Wprowadziłyśmy się razem na Grabiszyn, pod koniec sierpnia. Mieszkanie nie było duże, ale miało swój klimat, drewniane podłogi, trochę staromodna kuchnia, duże okna z widokiem na zielone podwórko. Dla mnie to był pierwszy raz poza domem. Jana mieszkała już wcześniej w Polsce, najpierw w akademiku, potem kątem u znajomych. Ale to tutaj po raz pierwszy miała swój pokój, własne miejsce, choćby na wynajem.
Poznałyśmy się na uczelni, obie studiowałyśmy kulturoznawstwo, choć nasze zainteresowania lekko się rozmijały. Ja ciągnęłam w stronę teatru, Jana, jak przystało na dziewczynę z mocnym akcentem i duszą artystki, fascynowała się modą, fotografią i wszystkim, co wizualne. Miała coś w sobie. Taką miękką siłę, która sprawiała, że ludzie przy niej łagodnieli. Piękna, ale bez wysiłku, jakby uroda była jej naturalnym językiem, a nie czymś, o co trzeba zabiegać.
Z dnia na dzień układałyśmy wspólną codzienność – zakupy w Biedronce, zapachy przypalonego curry w kuchni, wieczorne herbaty i śmiech z filmów, które oglądałyśmy pod kocem na kanapie. Lubiłyśmy swoje towarzystwo. Może nawet za bardzo.
Tego wieczoru wróciłam później z zajęć. Zmęczona, wciąż jeszcze z uczuciem ciężaru w ramionach od prezentacji, którą musiałam prowadzić sama. Ciche kliknięcie zamka i… cisza. Żadnej muzyki z laptopa Jany, żadnego „hej Sylwia!” z pokoju po lewej. Tylko półmrok w przedpokoju i zamknięte drzwi jej pokoju, które zwykle były uchylone.
Zdjęłam buty, powoli przeszłam do kuchni, gdzie na stole leżała filiżanka po niedopitej kawie i opakowanie chusteczek.
Coś było nie tak.
Zapukałam. Cicho. Potem jeszcze raz.
– Jana? – zapytałam przez drzwi.
Bez odpowiedzi.
Nie czekałam dłużej. Weszłam.
Siedziała na łóżku skulona, wciągnięte nogi pod brodę, z twarzą schowaną w dłoniach. Jej ramiona drżały. Obok, na pościeli – telefon, który co chwilę cicho wibrował, a potem gasł. Jej oczy były czerwone, jakby od godzin płakała. Czarne rękawy swetra przesiąknięte wilgocią, a dżinsowa mini bezładnie podciągnięta na udach.
– Hej... – powiedziałam cicho, klękając przy łóżku. – Co się stało?
Uniosła na mnie wzrok. Łzy na policzkach, rozmazany tusz i to spojrzenie – głębokie, zranione, tak kruche, że aż coś we mnie pękło. Jana nigdy nie płakała przy mnie. Zawsze była silna, opanowana, pewna siebie.
– Kłótnia z mamą. – Jej głos był ledwo słyszalny. – I z Mikołajem... Wiesz... On... chyba już nie wróci.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Nie znałam szczegółów, ale czułam, że słowa teraz są zbędne. Delikatnie podsunęłam się bliżej, usiadłam obok i przyciągnęłam ją do siebie.
Jej ciało wtuliło się we mnie od razu, jakby tego właśnie potrzebowała od zawsze. Objęłam ją ramieniem i przysunęłam tak, by mogła położyć głowę na moim ramieniu. Pachniała czymś słodkim – nutką malin i czegoś ciepłego, intymnego, co unosiło się spod swetra.
Wsunęłyśmy się razem pod koc, leżąc bokiem, jakbyśmy szukały schronienia w tym drobnym geście. Przytuliłam ją mocniej. Jej oddech był cichy, urywany. Moja dłoń spoczęła na jej talii. Czułam ciepło jej skóry, gdy koc zsunął się nieco niżej, odsłaniając fragment czarnego sweterka i kawałek malinowego ramiączka.
Serce zaczęło bić mi szybciej.
Ale nie uciekłam.
Nie odsunęłam się.
Czułam, jak jej dłoń delikatnie muska moją rękę, jak nasze uda stykają się przez cienki materiał spódniczek. Wszystko stawało się czułe. intymne, zatrzymane w zawieszeniu.
Może to był ten moment.
Moment, w którym coś we mnie się otworzyło, cicho, bez fanfar, bez przerażenia. Tylko czułość. I niepokój.
Bo kiedy Jana szeptem powiedziała:
– Dziękuję, że jesteś... – poczułam, że nie jestem już tylko współlokatorką.
Byłam kimś więcej.
Leżałyśmy w ciszy.
Wciąż wtulona w Janę od tyłu, czułam każdy ruch jej ciała, jak unosiło się lekko z oddechem, jak jej ramiona rozluźniały się powoli, jak ciepło jej skóry przechodziło przez cienką tkaninę swetra. Trzymałam ją delikatnie, nie chcąc jej przytłoczyć, ale też nie chcąc puścić. Była taka krucha. I taka piękna.
Jej długa, jasna blond włosówka opadała miękko na mój policzek. Pachniała jak letni wieczór - słodko, kobieco, znajomo. Gdy przymknęłam oczy, przez chwilę miałam wrażenie, że świat zewnętrzny przestał istnieć. Byłam tylko ja i ona. Nasze ciała. Oddechy. Cicha obecność.
Czułam pod sobą miękkość jej biodra, lekkość jej uda. Jej dżinsowa mini spódniczka podwinęła się nieco, odsłaniając fragment aksamitnej skóry. Moja ręka, oparta o jej talię, zaczęła delikatnie drżeć – nie ze strachu, ale z wewnętrznego napięcia. Coś się budziło. Coś ciepłego, łagodnego. Nieplanowanego.
