeby chociaż trochę osłodzić pacjentom ciężki żywot. Jako jedynej w całym cholernym szpitalu jej na czymkolwiek zależało. Do tego uroda. Amelka była tym typem piguły, który lubiłem najbardziej. Do ssania.

     Nie mogąc zaspokoić jej oralnie, starałem się chociaż oratorsko. Już od drugiego dnia po przebudzeniu wziąłem się za łamanie formalnego charakteru naszych kontaktów. Opowiadałem o sprawach, które mogła znać z telewizji, o zagranicznych wyjazdach, o swojej rodzinie. Chełpiłem się dokonaniami w popisach godnych przedszkolaka, a dziewczyna chyba naprawdę nie mogła uwierzyć, ze miałem tak barwne życie. Potrafiła słuchać i czerpała z tego rozrywkę. Tym samym stopniowo zyskiwałem jej sympatię, co miało przełożenie na czas, jaki u mnie spędzała.

     – Jedno oko ma niebieskie, z kolei drugie jest stale przekrwione, stąd Neon. Jak ta akwariowa rybka.

     – Ach tak? Ja znam tylko gupiki.

     Parę dni mi zajęło, zanim znalazłem w sobie tolerancję dla jej głupoty. Dziewczyna tyrała za trzech, a w oczach miała chroniczne zmęczenie, które znikało pod wpływem zatroskanego uśmiechu dopiero po przekroczeniu moich drzwi. Te wizyty były jak odwiedziny przyjaciół, bowiem w przeciwieństwie do innych nigdy nie dała mi odczuć, że zwyczajnie zarabia przy mnie pieniądze. Choć dotychczas oceniałem ludzi przez pryzmat ich kompetencji, ceniłem Amelię za jej ciepło i opiekuńczość – cechy, które ku własnemu zaskoczeniu były mi najbardziej potrzebne. Poza tym uwielbiałem obserwować, jak kręci się nieporadnie po sali. Tu coś się przewróciło, tam spadło. Tyleż okazji do pochylenia się lub niezgrabnej wypinki, że tylko gips powstrzymywał mnie przed szczypnięciem tu i ówdzie.

     Jako że wiele rzeczy wykonywała źle, nie stanowiło problemu przekonanie jej, by jedzenie podawała mi na stojąco. Wystarczyło raptem kilka dni intensywnej tresury: niby przypadkowego wypuszczania pokarmu w połączeniu z sugestią, że robi to pod niewłaściwym kątem. W rezultacie głęboko pochylona, karmiła nie tylko moje ciało, ale i duszę.

     – Gdzie by się pan udał, gdyby był teraz zdrowy? – zagaiła kiedyś w porze obiadowej.

     – Wynająłbym domek z jakimś ładnym widokiem.

     Odwróciła się w stronę okna. Tabliczka na obskurnym budynku naprzeciwko informowała wygładzonymi słówkami, że trzymają tam trupy.

     – Widok na morze to to nie jest…

     W tym czasie zanurkowałem oczyma prosto w obfity dekolt. Niemal poczułem, jak biust otula mnie swymi ciepłymi falami. Zapragnąłem wywołać w nim sztorm, jakiego świat nie widział.

     – Morze jest przereklamowane.

     Jak ona na mnie działała!

     Nie wiedzieć kiedy obecność tej pociesznej osóbki stała się niezbędna dla mojego dobrego samopoczucia. Dni, w których miała wolne, ciągnęły się w nieskończoność, a kiedy pracowała, od świtu wyczekiwałem odwiedzin złakniony czułego dotyku. Mając ją przy sobie, zawsze robiłem wszystko, żeby zostawała ze mną jak najdłużej.

     Nie było dla mnie wówczas większej rozrywki od niewinnego rozluźniania i zaciskania dłoni w ramach rehabilitacji. Wyobrażałem sobie, że mam Amelię między palcami, próbując w ten sposób oszacować rozmiar mojego największego wroga – czarnego stanika pod fartuchem. Zazwyczaj udawało mi się wymacać coś w okolicach 80E, a wszystko to przy jej serdecznej aprobacie, że tak sumiennie realizuję zalecenia fizjoterapeuty.

     Coraz większym kłopotem stawała się niemożność strzepnięcia czegoś znacznie większego od muchy. Mój żywot był coraz bardziej przygnębiający, aż któregoś parszywego dnia wprost zapytałem, czy nie męczy jej moje gadulstwo.

     – Bardzo lubię pana słuchać. Po tygodniu każdemu pacjentowi robi się długi język – zapewniła.

