Dopiero kiedy poczuła ból, zorientowała się, że trzyma w dłoniach zapaloną zapałkę. Szybkim ruchem dłoni zgasiła płomień, po czym nie odrywając wzroku od jego twarzy, położyła znicz na grobie.
Wyglądał jakby żył i siedział obok.
Minęło 320 dni, od kiedy odszedł. 320 długich, ciemnych i pełnych bólu dni.
Lucy spojrzała na stojącą obok Dorotkę. W oczach dziewczynki nie zobaczyła już łez, ale ogromny żal i smutek. Dziewczynka długo nie mogła zrozumieć i pogodzić się z tym, że taty nie ma już z nimi. Całe dnie spędzała w jego pracowni, patrząc smutnym wzrokiem w okno, jakby wierzyła, że zaraz wróci do domu.
Amerykanka objęła córeczkę, przytulając ją do siebie.
— Będziemy odwiedzać tatę tak często, jak tylko to będzie możliwe — szepnęła jej do ucha.
Decyzja o wyjeździe do USA była jedną z najtrudniejszych w jej życiu, ale konieczną. Nie mogła stać dalej w miejscu i żyć tym, co minęło bezpowrotnie. Historia zatoczyła koło. Wiele lat temu myślała tak samo, przyjeżdżając do Polski. Wtedy też była na rozdrożu. Samotna, bez pracy i perspektyw. Informacja o odziedziczeniu spadku w dalekiej Polsce była dla niej wybawieniem.
Dzień, w którym przyjechała do Wilkowyj był bowiem najpiękniejszym w jej życiu. To tutaj poznała Kusego, urodziła Dorotkę i spełniła się, pomagając ludziom. Zmieniła ich życie na lepsze, pokazując, że można żyć inaczej. Spotkało ją także wiele przykrych doświadczeń, ale z perspektywy lat przeważały te dobre.
Dziewczynka nie skomentowała słów matki, tylko objęła ją mocno, dając tym samym niewerbalny sygnał, jak bardzo wierzy w jej obietnicę.
Chwile potem udały się na niewielki parking przy cmentarzu. Lucy po raz kolejny powiodła wzrokiem po okolicy.
— Będzie mi tego brakowało — powiedziała, przekazując Fabianowi klucze do dworku.
— To nam będzie brakowało pani — poprawił ją, po czym wszyscy wsiedli do samochodu, ruszając w stronę lotniska.
Fabian i Klaudia patrzyli, jak samolot z Amerykanką kołuje na pas startowy.
— Myślisz, że jeszcze kiedyś wróci? - zapytała świeżo upieczona doktor psychologii.
— Może, ale raczej nie na stałe. Inaczej nie prosiłaby o sprzedanie dworku — skomentował sekretarz gminy, obejmując swoją żonę.
— Na wszelki wypadek go nie sprzedawaj. Powiedz, że nie było chętnych, albo wystraszyli się ceny — poleciła Klaudia tonem, którego używała zawsze, kiedy chciała na kimś wymusić konkretną decyzję. Działał niezawodnie na matkę ojca i do pewnego czasu na Fabiana. Z jego miny wywnioskowała jednak, że tym razem nic z tego.
— Niestety. Jest już kilku chętnych. Pierwszy zgłosił się zaraz po tym, jak gruchnęła wieść o wyjeździe Lucy.
Klaudia spojrzała na niego z niedowierzaniem, po czym bezradnie pokręciła głową.
— Co za ludzie — skomentowała w swoim stylu, a Fabian od razu ją pocałował, chcąc powstrzymać dalsze inwektywny, które już cisnęły jej się na usta. Znał ją jak nikt inny.
Godzinę później wrócili do Wilkowyj, do rodzinnego domu prezydenta Pawła Kozioła.
***************
Arkadiusz Czerepach nerwowo spojrzał na zegarek, po czym wbił wzrok w podjeżdżającą limuzynę.
— Stój! - polecił oficer Służby Ochrony Państwa, po czym samochód zatrzymał się w wyznaczonym miejscu. Sopista otworzył drzwi, a z samochodu wysiadł mężczyzna w średnim wieku.