– Jesteś przy mnie, prawda? – wyszeptała Jana, głosem nieco chropowatym od łez.
– Jestem – odpowiedziałam równie cicho, niemal dotykając ustami jej ucha.
Jej dłoń chwyciła moją i przycisnęła do swojego brzucha. Nie protestowała, gdy pozwoliłam sobie na więcej. Kciukiem zaczęłam kreślić subtelne kółka tuż nad linią jej biodra. Spódniczka Jany lekko przesunęła się do góry, odsłaniając jeszcze więcej nagiej skóry. Malinowa koronka majtek błysnęła na moment pod kocem – zmysłowy akcent w tej czułej scenerii.
Prowadzona instynktem, odnalazłam opuszkiem palca jej udo. Jej skóra była niesamowicie gładka, ciepła, napięta jak struna. Zaczęłam delikatnie wodzić palcami po tej miękkości – nieśmiało, ale z pewną odwagą, jakbyśmy obie wiedziały, że to się właśnie powinno dziać.
Jej ciało nie odsuwało się. Wręcz przeciwnie, wtulała się we mnie mocniej, jakby podświadomie chciała więcej.
Zbliżyłam usta do jej szyi. Pocałowałam ją tam, gdzie zaczynał się kark, tuż pod linią jasnych włosów. Delikatnie. Raz. Potem drugi. Jej skóra miała smak słony od łez i słodki od perfum. Czułam, jak się uśmiecha – jej policzek poruszył się lekko pod moim.
– Sylwia... – wyszeptała z lekkim rozbawieniem i niedowierzaniem. – Co ty robisz?
– Pocieszam – odparłam cicho, muskając ustami jej ucho.
Odwróciła głowę, spojrzała na mnie przez ramię. Jej oczy wciąż były lekko zaczerwienione, ale teraz błyszczały inaczej – cieplej, spokojniej. Jej uśmiech był nieśmiały, ale prawdziwy. Pod tym uśmiechem kryło się coś jeszcze - otwartość, zaproszenie, może nawet ulga, że ktoś ją widzi naprawdę.
Nasze spojrzenia splotły się, zawisły na dłużej. Moja ręka pozostała na jej udzie, przesuwając się teraz wyżej, aż do krawędzi koronki. Zadrżała lekko, a ja w tej jednej chwili poczułam, że wszystko inne przestaje mieć znaczenie.
Byłyśmy tylko my.
Spojrzenia między nami trwały dłużej, niż pozwalałby rozsądek. Dłużej, niż wypadało. A jednak żadna z nas nie chciała ich przerwać.
Jana odwróciła się do mnie powoli, bez słowa. Jej ruch był miękki, płynny jakby nasze ciała znały się lepiej niż my same. Kiedy jej twarz znalazła się naprzeciw mojej, na odległość oddechu, serce zaczęło mi bić szybciej. Czułam ciepło bijące z jej skóry, subtelny zapach jej perfum, tę znajomą, lecz teraz zupełnie nową obecność.
Zatrzymałyśmy się na moment, zawieszone między powietrzem a dotykiem, między tym, co było jeszcze przyjaźnią, a tym, co już zaczynało ją przekraczać.
A potem, po prostu, sięgnęła ustami do moich.
Pocałunek był najpierw miękki, delikatny jak muśnięcie wiatru, jak cień pragnienia. Jej wargi były ciepłe, wilgotne, pachniały malinową herbatą i czymś jeszcze, czymś tylko jej. Odpowiedziałam z ostrożnością, jakbyśmy obie nie chciały spłoszyć tej chwili. Ale to trwało tylko chwilę. Po kilku sekundach nasze usta zaczęły się odnajdywać coraz pewniej, z każdym pocałunkiem głębiej, czulej, bardziej zachłannie.
Jana westchnęła cicho, miękko, a jej dłoń powędrowała do mojego policzka, potem wplątała się w moje włosy. Jej palce delikatnie przeczesywały je, sunęły po karku, zatrzymywały się na szyi, jakby chciała mnie zapamiętać całą, z bliska. Ja w tym czasie przesuwałam dłonią po jej biodrze, śladami ciepła i napięcia, czując pod palcami tkaninę jej sweterka i miękkość skóry tuż pod nim. Moje palce błądziły na udo, zatrzymując się tam, gdzie kończyła się spódniczka, a zaczynała malinowa koronka.
Wtem poczułam, jak jej noga oplata mnie łagodnie, ale pewnie. Jakby chciała mnie przytrzymać, zatrzymać w tej chwili. Nasze ciała zaczęły do siebie przylegać mocniej. Oddechy mieszały się, rytm naszych pocałunków stawał się coraz bardziej niespokojny choć wciąż nie tracił czułości.
Jana była miękka, gorąca, żywa. Czułam jej napięcie w każdej linii ciała, w każdym ruchu ust, w każdym drgnięciu dłoni. Jej dotyk był chaotyczny, ale pełen emocji, raz muskała mój policzek, raz zagarniało moje włosy, potem znowu sunęła po karku. Nie szukała niczego konkretnego, jakby chciała mnie po prostu czuć, wszędzie naraz.
Moje dłonie również nie były spokojne, błądziły po jej udach, biodrze, czasem dotykając materiału majtek, czasem ślizgając się pod sweterkiem na jej talii. Czułam, jak napina mięśnie, jak unosi biodro w odpowiedzi na każdy ruch. Było w tym coś oszałamiającego – ta nagła, nieoczekiwana pasja, która wyrosła z czułości i bólu.
Znowu spojrzała mi w oczy. Tym razem jej spojrzenie było inne - ciemniejsze, głębsze, pełne czegoś, czego nie umiałam jeszcze nazwać. Może potrzeby. Może zgody. Może po prostu tej samej emocji, która rozsadzała mnie od środka.