     – Długi język… bywa przydatny w kontaktach z kobietami. – Pozbawiony kontroli nad własnym ciałem, powoli traciłem panowanie także nad słowami.

     Wpierw zareagowała nieśmiałym uśmieszkiem, ale siła mojej sugestii rezonowała w jej wyobraźni i wymagała natychmiastowego ujścia.

     – Panie Łukaszu… Panie Łukaszu…! – Obruszyła się rozweselonym głosem. Raz nawet pisnęła jak nastolatka na koncercie. Z zawstydzenia musiała zasłonić usta. – Panie… panie Łukaszu!

     Ależ ona się rumieniła! A jak cieszyły się oczy! Co za słodycz! Kompletnie zagubiona, nie wiedziała jak się zachować. To złapała się za nadgarstek, to podrapała po głowie, zrzucając na oczy brunatne loczki, to kręciła się dookoła w poszukiwaniu wsparcia. Z gorąca aż wachlowała się połami uniformu, tak ją rozpaliłem! Ostatecznie z krępującej sytuacji uciekła w pracę. Próbowała przejść nad moimi słowami do porządki dziennego, lecz próby przywołania nieco powagi nie przynosiły rezultatu. W jej główce wciąż musiały pojawiać się fantazyjne obrazy. Z niedwuznacznym uśmieszkiem migiem uwinęła się z obowiązkami i szybko zostawiła mnie samego.



     Po ostatnim incydencie nasza relacja dyskretnie przeskoczyła z osi pacjent–pielęgniarka na mężczyzna–kobieta, naturalnie więc zaczęło zależeć mi na tym, co o mnie myśli. Przestałem wypróżniać się na jej zmianach, a gdy zobaczyłem w lustrze, co z moją twarzą zrobił rozbrat z brzytwą, natychmiast poprosiłem pielęgniarkę o ogolenie. Jak na swój wiek prezentowałem się całkiem okazale. Miałem gęste, wcale nie białe włosy, a zmarszczki łaskawie obchodziły się z moją facjatą. Może i nadal byłem niezdolny do działania, ale coraz lepiej radziłem sobie z codziennością. Turkusowe płytki były mi bardziej przyjazne, zaś obojętność personelu przestała mnie obchodzić. Grunt, że miałem Amelię, której ze wszystkich sił starałem się udowodnić, że wcale nie jestem kaleką, a wciąż pełnoprawnym facetem.

     Obawy o to, czy nie zacznie mnie unikać, okazały się bezzasadne. Ba! Z niemałą satysfakcją stwierdziłem, że przesiaduje ze mną więcej czasu, niż wymaga tego praca. Do tego swój naturalny zapach kobiety przykryła tanimi perfumami. Nie podobała mi się ta zmiana, ale przyjemnie było mieć nadzieję, że to może z mojego powodu.

     Nie pozostało mi nic innego, jak kuć żelazo póki gorące.

     Moje monologi łagodnym łukiem skręcały w kierunku romantycznych przygód. Wizyty w Żizel zachowałem co prawda dla siebie, ale nie zabrakło historii o zasłużonej sekretarce czy uroczej recepcjonistce ze stolicy. Opowieści te kreśliłem w taki sposób, by ulotna znajomość ze mną urastała do rangi zaszczytu, a każde słowo zaszczepiało w Amelii przekonanie, że choć byłem najlepszym obrońcą w mieście, żadna cipka nie mogła czuć się przy mnie bezpieczna.

     Jedną z takich anegdot przerwał telefon od Ewy. Podczas krótkiej rozmowy zreferowała mi najnowsze ustalenia.

     – Być może dałoby się uniknąć niektórych złamań, gdyby nie awaria części poduszek powietrznych. Szczęście w nieszczęściu, te frontowe uchroniły mnie przed poważniejszymi urazami wewnętrznymi – streściłem pielęgniarce.

     Brązowiutka twarz bodaj pierwszy raz wykrzywiła się w złości.

     – Nie mógł pan pójść z tym do mechanika?!

     – Daj spokój, Amelko. Po prostu nie każdy ma tak wspaniałe airbagi jak ty.

     – I tu się pan myli. – Triumfalnie pomachała mi przed oczyma palcem. Choć raz mogła wykazać, że nie mam racji. – Tak się składa, że jeszcze nie mam samo…

     Przechyliłem głowę i uśmiechnąłem się dobrotliwie.

     – Panie Łukaszu! – W popłochu założyła ręce na piersi. – Jak pan… Panie Łukaszu! Panie Łukaszu…

     Ilekroć pozwalałem sobie na podobne bezeceństwa, oburzenie pielęgniarki pięknie mieszało się z zawstydzeniem, tworząc sekwencję reakcji wartych ryzyka. „Panie Łukaszu” było dla mnie jak porywający refren przydługiego utworu codzienności.