Stojący nieopodal prezydent Paweł Kozioł natychmiast ruszył w jego stronę.
— Stop! - rozległo się po placu, a Czerepach z bezradnością i wściekłością spojrzał w niebo, jakby właśnie tam upatrywał ratunku. No bo ileż razy można powtarzać to samo i tłumaczyć!
— Panie prezydencie — zaczął spokojnym tonem Adam Laski, szef protokołu dyplomatycznego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. - Powtarzam po raz kolejny. Ma pan stać w miejscu i czekać aż gość podejdzie. Przecież już nieraz witał pan zagranicznych gości.
— Ano witałem — skomentował prezydent, ignorując spojrzenie Czerepacha, który tysiąc razy powtarzał, że określenia takie jak „ano” i „daj pan spokój” nie przystoją głowie państwa.
— Więc w czym problem?
— Ano w tym, że co innego witać prezydenta Słowacji, czy innego tam Hondurasu a co innego prezydenta tej całej Ameryki. Takiemu gościowi to wypada wyjść na powitanie.
Adam Laski nie skomentował jego słów od razu. Potrzebował kilku chwil na przetrawienie tego, co usłyszał. Kolejny raz uświadomił sobie, że demokracja to piękna idea, ale jej owoce bywają różne.
— Po pierwsze — zaczął — nie mówimy prezydenta Ameryki, tylko Stanów Zjednoczonych.
Prezydent pokiwał głową, jednocześnie machając ręką, co tylko utwierdziło Laskiego, że ma do czynienia z człowiekiem, który wie, że robi coś źle, ale w najmniejszym stopniu mu to nie przeszkadza.
— Po drugie — kontynuował — protokół dyplomatyczny traktuje każdego gościa tak samo, niezależnie od miejsca, z którego przybywa.
— A nie uważa pan, że to głupie? Przecież takiego prezydenta tych całych Stanów, to powinno się traktować z większym szacunkiem, zwłaszcza teraz jak jeszcze niedawny sojusznik stał się wrogiem — oznajmił Kozioł, wyraźnie akcentując słowa o niedawnym sojuszniku a obecnym, wrogu, co wśród stojących obok żołnierzy Kompanii Reprezentacyjnej Wojska Polskiego wywołało niemały niesmak na twarzach.
Adam Laski nabrał głęboko tchu, po czym zaproponował, aby jeszcze raz przeszli całą procedurę przywitania gościa.
Drugie podejście ku uciesze Czerepacha i Laskiego poszło znacznie lepiej. Odgrywający rolę prezydenta USA oficer SOP przeszedł dumie do prezydenta. Po wysłuchaniu hymnów obu państw dowódca zameldował Kompanię Reprezentacyjną do przywitania. Runda po czerwonym dywanie w tę i z powrotem Kozłowi wychodziła najlepiej.
Czerepach odetchnął z ulgą, mając nadzieje, że człowiek, którego stworzył i pchał przez całą karierę od prostego wójta, aż po prezydenta tym razem nie skompromituje państwa. Wystarczająco najadł się wstydu w Brukseli, kiedy Kozioł narobił niezłego zamieszania, zajmując nie swoje miejsce podczas obiadu dyplomatycznego z premierami państw Beneluxu. Tłumaczył to potem chęcią „zagadania” do żony prezydenta Holandii, która bardzo mu się spodobała.
Prezydent stanął w końcu na baczność wraz z „gościem”.
— Czołem żołnierze! — krzyknął na całe gardło z odpowiednią powagą i estymą. Jedno trzeba było mu przyznać. To wychodziło mu bardzo dobrze. Problem polegał tylko na tym, że w takim wypadku, to prezydent USA powinien pozdrowić żołnierzy w swoim języku.
— Czołem Panie Prezydencie! - rozległo się po placu wywołując zadowolenie na twarzy głowy państwa.
— No i to lubię w tej robocie najbardziej. He, he — skomentował Kozioł, a Czerepach i Laski bezradnie usiedli na swoich krzesłach.
2 komentarze
Li Lu
Gratulacje 🫶 piękny początek. Czekam na ciąg dalszy i wersję książkową
Julia235
Czekam na kolejne rozdziały 😊