– Sylwia… – wyszeptała z przerwą w oddechu, nie mówiąc już nic więcej.
Odpowiedziałam jej pocałunkiem. Nie musiała mówić.
Byłam tu. I wiedziałam, że to dopiero początek czegoś, co zmieni nas obie.
Cały świat zredukował się do miękkości ust, ciepła skóry i zapachu malinowej herbaty na jej oddechu. Całowałyśmy się bez końca – jakby czas przestał płynąć, a my zawiesiłyśmy się w jednej, nieskończonej chwili.
Nasze pocałunki nie były już ostrożne. Były głębokie, miękkie, intensywne. Ich rytm zmieniał się, raz powolny, sunący jak ciepły nurt, raz gwałtowniejszy, bardziej zachłanny, jakbyśmy obie chciały się nawzajem napić, nasycić.
Jana była niesamowita, jej usta tańczyły z moimi w sposób, który nie był już tylko bliskością, ale niemal rozmową. Nasze języki odnajdywały się i oddalały, splatały i drażniły. Czułam smak jej ust, aksamitność języka, drżące odpowiedzi jej oddechu. Z każdą chwilą pragnęłam więcej.
Jej noga wciąż oplatała moje biodro, przyciągając mnie bliżej. Czułam przez cienką tkaninę naszych spódniczek, jak napięte były jej mięśnie, jak bardzo jej ciało pragnie kontaktu. Moja dłoń, nieco drżąca, przesuwała się wolno po jej udzie, czując pod opuszkami gładkość skóry, miękki materiał koronki, ciepło, które było prawie elektryczne. Jej ciało reagowało na każdy dotyk, każdy pocałunek, każdy ruch bioder. Delikatne westchnienia, które wydobywały się z jej gardła, mieszały się z moim przyspieszonym oddechem.
Jej dłonie nie pozostawały obojętne, sunęły po moich ramionach, po szyi, błądziły w moich włosach. Czasem zatrzymywały się na mojej twarzy, jakby chciała zapamiętać każdy jej fragment. Czasem tylko lekko przesuwała palcem po moich ustach, zanim znów pochłonęły się w kolejnym pocałunku, jeszcze głębszym, jeszcze bardziej rozpalonym.
Otworzyłam oczy na chwilę, jej twarz była blisko, zarumieniona, z rozszerzonymi źrenicami i wilgotnymi wargami. Uśmiechnęła się nieznacznie, niemal nieśmiało, jakby mimo intensywności tej chwili, była w niej też kruchość, delikatność, której nie chciała stracić.
– Jesteś taka piękna… – szepnęłam bezwiednie, czując, że nie potrafię już tego zatrzymać w sobie.
Zamiast odpowiedzi, pocałowała mnie znowu, tym razem miękko, z wdzięcznością. Nasze ciała przytulały się coraz mocniej, ściślej, jakby chciały się zlać w jedno. Czułam pod swoją bluzką ciepło jej dłoni, która sunęła teraz po moich plecach, zatrzymując się tuż nad zapięciem stanika. Jej dotyk nie był nachalny, był czuły, pełen atencji i czegoś znacznie głębszego niż fizyczne pożądanie.
To było coś więcej.
To było jak obietnica.
Jakbyśmy obie wiedziały, że ta noc nas zmieni.
Unosiłyśmy się z materaca niczym fale na ciepłym jeziorze, wolno, bez pośpiechu, prowadzone wzajemną ciekawością i przyciąganiem, które było silniejsze niż jakiekolwiek słowa. Siedząc naprzeciw siebie, patrzyłyśmy sobie w oczy przez dłuższą chwilę, bez słów, jakbyśmy w tych spojrzeniach próbowały odnaleźć potwierdzenie, że obie chcemy tego samego.
Moje dłonie drżały lekko, kiedy sięgnęłam do krawędzi jej czarnego sweterka. Jana spojrzała na mnie spokojnie, uśmiechając się delikatnie, a potem uniosła ręce do góry w powolnym, niemal rytualnym geście. Zadrżałam, ale nie z niepewności, z zachwytu. Zdjęłam z niej miękki materiał, odsłaniając drobną, jasną sylwetkę i malinowo-czarny biustonosz, która wyglądała na niej jak coś między niewinnością a pokusą. Jana była piękna, niewiarygodnie piękna. I nie chodziło tylko o jej kształty, choć te pod ciemnym materiałem malinowo-czarnej bielizny działały na mnie jak zaklęcie. Chodziło o sposób, w jaki patrzyła. Jak oddychała. Jak pozwalała mi być blisko.
Jej ciało… było jak rzeźba z ciepłego alabastru, delikatne, ale napięte, pełne kobiecości, a przy tym wciąż dziewczęco kruche. Pochyliłam się do przodu i złożyłam kilka miękkich pocałunków na jej odsłoniętym ramieniu, potem na obojczyku, i jeszcze niżej, skórze między piersiami, która zadrżała pod moimi ustami. Całowałam jej dekolt, ostrożnie, z szacunkiem, jakby każde miejsce, do którego docierały moje usta, było tajemnicą, którą dopiero odkrywałam Czułam, jak jej oddech przyspiesza, a dłoń zaciska się lekko na mojej talii.
Zapięcie stanika rozpięło się niemal samo, niepewnie, ale bez oporu. Jana nie odwróciła wzroku, wręcz przeciwnie, patrzyła na mnie z tym subtelnym uśmiechem, który był mieszanką zachwytu i zaufania. Pomogła mi go zsunąć z ramion, aż w końcu znalazł się gdzieś obok nas, zapomniany.
Jej piersi były drobne, ale pełne, idealnie wpisujące się w proporcje jej sylwetki. Drżały lekko, jakby reagowały na każde muśnięcie powietrza. Przez chwilę tylko patrzyłam, onieśmielona pięknem tej bliskości, a potem pochyliłam się i delikatnie dotknęłam ustami jednej z nich.