     Z powodu poduszki – bynajmniej nie powietrznej – przyszła do mnie innym razem po godzinach. Tak bardzo przejmował ją mój los, że cofnęła się w drodze do domu tylko dlatego, że zapomniała wymienić mi poszewkę na czystą. Wparowała na raptem minutkę, pokazując mi się po cywilnemu, w spodniach z najtańszego materiału i wygniecionej koszulce na ramiączkach. Zdumiało mnie wówczas, jak zaślepiona niesieniem pomocy bezwstydnie obnaża czarne igiełki pod pachami. Bodaj pierwszy raz spojrzałem na nią nie przez pryzmat archetypu pielęgniarki, a normalnego człowieka.

     W kolejne kilka dni wypytywałem ulubienicę jak kluczowego świadka w trakcie rozprawy. Jej historia nie obfitowała w zagraniczne podróże czy gorące romanse. Miała dwadzieścia cztery, może pięć lat. Pochodziła z wielodzietnej rodziny, toteż w domu nigdy się nie przelewało. Zwłaszcza od czasu ciężkiej choroby ojca, którym stale musiała się zajmować. Pomimo licznych przeszkód ukończyła studia, co było dziejowym osiągnięciem w całej historii rodziny. W szpitalu pracowała od paru miesięcy i wkładała w to całe serce, żeby tylko nie zmarnować swojej szansy na lepsze życie.

     Jakże daleką drogę Amelka przeszła! Także w moim postrzeganiu. Studia, które dla moich córek były formalnością na drodze do prawdziwych wyzwań, dla niej oznaczały szczyt możliwości. Mimo to łączyło nas bardzo wiele. Oboje przecieraliśmy szlaki dla naszych rodzin i dokonywaliśmy rzeczy, o jakie nas nie posądzano. Nieoczekiwane odkrycie nasunęło mi spontaniczne pytanie: czy przy odwróceniu ról zaopiekowałbym się nią równie dobrze? Chętnie ujrzałbym ją w podobnej pozycji, na pewno miałem też większe doświadczenie w pojeniu miłych pań przez rurę, ale wątpię, bym dał radę tak zaangażować się w imię czyjegoś dobra. Tym większego nabrałem do niej szacunku.

     Rychło w czas, bo nazajutrz dojść miało do prawdziwego trzęsienia ziemi.



     Zapowiadał się piękny dzień. Z samego rana lekarze poinformowali, że kości zrastają się prawidłowo, a mój organizm regeneruje się szybciej, niż należało przypuszczać. Pomimo upływającego czasu pobyt w szpitalu stawał się coraz mniej uciążliwy, a ja bodaj pierwszy raz z optymizmem spojrzałem w przyszłość.

     Czarne chmury zebrały się nade mną dopiero w trakcie południowych zajęć z fizjoterapeutą. Cholerny idiota trącił cewnik w taki sposób, że ten odłączył się od worka na mocz. Zamiast dać sobie spokój i wsadzić wszystko na właściwe miejsce, natychmiast pobiegł do pielęgniarek, że niby jakieś zanieczyszczenie! Z zażenowania aż zamknąłem oczy, kiedy u progu drzwi stanęła moja Amelka.

     – Proszę się nie przejmować. – Jej drżący głos zaniepokoiłby nawet nieboszczyka.

     Z przyspieszonym biciem serca próbowałem zapanować nad podnieceniem, podczas gdy ona sprawnie odgrzebała mnie spod okrycia i dostała się do krocza. Dotyk mojej ulubienicy był profesjonalny, co przyniosło mi ulgę, ale też pewien zawód. Zdjęcie cewnika przebiegło bez przeszkód. Tym większe musiało być jej zdziwienie, gdy chcąc założyć nowy, miast wcześniejszego flaczka ujrzała dwudziestocentymetrowego potwora.

     Idąc w jego ślady, momentalnie stanęła na nogi. Zapewne chciała powiedzieć: „Panie Łukaszu”, ale zreflektowała się, że to nie moja wina. Zarządziła minutową przerwę. Z rumieńcami na policzkach odeszła do okna, w którego odbiciu widziałem tę samą minkę, jaką robiło wiele dam przed nią.

     W pokoju zapanowała gęsta atmosfera. Wydawało się, że gorzej już być nie może, aż nagle do sali wtargnął ordynator. Najpierw zobaczył rozpieprzony cewnik, a zaraz potem moje sterczące uznanie dla personelu. Nie podzielał tej opinii. Podszedł wściekły do Amelii, jakby chciał ją zabić. Nikt z nas nie wiedział, że zamierzał coś znacznie gorszego.