To nie był pośpiech, ani głód, to był taniec. Usta, język, opuszki palców, z namaszczeniem badały każdy centymetr jej skóry, każdą reakcję, westchnienie, napięcie. Pieściłam ją z czułością i głodem jednocześnie, jakby każda część jej ciała mówiła do mnie językiem, który dopiero uczyłam się rozumieć, ale który od zawsze czułam gdzieś pod skórą.
Jana odchyliła głowę do tyłu, jej blond włosy opadły swobodnie na poduszkę. Czułam, jak jej biodra lekko drgają, jak jej ręce splatają się z moimi, zaciskając się na nich coraz mocniej. Jej palce raz po raz wędrowały w moje włosy, prowadząc mnie, zatrzymując, błagając o jeszcze jeden dotyk.
Każdy pocałunek, każdy szept, każda chwila ciszy między nami była coraz gęstsza od napięcia, od czułości i pragnienia. Jej ciało pod moimi dłońmi było jak płomień, ciepłe, falujące, żywe. Każdy centymetr skóry, który odkrywałam, był jak tajemnica, której nie chciałam rozwiązywać zbyt szybko.
Byłyśmy tylko my. Dwie dziewczyny w cieniu miękkiego światła, w szeptach, pocałunkach, w ruchach, które nie potrzebowały już słów.
Jej dłonie sięgnęły do mojej talii z czułością, która wywołała dreszcz, nie gwałtowny, lecz ten miękki, rozlewający się jak ciepło po całym ciele. Spojrzałyśmy sobie w oczy, a potem Jana zsunęła palce pod moją bawełnianą bluzkę, unosząc ją powoli, jakby chciała zapamiętać każdy centymetr mojej skóry, zanim ją odsłoni. Pomogłam jej w tej drodze, unosząc ręce, a materiał opadł na bok łóżka, pozostawiając mnie tylko w koronkowej bieliźnie.
Jej dotyk był nieśmiały i pewny jednocześnie. Odpinała stanik z delikatnością, jakby odkrywała coś, co należy traktować z szacunkiem. Gdy bluzeczka i bielizna znalazły się obok reszty ubrań, przez chwilę trwałyśmy w ciszy, zawieszone w tej intymnej chwili, w której każda sekunda była równie krucha, co namiętna.
Jana, jakby poruszona czymś głębszym, pochyliła się nade mną. Jej usta, pełne czułości, muskały moją skórę, najpierw nieśmiało, potem z odrobiną odwagi, której nabierała z każdym westchnieniem, jakie wymykało się z moich warg. Pocałunki wędrowały w dół szyi, zahaczając o obojczyk, aż w końcu zatrzymały się na piersiach. Ujęła je dłońmi z takim skupieniem, jakby właśnie dotykała czegoś bezcennego.
Czułam, jak drży, ale w jej ruchach była pewność , nie technika, ale pasja. Ciepło jej ust na mojej skórze, lekkie muśnięcia języka, subtelny dotyk opuszków — to wszystko mieszało się z moim oddechem, który przyspieszał, choć świat wokół jakby zwalniał.
Położyłam się na niej, oplatając jej ciało swoim jak ona mnie ponownie nogą. Czułam ciepło jej skóry, bicie serca, miękkość jej piersi pod moimi, jakbyśmy były stworzone do tego, by się w siebie wtulić, jakbyśmy miały jedno wspólne centrum, jeden oddech. Linie naszych żeber dopasowujące się do siebie jak elementy tej samej układanki.
Nasze usta znów się odnalazły. Całowałyśmy się bez końca, oddech w oddech, język w język, jakbyśmy chciały wypowiedzieć to, czego nie sposób ująć w słowach. Rytmiczne, coraz bardziej głębokie i wilgotne pocałunki mieszały się z westchnieniami, z odgłosami, które rodziła bliskość, miękkie, ciche, intymne.
Zsunęłam dłonie wzdłuż jej bioder i sięgnęłam do brzegu dżinsowej spódniczki, rozpinając ją ze spokojem, niemal celebracyjnie. Jana nie powiedziała ani słowa, tylko patrzyła na mnie z czymś, co przypominało niemal błogi spokój, a może coś więcej, zaufanie, jakiego wcześniej nie znałam. Spódniczka zsunęła się po jej udach, potem figi… zostawiając ją w świetle lampki, jasną, nagą, piękną.
Wstrzymałam oddech.
Jej ciało… było jak wiersz. Niewypowiedziany, nieodkryty do końca. Każda linia jej sylwetki, każdy cień, każdy detal był czymś, co chciałam zapamiętać na zawsze. Gładkość skóry, miękkość krągłości, które zapraszały do dotyku, do uważności, czułości i uwielbienia.
Zsunęłam z siebie swoją spódniczkę i bieliznę z pewnym zawahaniem, ale i z ulgą, jakbyśmy zrzucały z siebie nie tylko ubrania, ale i wszystko, co nas dzieliło. Potem znów położyłam się obok niej, nasze ciała stykały się już nie tylko przez tkaninę, ale skórą w skórę. To było jak objawienie, jakby ciepło jednej przenikało drugą, jakbyśmy topniały w sobie nawzajem.
Pocałowałam Janę w brzuch, dokładnie tam, gdzie miała srebrny kolczyk w pępku. Jej skóra była rozgrzana, lekko napięta, jakby reagowała na samą bliskość moich ust. Czułam, jak unosi się i opada pod wpływem jej oddechu, głębokiego, coraz bardziej niespokojnego. Moje pocałunki wędrowały niżej, z czułością i wdzięcznością, jakbym odkrywała ścieżkę, którą chciałam znać na pamięć.
Nie było pośpiechu. Każdy gest był pytaniem zadanym ciałem, i odpowiedzią, która przychodziła w drgnieniach, westchnieniach, cichym napięciu mięśni. Gdy dotknęłam wnętrza jej uda, rozchyliła nogi bez słowa, nie jako gest poddania, lecz zaufania, z otwartością, która była jak dar.
Czułam, jak pachniała, jak ciepły poranek po nieprzespanej nocy, znajomy, otulający, niesamowicie kobiecy. Jak biło jej serce. Jak jej ciało nie mówiło "chcę", ale "jestem gotowa". Zatrzymałam się tam, gdzie kobiecość stykała się z czułością. Patrzyłam na nią z dołu, nagą, otwartą, z rozchylonymi wargami i z tym wyrazem twarzy, który był mieszanką błogości i oszołomienia. Gładziłam jej uda, najpierw samymi opuszkami, potem wnętrzem dłoni. Jej ciało reagowało od razu, całe napięte, ale jakby w rytmie ze mną.
Pocałowałam jej podbrzusze, powoli, aż usłyszałam jej westchnienie, nieśmiałe, niemal zaskoczone. Położyłam na niej dłonie, najpierw ostrożnie, potem pewniej, z czułością, która mówiła więcej niż słowa. A potem, dotknęłam jej ustami. Najpierw lekko, jakby całując zewnętrzne brzegi tajemnicy, którą pragnęłam poznać. Potem śmielej, powoli, z zachwytem, który rósł z każdym jej drgnięciem.
Jej smak był jak nic innego, jak coś, czego nie da się porównać, a jedynie zapamiętać. Ciepło jej skóry, słony smak jej napięcia, jej dźwięki, ciche jęki, pojedyncze oddechy, czułe syknięcia, były dla mnie muzyką, którą chciałam grać bez końca.
Gdy uniosła biodra, zrozumiałam. Była gotowa. Wsunęłam język głębiej, nieśpiesznie, zataczając rytmiczne kręgi, które wyczuwałam bardziej intuicją niż świadomością. Reagowała pięknie, całym ciałem, zamkniętymi oczami, drżącymi udami. Gdy poczułam jej dłoń w swoich włosach, nie zawahałam się ani na moment. Dała mi znak: "Zostań". I zostałam.
Z każdą chwilą poznawałam ją lepiej, jej rytm, jej czułość, to, gdzie przyspieszyć, gdzie zwolnić. Jakbyśmy nie były już dwiema osobami, a jednym oddechem. A potem, w zgodzie z tym, czego pragnęła, dołączyłam palce. Zanurzyłam je w niej z delikatnością, z pokorą wobec jej ciała. Poruszałam się ostrożnie, z rytmem, który podpowiadała mi sama, lekkim napięciem, coraz głębszym oddechem, ściskiem uda.
— Nie przerywaj… — wyszeptała ochrypłym, drżącym głosem, który był jednocześnie błaganiem i rozkazem.
Nie przerywałam. Byłam z nią cała. W jej zapachu, w jej ciepłe, w napięciu, które budowałam nie po to, by posiąść, ale by dawać. Czułam, jak rośnie w niej fala, jak jej ciało sztywnieje, jak jęk narasta, jak palce zaciskają się mocniej w moich włosach. Mój język szusował coraz bardziej szaleńczo, a palce ze wzmożoną dynamiką petowało jej rozżarzone wnętrze.
I kiedy przyszło spełnienie, było jak rozświetlenie. Jakby zadrżała cała, wydając z siebie dźwięk, który był niekontrolowany, piękny, wolny. Pozostałam przy niej, pocałunkami łagodząc to, co jeszcze drżało, nie odrywając się, póki nie poczułam, że opada, miękka, cicha, rozedrgana.
— Piękna jesteś, Janka… — wyszeptałam, sama zaskoczona, jak miękki i pewny był mój głos.
Odpowiedziała tylko spojrzeniem i cichym westchnieniem, które wypłynęło z niej jak ciepło z filiżanki herbaty. Jej dłoń objęła moją i przyciągnęła mnie do siebie, jej uda otuliły moje biodra, jakby zapraszały, bym znów się zanurzyła w jej ciele i bliskości. Położyłam się obok niej, wtopiłam w jej ciało, jakbyśmy były stworzone z tej samej materii. Wtuliła twarz w moją szyję, a jej oddech, jeszcze niespokojny, łagodniał z każdą chwilą. Całowałyśmy się głęboko, z przerwami na oddech, ale bez przerwy w namiętności. Nasze języki tańczyły ze sobą, splatały się i cofały, by za chwilę znów odnaleźć się w tej wspólnej melodii.
- To było dobre – rzuciła zdyszana i spragniona
Po chwili, gdy jej oddech się wyrównał, Jana spojrzała na mnie spod półprzymkniętych powiek, a w tym spojrzeniu było wszystko: spokój, głód, czułość, która rozsadzała granice tego, co znane. Wsunęła dłonie pod moje plecy i z miękką, niemal medytacyjną siłą odwróciła nas, tak że teraz leżałam pod nią.
Jej jasne włosy spłynęły na moją twarz jak welon, pachniały ciepłem, skórą, sobą. Usta, które jeszcze niedawno drżały od łez i wzruszeń, teraz były głodne, ale nie zachłanne. Wiedziały, czego chcą. Pocałunek za pocałunkiem zostawiała na mojej szyi, obojczykach, na linii piersi, które drgały od napięcia. Nie spieszyła się. Każdy ruch był świadomy, jakby rysowała mnie pamięcią.
Ciepło jej oddechu rozpływało się po mojej skórze, a kiedy uniosłam lekko biodra, dotknęła mnie z taką łagodnością, że niemal nie czułam granicy między ciałem a powietrzem. Nie było pośpiechu. Nie było oczekiwań. Było tylko bycie razem, rozpięte między westchnieniami a tymi drobnymi, czułymi gestami, które mówiły więcej niż jakiekolwiek słowa.