     Wygłosił tyradę na cały oddział, w której wyliczył wszystkie jej wpadki od początku zatrudnienia. Dziewczyna skuliła się pod ścianą, podczas gdy wrzaski przełożonego na bieżąco wysuszały spływające po policzkach łzy. Nie mogłem na to patrzeć. Chciałem wziąć ją w obronę, ale kolejna rewelacja spadła na mnie jak grom z jasnego nieba.

     Zwolnił ją.

     – Proszę spakować swoje rzeczy.

     Amelia, jakby kompletnie nieświadoma wydarzeń dookoła, z nieobecnym wzrokiem postąpiła kilka kroków do wyjścia.

     – Stój – rozkazałem, po czym odezwałem się do ordynatora: – Nie może pan tego zrobić.

     – Nie mogę? Nie mogę więcej tolerować takich zaniedbań!

     – Z pewnością doszło do jakiegoś nieporozumienia; ona dopiero się uczy.

     – Podała pacjentowi alergen lekowy. Jest niebezpieczna!

     Spojrzałem na nią z zawodem. Sytuacja była poważna, ale przecież ona nie zostawiłaby mnie w potrzebie. W oczy piekło mnie poczucie niesprawiedliwości. Dlaczego spotyka to jedyną osobę, która naprawdę chce mojego dobra?

     – Gdyby nie pani Amelia, już drugiego dnia stanąłbym na nogi. – Oboje spojrzeli na mnie zaskoczeni. – Wie pan dlaczego? Bo wśród tych smutnych ludzi nie pozostałoby mi nic innego, jak podejść do okna i spierdolić się na beton z trzeciego piętra!

     Nieco spokojniej wyjaśniłem, że choć nie zapisują tego w dziennikach, ta dziewczyna robi za pielęgniarkę, fizjoterapeutę, a nawet psychologa. Że tylko dzięki niej ludzie mają tutaj niezbędne minimum chęci do życia, by w ogóle oddychać, i zanim ją zwolni, powinien chociaż zaopatrzyć oddział w respiratory.

     – Błędów nie robi tylko ten, co nic nie robi, a takich tutaj nie brakuje. Ta pani ma wielkie kompetencje, tylko za ciężko pracuje – zakończyłem z pełną stanowczością.

     – Decyzja zapadła – zignorował mój wywód.

     Ten chłopaczyna chyba zapomniał z kim ma do czynienia! Leżąc w tej trupiarni niewiele mogłem zrobić, ale wciąż miałem pod palcem czerwony przycisk.

     – Proszę się dobrze zastanowić, w przeciwnym razie jutro porozmawia pan sobie na ten temat z moją córą.

     – To nie będzie konieczne… – wycedził przez zęby.

     Gniewnie mierzyliśmy się wzrokiem. On, w pełni zdrów i wciąż w sile wieku, oraz ja, człowiek-gips z fujarą na wierzchu. Nie miał żadnych szans. Po zaledwie kilku sekundach policzki opadły mu jak jakiejś groteskowej postaci z kreskówki.

     – …bo myślę, że pani Amelia zasługuje na jeszcze jedną szansę. – Wymownie spojrzał na dziewczynę: – Proszę wracać do pracy.

     Odwrócił się na pięcie i zakończył wizytę trzaśnięciem drzwi. Kojącym niczym uderzenie sędziowskiego młotka o krążek rezonansowy. Niemal poczułem, jak spływa na mnie splendor odniesionego zwycięstwa. „Uniewinniona ze wszystkich zarzutów”.

     Zapadła cisza. Amelia ciężko przeszła całe zajście. W pomieszczeniu dało się słyszeć tylko jej ciche chlipanie. W końcu się ocknęła. Opróżniła nos, a potem podeszła do łóżka na chwiejnych nogach.

     – Nie wiem jak panu dziękować… – Pocałowała mnie w czoło.

     Korzystając z okazji, zajrzałem głęboko w jej kompetencje.