Jej dłonie błądziły powoli, jakby szukała drogi do mojego wnętrza przez każdy fragment skóry. Czułam się jak otwarta księga i nie bałam się, że przeczyta we mnie za dużo. Właściwie… chciałam, by czytała. By dotykiem uczyła się mnie, jakby uczyła się nowego języka. Języka wspólnej bliskości.
Szukała mojego spojrzenia. Gdy znalazła, zawisła nad nim. Zapatrzona. Oddychająca razem ze mną. Jej język był miękki i śmiały zarazem, smakował mnie, jakby czytał mnie strofa po strofie. Tam, gdzie wracała, wracała z intencją. Tam, gdzie zadrżałam, zostawała odrobinę dłużej. Jakby mnie uczyła, że nic nie trzeba ukrywać. Że jestem tu cała, dla niej.
A potem ułożyłyśmy się, idealnie, tak jakby nasze ciała wiedziały coś, czego jeszcze nie wypowiedziałyśmy. Trybadyzm nie był techniką, był rozmową. Falą. Rytmem. Zespoleniem. Nasze uda, brzuchy, piersi, nasze napięcia, spotykały się i rozbrzmiewały wspólnym ruchem. Czułam ją wszędzie. Tarcie było powolne, głębokie, zmienne jak pogoda, gorące.
Grabiszyn zniknął. Ściany nie istniały. Mieszkanie, które znałam jako przestrzeń ciszy i zwyczajności, stało się czymś innym, jakby nasz oddech je zmienił, uczynił świętym. Dziewczęcym, śmiałym, pięknym w całej swojej prawdzie. Była w tym dziecinna radość i kobieca świadomość. Przeszłość została gdzieś daleko. Przyszłość była teraz, między nami.
Czułam, jak patrzy, jak obserwuje mnie, nie tylko moją twarz, ale mnie, całą. Jej oczy były ciemne od pragnienia, ale też czułości. Gdy pochyliła się znowu, jej język wędrował we mnie, nie z chciwością, lecz z pasją. Pieściła mnie jak modlitwę. Jak coś świętego, do czego ma dostęp tylko dzięki mojej zgodzie.
Jej dłonie trzymały moje biodra, nie mocno, lecz pewnie. Nie musiała mnie przytrzymywać. Byłam tam dla niej. Cała. Oddychałam jej rytmem, przyjmowałam jej dotyk, jej język, jej pragnienie. Każde jego przesunięcie we mnie było jak światło. Fala rosła powoli. Nie bałam się jej. Czekałam na nią.
Nie odwracałam wzroku. Patrzyłam jej w oczy. I w tej chwili wiedziałam, ona też patrzyła w duszę.
Czułam, jak patrzyła, jak obserwowała mnie, nie tylko moją twarz, ale mnie całą. Jej oczy były ciemne od pragnienia, ale też spokojne. A gdy pochyliła się znowu, jej język rozpoczął swoją cichą wędrówkę zmysłową, płynną, pewną siebie, ale wciąż pytającą, czy może, czy chcę, czy czuję. Wnikał we mnie, nie z chciwością, lecz z pasją, uważnością, nienazwaną czułością.
Jej palce, dotąd jedynie trwające na moich biodrach, odważyły się więcej. Wślizgnęły się między uda z taką miękkością, jakby tam należały od zawsze. Jeden ruch, potem drugi, w rytmie ciała, nie popędzając niczego, a jedynie wsłuchując się. A ja… ja nie byłam już w stanie udawać ciszy.
Z moich ust wymykały się półoddechy, poszarpane westchnienia, urwane jęki. Palce Jany we mnie sprawiały, że moje ciało żyło własnym życiem, raz wyginając się do góry, raz opadając z miękkością w pościel. W chwilach, gdy napięcie ścinało mi oddech, sięgałam do własnych piersi, jakby próbując znaleźć w nich jakieś zakotwiczenie, coś, co pomoże mi nie odlecieć. Ich ciężar, ciepło, dreszcz pod palcami, wszystko to potęgowało doznania, które Jana niosła mi jak dar.
W pewnej chwili nie wytrzymałam, objęłam jej głowę dłońmi, przyciągając ją do siebie z chaotyczną, niemal bezradną czułością. Wplątałam palce w jej włosy, przytrzymując, jakby mogła zniknąć. Ale ona była. Cała. Cała moja. Nie odrywała wzroku. Patrzyła mi prosto w duszę.
Jej palce były teraz głębiej, rytmiczne, a jednak uważne. Język, rozpalony, dokładny, czuły. Ślizgał się po mnie, zatrzymywał, badał, znikał i wracał, aż moje biodra zaczęły odpowiadać bezwiednie, instynktownie, jakbyśmy tańczyły odwieczny taniec, który zna każda kobieta, choć nigdy nikt jej go nie uczył.
Z każdą chwilą byłam mniej tu. Mniej na ziemi. Więcej w niej. W rytmie. W pieszczocie. W drżeniu. Rzeczywistość rozszczepiała się na fragmenty, mokrą skórę, drżące uda, pieszczotę tak intensywną, że aż nieprawdopodobną. Fala rosła. Nieuchronna. Cicha, ale potężna.
Aż wreszcie przyszedł moment, kiedy już nie mogłam, ani dłużej czekać, ani dłużej milczeć. Spełnienie wybuchło we mnie nie jak ogień, a jak światło, rozproszone, pełne, święte. Zadrżałam cała, łapiąc powietrze z dźwiękiem, który był niekontrolowany, surowy i piękny.
Jana pozostała ze mną. Bez słowa. Z policzkiem wtulonym w moje udo, potem w brzuch, w końcu w ramię. Jej pocałunki były już tylko westchnieniami. Ukołysaniem.
Objęłam ją. Nie z siłą. Z czułością. Z wdzięcznością.
Cisza była inna niż dotąd.
Cisza była naszym językiem.
Leżałyśmy splecione, zanurzone w ciepłej ciszy, która nie była pustką, była szeptem ciał. Jana, nadal lekko drżąca, opadła na mnie całym swoim nagim ciężarem, jakby dopiero teraz mogła odetchnąć. Jej piersi przywierały do moich, jej brzuch pulsował blisko, jeszcze niespokojny, a uda, wilgotne, rozgrzane, ocierały się o mnie, wzniecając wciąż tlącą się iskrę.
Nasze usta znowu się spotkały. Najpierw powoli, prawie leniwie. Smakowała mnie z rozkoszną czułością, jakby próbowała zapamiętać wszystko, co jeszcze przed chwilą wydarzyło się między nami. Potem pocałunki stały się bardziej zuchwałe, nie w tempie, lecz w głębi. Jej język znał już drogę. A ja? Ja byłam otwarta. Na wszystko. Z wdzięcznością i głodem.
Objęłam ją mocniej, instynktownie. Palce zaczęły sunąć po jej plecach, najpierw łagodnie, potem z odrobiną drapieżności. Zadrapałam ją lekko, nie po to, by ją zranić, ale by zostawić na niej ślad. Czuła to. Słyszałam jej ciche westchnienie, kiedy moje dłonie zsunęły się niżej i objęły jej pośladki. Wypełniły się nimi jak rzeźbiarka dotykiem, który chce zapamiętać każdą krzywiznę.
Nasze ciała poruszały się powoli, niespiesznie, ocierając o siebie w rytmie, który był bardziej kołysanką niż tańcem. Gdzieś pomiędzy tlenem a żarem. Między światłem poranka a cieniem nocy. Grałyśmy nie o kolejne spełnienie, ale o to, by nie wypuścić jeszcze tej chwili z rąk. By nie zgasić płomienia, który przecież był łagodny, ale wciąż żywy.
Jana zsunęła się lekko na bok, zostawiając pocałunek na moim ramieniu. Nasze uda się splotły, brzuchy zbliżyły. Jej ramię objęło mnie pod szyją, a dłonie błądziły po moich żebrach i talii z czułością niemal dziecięcą. Moje ciało przylgnęło do niej, miękko, ufnie. W naszych ruchach nie było już natarczywości, tylko gra drżenia i spokoju.
Ogień nie płonął już otwartym płomieniem, był teraz żarem pod skórą, spokojnym, gorącym, obiecującym. Przenikał nas, jakbyśmy w tej jednej chwili były dokładnie tym, czym zawsze chciałyśmy być: obecnością, ciepłem, pragnieniem, które już nie musi się spieszyć.
Usta znowu się odnalazły.
A potem jeszcze raz.
I jeszcze.
Aż pocałunek stał się modlitwą.
Jeszcze nie zdążyłyśmy się wyciszyć. Jeszcze żar tlił się pod moją skórą, kiedy spojrzałam na Janę i zobaczyłam coś więcej niż tylko spokój. W jej oczach było ciche wołanie, bezgłośne, lecz intensywne. Potrzeba oddania. Głęboka ufność i… pragnienie. Tak wyraźne, że niemal dotykalne.
Nie odpowiedziałam słowem. Nie potrzebowałyśmy ich już. Przysunęłam się bliżej i opuszkami palców pogładziłam jej policzek, a potem lekko uniosłam podbródek, szukając w niej potwierdzenia. I je otrzymałam, w nieśmiałym półuśmiechu, w ledwie widocznym skinieniu głowy. W tej cichej zgodzie, której nie trzeba było wypowiadać.
Jana przekręciła się na brzuch, zginając ramiona pod głową, jakby układała się nie w rozkoszy, lecz we śnie, pięknym, ciepłym, bezpiecznym. Jej jasne włosy rozsypały się po plecach jak niemy poemat. Obserwowałam, jak ciało powoli się układa, miękko i płynnie, jakby prowadzone przez melodię, której mogłyśmy słuchać tylko my dwie.
Usiadłam obok niej, pochylając się nad jej biodrami z niemal nabożnym skupieniem. Nie była to żadna dominacja, raczej troska ta sama, z jaką stroi się instrument przed pierwszym dźwiękiem. Poprawiłam ich ułożenie, a moje dłonie objęły jej pośladki z delikatnością niemal ceremonialną. Uniosłam je lekko, pomagając jej się otworzyć. Pokazać się. Oddać.
Pocałunki, które zostawiałam na jej skórze, były ciche, ale niosły w sobie coś więcej niż namiętność. Były wyrazem zachwytu, wdzięczności, modlitwą na ołtarzu kobiecości. A Jana odpowiadała mi ciałem, napinając się lekko, wypinając z tą niewymuszoną ufnością, która rozbrajała mnie w najgłębszym miejscu.
Zsunęłam się niżej, między jej uda, które same się przede mną otworzyły, z naturalnością i zaproszeniem. Znałam to miejsce. Było moim ulubionym, jak smak dojrzałego owocu, po który sięga się nie z łakomstwa, lecz z czułością. Mój język odnalazł je od razu, i zanurzył się z łagodną precyzją, powoli, bez pośpiechu. Pragnienie mnie prowadziło, ale nie zabierało uważności. Pieściłam ją tak, jakby każda sekunda mogła być ostatnią. A może… pierwszą?
Jej jęk był cichy, ale wystarczył, bym poczuła ciepło rozszerzające się we mnie jak światło. Twarz wtulała w poduszkę, ciało drżało pod moimi ustami, jak ziemia poruszona dotykiem wiatru. Jej biodra falowały w rytmie przyjemności, której nie trzeba było opisywać. To był taniec. Ja dawałam, ona przyjmowała. Ale też odwrotnie. Czerpałam z niej całą sobą, z każdego jej oddechu, westchnienia, szarpnięcia prześcieradła, gdy nie mogła już się powstrzymać.