     – Nie trzeba. Naprawdę nie trzeba…

     W takim stanie nie była zdolna do dalszej pracy. Nakazałem jej, by wzięła sobie do jutra wolne, na co z ulgą przystała i obiecała spędzić ze mną nazajutrz więcej czasu. Jeszcze tylko ten przeklęty cewnik…



     Kolejny dzień stał pod znakiem wyczekiwania na Amelię. Bodaj pierwszy raz nie miałem w tym żadnego interesu. Chciałem tylko usłyszeć, że wszystko u niej w porządku, i choć raz sprawić, by to ona poczuła się lepiej. Mając jej grafik wyryty na blaszkę, doskonale wiedziałem, że przyjdzie na drugą zmianę. Myśl o niej pomogła mi przetrwać nieznośnie długi poranek, lecz krótko po czternastej zniecierpliwienie wzięło górę. Zacząłem doszukiwać się obecności mojej czarnulki we wszystkich rozmowach na korytarzu, a zwłaszcza w każdym przedmiocie upuszczonym niechcący na podłogę. Kolejne fałszywe alarmy odbierały mi nadzieję. Pustka, jaką po sobie zostawiła, była aż nadto bolesna. Przez następne godziny próbowałem zachować przytomność umysłu, co na tym gównianym łóżku wcale nie było łatwe. Myśli stawały się chaotyczne. Czy to możliwe, że ten drań jednak ją zwolnił? Powinienem zadzwonić do Ewy już dziś, czy wstrzymać się z tym do jutra? Nawet nie zauważyłem, jak absurdalne byłoby angażowanie jej w wydumany szpitalny konflikt. Na szczęście postanowiłem obadać sytuację przed podjęciem dalszych kroków. Uzbroiłem się w cierpliwość.

     Wraz z nastaniem nocy i zgaszeniem świateł mój nastrój jeszcze się pogorszył. Cofnąłem się pamięcią do ostatniej rozmowy z Amelią. Do zapewnień, że następnego dnia dłużej ze mną posiedzi. Z jednej strony nie chciałem dopuścić do siebie myśli, że zaprzątam sobie głowę głupią pielęgniarką, z drugiej zaś starałem się jakoś ją usprawiedliwić. Może zmienili jej godziny albo wzięła więcej wolnego? Od tych wszystkich rozważań nie mogłem zmrużyć oczu.

     W szpitalu praktycznie nigdy nie ma ciszy. Nawet nocą na tle pracujących maszyn słychać stękania, utyskiwania i chrapanie. Tym razem było jakby inaczej. Wszystkie te odgłosy przestały mnie dotyczyć. Wiercąc się niespokojnie w gipsowych kajdanach słyszałem głuche echo własnych myśli.

     Nagle drzwi do sali uchyliły się bezgłośnie. Do środka wpłynęła tajemnicza postać. Zanim zdążyłem odwrócić głowę, zamknęła za sobą drzwi, odcinając dopływ światła. W duchu przekląłem latarnie, które jakby wypięły się tyłem do mojego okna. Najpierw pomyślałem, że to jakaś pielęgniarka, ale ta przecież od razu zapaliłaby światło. Tymczasem ktoś niczym kot zakradał się do łóżka. Oblały mnie zimne poty. Co, jeśli mój wypadek wcale nie był przypadkowy, a odpowiedzialna za to osoba przyszła dokończyć dzieła? Nerwowo sprawdziłem swoją mobilność. Nie miałem żadnych szans na obronę. Przez chwilę na poważnie rozważałem wołanie o pomoc, lecz wtedy z mroku wyłoniła się dobrze mi znana sylwetka.

     Co ona tu robiła?!

     Palec Amelii spoczął łagodnie na moich ustach, nakazując milczenie. Nieznacznie kiwnąłem głową, na co odeszła ode mnie parę kroków. Nie widziałem dokładnie, co robi, ale każdy ruch wyglądał na zaplanowany. O dziwo, niczego nie przewróciła, tylko z szelestem sprośnej obietnicy upuściła na podłogę biały uniform.

     W samej bieliźnie stanęła tuż przy ramie łóżka. Jej ciało znacznie różniło się od kobiet, które zazwyczaj kupowałem. Było naturalne w pełnym znaczeniu tego słowa. Zgodnie z przypuszczeniem nie miała wcięcia w talii. W słabym świetle latarni, która jakby odzyskała zainteresowanie, dostrzegłem kilka rozstępów oraz garść włosków wydostających się spod majtek. Jak wspaniale jest oglądać kobietę taką, jaka jest naprawdę! Kuszącą, z pełnymi krągłościami, chętką w oczach, pozbawioną fałszu!

     Sięgnęła do zapięcia stanika. Powinna była zrobić to dawno temu, ale wybaczyłem jej tę zwłokę, gdy rzuciła mi pod szyję część bielizny. Na widok wielkich okazów zdrowia aż zaparło mi dech. Jej piersi poruszały się nieznacznie w rytm przyspieszonego oddechu, a duże sutki stworzone były dla ust dojrzałego mężczyzny. Nieznacznie pochyliła się nade mną, wprawnie balansując na granicy zasięgu mojej głowy. Już miałem ją ostrzec, żeby ze mną nie igrała, kiedy ponownie przyłożyła mi palec do ust.

     Rozciągnąłem palce w ramach rozgrzewki. Amelia zignorowała to. Wgramoliła się na łóżko z mało seksowną ostrożnością, po czym już znacznie sprawniej usiadła okrakiem na moim brzuchu. Do ręki włożyła mi pilota. Od razu zrozumiałem, w czym rzecz, i wdusiłem odpowiedni przycisk. Mechanizm pod łóżkiem zabrzęczał jak wredna mucha, nieśpiesznie podnosząc mi głowę wprost w mięciutkie wspaniałości. Lewa czy prawa? Jakiż piękny dylemat! Po krótkim zawahaniu ruszyłem w prawo. Zacząłem od namiętnych pocałunków, jakie winno się dawać kobietom wyjątkowym. Unoszące się w powietrzu mlaskanie przywodziło na myśl porę obiadową, lecz nie zupą mnie karmiła, a własną dobrocią. Wyrazy najwyższego uznania stopniowo przeradzały się w formy bardziej bezpośrednie, niebezpiecznie zmierzając ku pospolitemu świntuszeniu. To było silniejsze ode mnie. Nie pozostawiwszy suchym ani jednego skrawka karmelowej skóry, zassałem sutek z taką siłą, jakby miało nie być jutra. Amelka z trudem utrzymała język za zębami. Wydawane przez nią pomruki były za ciche, by mogły zaalarmować personel, ale wystarczająco głośne dla pobudzenia mnie jeszcze bardziej. Być może coś ją w moich poczynaniach zaalarmowało, bo pogłaskała mnie po włosach i lekko odtrąciła w niemej prośbie o chwilę wytchnienia.

     To ja tu decyduję, słonko.

     – Wrrrum…! – Wepchnąłem głowę między piersi i zrobiłem jej motorówkę.

     Przez ułamek sekundy opluwałem się we wszystkie strony, wiernie imitując pracę silnika, a moje policzki w błogim zapomnieniu obijały się o jędrną skórę. Potem dobiegł mnie urwany pisk dziewczyny, która odepchnęła mnie do tyłu. Nie szkodzi. Przez tę krótką chwilę wydłużyłem swoje życie o ładnych parę lat.

     Amelka zamarła w bezruchu. Bacznie nasłuchiwała kroków na korytarzu, gotowa w każdej chwili schować się pod łóżko albo – w wariancie optymistycznym – pod moją kołdrę. Cisza.

     – Panie Łukaszu…! – zganiła mnie szeptem.

     Śmiała się ze wzrokiem wbitym w sufit, dając mi zupełnie nową perspektywę na swoje walory.

     – Jeszcze raz pan tak zrobi, to sobie pójdę! – zagroziła mi, wciąż walcząc ze śmiechem.

     Ileż bym dał, żeby zatrzymać czas i do końca swoich dni leżeć w gipsie na przeciwodleżynowym materacu z tą cudowną niewiastą!

     Podobno szczęśliwi czasu nie liczą, ale byłbym głupcem, sądząc, że będziemy się tak zabawiać do rana. Amelia przechyliła się w bok, a wtedy ujrzałem błysk kamery w rogu pomieszczenia. Przestraszyłem się. Czy ona wiedziała coś, czego ja nie wiedziałem? Może widoczność nocą jest zerowa albo dyżurni zabijają czas grą w karty? Nie miałem czasu do namysłu, bo dziewczyna otworzyła moją szafeczkę. Bezbłędnie odnalazła w ciemnościach ukryte pod stertą rupieci gumki, o które dawno temu poprosiłem Małgorzatę. No tak… przecież nikt nie zaglądał tam częściej od mojej wiernej pięlęgniarki. Prychnąłem.

     Amelka z właściwą sobie delikatnością zdjęła ze mnie kołdrę. Pomimo słabej widoczności z wprawą zastąpiła cewnik prezerwatywą, a kiedy wszystko było już gotowe, sama rozebrała się do naga. Czerń pomiędzy jej nogami była ciemniejsza od nocy. Dzierżąc członka jak rękojeść najwspanialszego oręża, przyłożyła go sobie do gęsto utkanego gniazdka. Choć nie wydała z siebie żadnego dźwięku, buzię miała szeroko otwartą. Nabijała się powoli, niemal bojaźliwie, jakby każdy z niekończących się centymetrów stanowił olbrzymie wyzwanie.