Gdy język połączyłam z palcami, precyzyjnymi, oddanymi, słuchającymi wszystko stało się jeszcze bardziej intensywne. Jej reakcje były jak błyski ognia, nagłe, ale miękkie. Czasem łapała poduszkę zębami, czasem rzucała się ku mnie ręką, by złapać moje włosy, zatrzymać mnie w tym miejscu, w tej chwili. Chciała mnie mieć, całą. I ja taka właśnie dla niej byłam.
To była druga fala.
Nie burza, ale przypływ. Ten, który porywa i już nie oddaje.
Jeszcze czułam ją na języku, jeszcze oddech drżał w moich piersiach, kiedy położyłam się obok niej, ostrożnie, na boku. Moja pierś przylgnęła do jej pleców, ramię opadło na talię, a biodro wpasowało się miękko w jej kształt. Jana poruszyła się leniwie, jakby dopiero teraz dotarło do niej, że czegoś jej brak, uniosła lekko głowę, potem obróciła ją w moją stronę.
Nie musiała nic mówić. Wiedziałam, czego pragnie.
Pocałowałam ją spokojnie, powoli. Tylko usta. Bez pośpiechu. Z wdzięcznością.
Moja dłoń błądziła jeszcze po jej ciele, obejmowała piersi z miękką czułością, przesuwała się po bokach, po brzuchu, po kobiecości , bez intencji rozpalania, raczej… z ukojenia. Dotyk był już inny. Cichy. Jak głaskanie po duszy.
Po dłuższej chwili Jana odwróciła się do mnie przodem. Przysunęłam się, pozwalając czołu oprzeć się o jej skroń. Leżałam wtulona w nią, głowę opierając o ramię, które pachniało jeszcze ciepłem, skórą i czymś… znajomym, bezpiecznym, bliskim.
Co chwilę czułam, jak jej klatka piersiowa unosi się szybko, potem wolniej, jakby ciało nie mogło się jeszcze zdecydować, czy wróciło do rzeczywistości, czy wciąż dryfuje, gdzie przed chwilą obie byłyśmy.
– Chyba… – odezwała się nagle Jana, ale zawahała się na ułamek sekundy. – …nie tego spodziewałam się po pocieszaniu – dokończyła z uśmiechem, tak złośliwym jak jej rozczochrana grzywka, która właśnie spadła mi na nos.
– Mówisz, że to nie standardowa procedura? – parsknęłam, odsuwając się odrobinę, żeby na nią spojrzeć. Jej policzki były zaróżowione, usta rozchylone, a oczy nadal zamglone — jakby wewnątrz grała jeszcze jakaś cicha muzyka.
– No nie wiem… może to ten etap, co go w poradnikach pomijają – mruknęła z udawaną powagą. – „Krok trzeci: gorące łzy. Krok czwarty: gorące dłonie”.
Zaśmiałam się cicho, chowając twarz w zagłębieniu jej szyi. Pachniała sobą. I trochę mną.
– To był… instynkt – powiedziałam szeptem. – Nie planowałam. Po prostu… nie mogłam inaczej.
Pokiwała głową. A potem, nagle, rzuciła z udawaną pretensją:
– I kto teraz zadzwoni do mojego byłego, żeby mu powiedzieć, że jego rozstanie miało wyjątkowo szczęśliwy finał?
Spojrzałam na nią z ukosa, unosząc brew.
– Może lepiej, żeby myślał, że siedzisz w dresie i zajadasz się lodami waniliowymi.
– Pff. Nawet nie lubię waniliowych – mruknęła, przeciągając się jak leniwa kotka. Jej nagie ciało przylgnęło do mojego z powrotem, aż obie westchnęłyśmy jednocześnie. To nie było tylko fizyczne. To było… miękkie. Naturalne. Tak, jakbyśmy znały się od zawsze.
– Sylwka… – zaczęła cicho. – To było… wow. Ale wiesz, że nie oczekuję teraz deklaracji, dramatu, statusów?
– Na razie chcę tylko leżeć i słuchać, jak twoje serce bije – powiedziałam, przymykając oczy. – Reszta może poczekać. Albo się wydarzy. Albo nie. Nie spinam się.
Jana pocałowała mnie lekko w czoło, a potem zsunęła się niżej, wtulając we mnie jak miś w pościel.
– Ale wiesz – wymamrotała ziewając – jak tak dalej pójdzie, to będę płakać częściej. Bo masz wyjątkowo skuteczne metody terapeutyczne.
Zachichotałam. Cicho. Szczęśliwie.
– Tylko pamiętaj, żeby się wcześniej umawiać. Robi się kolejka.
– No to już wiem, że muszę cię trzymać blisko.
Zasnęłyśmy wtulone w siebie nagie, spokojne, bez potrzeby ubierania czegokolwiek w słowa.
Czasem wystarczał dotyk.
Czasem spojrzenie.
A czasem jedno westchnienie, które mówiło: może to się powtórzy. A może… już nie musi się kończyć.
2 komentarze
gosiak89
Amen... Brak mi słów, żeby opisać co teraz czuję, a czuję tak wiele... tak mocno... tak... dogłębnie
Dziękuję 
iskra957
@gosiak89 Kocham Cię
Dobrze o tym wiesz. 
Sapphire77
Śliczne. Aż pocałunek stał się modlitwą. Jesteś boska J.....
No ciekawe czy mnie Gosia przebije 
iskra957
@Sapphire77 Cieszę się, że się podobało. Na prawdę niezmiernie mi miło
Sapphire77
@iskra957 Piszesz tak delikatnie. Czuć w Twoich opowiadaniach smak I zapach. Słychać drganie w powietrzu. Uwielbiam tę delikatność