     Jak dobrze…

     Otulony przyjemnym ciepłem popadłem w samozachwyt, że pomimo wieku nawet w tak opłakanym położeniu potrafię uwieść atrakcyjną kobietę. Nie sposób było oderwać od niej wzroku. Z każdym uniesieniem i każdym opadnięciem dochodziło do zdumiewającej gry świateł, która odkrywała tajemnice jej pełnych kształtów z taką oszczędnością, bym nigdy nie miał dosyć.

     Wtem zniżyła się do mnie z dłońmi opartymi o tors. Dzika chuć płynąca z zaciśniętych na koszuli palców była wręcz namacalna. Twarz owiewał mi ciepły oddech zestrojony z jej ruchami, które znacznie zwolniły jakby w oczekiwaniu na wielki finał. Co ona sobie myślała? Być może do tej pory miała do czynienia wyłącznie ze sprinterami, ale mnie nigdzie się nie śpieszyło.

     Bzzz…

     Magiczne łóżko postawiło mnie niemal do pozycji siedzącej, zmuszając Amelię do ponownego wyprostowania się. Przy okazji stanik spadł z koszuli na prześcieradło, szczęśliwie obracając się miseczkami na dół. Takiej okazji nie mogłem zmarnować. Wytężyłem wzrok, po czym rozmazane szlaczki momentalnie ułożyły się w 85E. Muszę jej powiedzieć, by kupiła nieco mniejszy. Albo sam jej kupię. Tak, jakoś krótko przed wypisem.

     – Och… – wymsknęło mi się.

     Choć wyglądała na wykończoną, wcale nie spełniła groźby o przerwaniu zabawy. A może nawet nie zwróciła na to uwagi? Przez rosnącą nadzieję na orgazm chyba traciła kontakt z rzeczywistością. Donośne sapanie i dyszenie, miód na moje uszy, z trudem mieściło się w naszych czterech ścianach. Jej ruchy utraciły swą grację; teraz przypominała biegacza, który ostatkiem sił próbuje doczłapać do mety. Mógłbym choć odrobinę poruszać biodrami, ale ani myślałem. Chciałem, żeby kierowana żądzami porzuciła wszelkie pozory niewinności, i to się działo. Ślicznotka z coraz to szybszym oddechem zapamiętale nadziewała się na pal. Jakie szczęście, że łóżko nie skrzypiało! W pełnym skupieniu delektowałem się telepiącymi się we wszystkie strony świata piersiami, raz po raz opadającymi z impetem tuż przed moimi oczami.

     – Panie Łukaszu… – Błagalny ton zwiastował rychły koniec.

     Znieruchomiała, gdy silne dreszcze na udach przyniosły zwiastun nadciągającego uniesienia. Wreszcie wierzgnęła spazmatycznie, ryknęła przez zaciśnięte zęby. Jej ciało runęło na mnie, dramatycznymi wdechami i wydechami dając świadectwo tego, jak wiele ją to kosztowało. A także jak wiele to dla niej znaczyło.

     Nawet w tak doniosłej chwili pamiętałem o dobrych manierach i puściłem ją przodem. Dopiero wtedy, z głową pokrytą pięknymi, brunatnymi lokami, dotarłem do kresu.

     Po wszystkim nie było więcej czułości. Ocknąwszy się, Amelka spełzła z łóżka i ubrała się w pośpiechu. Oszołomiony, dałem się pobieżnie doprowadzić do stanu przyzwoitości. Opuściła salę, nie oglądając się za siebie.

     Zostałem sam z wątpliwym towarzystwem tajemniczego oka kamery. Nie obchodziło mnie już, czy byliśmy obserwowani. Chrzanić to. Miałem tylko nadzieję, że jeśli ktoś nas ogląda, zgra mi kopię nagrania.



     Niedzielne spotkanie z rodziną przebiegało w grobowej atmosferze. Minął raptem miesiąc, a już nie chciało im się do mnie przychodzić. Żona co pięć minut zerkała na zegarek, Małgorzata nudziła się niemiłosiernie, a Ewa gotowa była zabić za każde pytanie, dlaczego wyjeżdża nad morze bez męża. Tylko ja, inwalida przykuty toną gipsu do łóżka, wyglądałem na zadowolonego. Mając żywo w pamięci poprzednią noc, wszystko widziałem w różowych barwach. Od samego rana ptaszki ćwierkały radośnie, a wpadające przez okno promyki światła nastrajały pozytywnie do życia. Ani myślałem pozwolić, by te pijawki wyssały ze mnie bezcenne drobinki szczęścia.

     – Zostawcie nas na chwilę samych – wygłosiłem rytualną formułę.

     Obie wyfiokowane damy wstały z miejsc, dziękując Bogu, że to już koniec. Zaraz, zaraz. Nie o to mi chodziło!

     – Ewo, najdroższa. – Moje oczy prosiły o zrozumienie. – Tym razem chciałbym zamienić kilka słów z Małgorzatą.

     Przecież czekał mnie jeszcze długi pobyt.



     Drogi Czytelniku! Przeczytałeś do końca? Pozostaw po sobie komentarz. To najlepsza nagroda dla twórcy.

5 komentarzy

 
  • Użytkownik Goscd

    Dobre

    6 dni temu

  • Użytkownik Vee

    @Goscd Dzięki!

    5 dni temu

  • Użytkownik agnes1709

    Vee jeszcze w poczekalni? Hmm...🤔

    2 tyg. temu

  • Użytkownik Vee

    @agnes1709 :D

    2 tyg. temu

  • Użytkownik Czytelniczka1

    Bardzo wciągające! I do tego z poczuciem humoru.  
    Podoba mi się. :)

    2 tyg. temu

  • Użytkownik Vee

    @Czytelniczka1 humor to najlepszy afrodyzjak ;)

    2 tyg. temu

  • Użytkownik Czytelniczka1

    @Vee  
    Też mnie podnieca. :)

    2 tyg. temu

  • Użytkownik TakiJeden

    Opowiadanie może się podobać. Jest oryginalne, napisane w z wyraźną lekkością pióra, w dobrym stylu i bezbłędnie.
    Główni bohaterowie (pacjent i pielęgniarka) wzbudzają sympatię czytelnika od samego początku.
    Opis siostry Amelii przywołał wspomnienia z mojego, niedawnego pobytu w szpitalu. Na oddziale pracowała pielęgniarka, pani Basia, która również posiadała dwa apetyczne "lekarstwa", doskonale eksponowane ku uciesze męskich oczu.
    Gratuluję i pozdrawiam.   :smile:

    2 tyg. temu

  • Użytkownik Vee

    Cześć, dzięki za komentarz i docenienie! Dobrze wiedzieć, że siostry Amelie istnieją też w realnym świecie. Zgaduję – Twój pobyt w szpitalu nie był wcale taki zły... :)  
    Chyba pierwszy raz widzę Cię pod moim opowiadaniem, więc nie pozostaje mi nic innego, jak zachęcić do zapoznania się z innymi ;)

    2 tyg. temu

  • Użytkownik TakiJeden

    @Vee  
    No cóż...szpital nie jest na pewno miejscem, z którym wiążą się miłe wspomnienia. Ale takie osoby z personelu, o jakich pisałem, pozwalają nacieszyć oko, dać impuls do pofantazjowania i choć trochę osłodzić czas pobytu w takim miejscu.
    Jako miłośnik szeroko pojętej erotyki, ze wstydem przyznaję, że prócz opowiadań o Łukaszu i Benku, nie czytałem innych Twoich tekstów. Nadrobię to bezzwłocznie, zaczynając chronologicznie od "Różowych okularów". Jestem pewien, że dostarczą mi wielu wrażeń i miłych doznań.    :smile:

    2 tyg. temu

  • Użytkownik Vee

    @TakiJeden nie sądzę, by nieznajomość Vee była powodem do wstydu ;) Jeśli zaś chodzi o opowiadania i chronologię, to możesz je czytać dowolnie. Wszystkie tworzą jeden świat, w którym od czasu do czasu przeplatają się losy rozmaitych postaci. W ten sposób obie siostry Łukasza mają poświęcone sobie teksty. Myślę, że spojlery są miękkie i nie odbierają satysfakcji. Czasami piszę zresztą prequele, gdy spodoba mi się jakiś wątek. Dobrej zabawy! :)

    2 tyg. temu

  • Użytkownik unstableimagination

    Pikające techno i palenie podrasowanego domestosa już na wstępie wprawiają w doskonały nastrój, który utrzymuje się aż do końca opowiadania :) Cudownie nieidealna siostra Amelia, wzbudza mnóstwo pozytywnych emocji nie tylko u bohatera, ale również u czytelników.
    Dzięki za to pyszne ciasteczko :)

    3 tyg. temu

  • Użytkownik Vee

    @unstableimagination Dzięki! Amelia zyskała sympatię także u mnie, więc kto wie, może za jakiś czas pojawi się ponownie? Tylko czy opowiadać o jej pracy, czy może przedstawić ją w jakiejś innej scenerii... Oto jest pytanie :D

    2 tyg. temu