– Słucham, skarbie – odpowiadam automatycznie, przewijając stronę przeglądarki w dół. Chyba nawet nie czytam treści.
– Ulepimy dziś bałwana?
Cholerna "Kraina Lodu"! Jak można tak wyprać mózg pięciolatce?
– Nie da rady – odpowiadam spokojnie, chociaż wiem doskonale, że na tym się nie skończy. Minimalizuję okno i czekam na to, co musi nastąpić.
Tap, tap, tap… córcia człapie dziecięcymi stópkami w kierunku mojego biurka.
– Tato, ale ja CHCĘ ulepić ładnego bałwanka – wydaje dyrektywę i spogląda na mnie, jak dyktator wydający dekret patrzy na swojego sekretarza.
– Kochanie… – zaczynam niepewnie, bo przeczuwam, jaki los może mnie spotkać. – Nie da rady, niestety.
– Ale ja chcę!
– Dzisiaj nie można. Zresztą – pokazuję za okno – niedługo będzie ciemno.
– Przecież niedawno wstałam. – W jej głosie słychać pobłażliwy ton. – Jest dopiero jedenasta.
Cwaniara. Ktoś powinien beknąć za nauczenie jej zegara.
– Nie da rady ulepić bałwana. – Mam nadzieję, że metoda zdartej płyty zadziała i tym razem. To uniwersalna, niezawodna technika.
– Tato, wyjdźmy na zewnątrz. – Córka przedstawia mi swój z pewnością genialny plan. – Obiecuję, że bałwanek będzie bardzo ładny.
– Wierzę, córeczko. Na pewno byłby śliczny… – zaczynam.
– To co? – przerywa mi, jakby klamka już zapadła. – Ubierać butki?
– Nie, poczekaj. – Staram się szybko coś wymyślić. O! Może to zadziała? – Najpierw trzeba coś zjeść, posprzątać zabawki, zmieść śmietki z podłogi – zaczynam wyliczać z nadzieją, że zdołam zmienić jej plany i wygram.
– Już zrobione! – uśmiecha się z miną, jakby zdobyła ośmiotysięcznik.
– Ale… jak to – zrobione? – tylko tyle potrafię z siebie wydukać.
– No, tato, zrobione. Mówię. Zamiotłam podłogę.
– Zamiotłaś? – Opadła mi szczęka. – Jak? Czym?
– No, wzięłam miotłę i zamiotłam. Przecież – patrzy na mnie z politowaniem i tłumaczy, jak dziecku – tato, nie wiesz, czym się zamiata? No miotłą zamiotłam śmietki.
– Gdzie? – Rozpaczliwie potrzebuję argumentów, jak tonący koła ratunkowego. – Nie zauważyłem, żebyś brała łopatkę.
– Łopatkę? – Widzę, że jest szczerze zdumiona. – Tato, ale przecież chyba wiesz, że łopatką się nie zamiata, co?
– Masz rację, kochanie. – Z tą argumentacją nie mogę polemizować.
– Więc zamiotłam już podłogę…
– Chwila! – Przerywam jej. – A gdzie zabawki?
– No – rozkłada ręce, jakby to było oczywiste dla każdego, oprócz mnie – sprzątnęłam i zamiotłam.
– Co?
– Tato, przecież ci mówię: zamiotłam razem ze śmietkami.
– Ale dlaczego najpierw nie posprzątałaś zabawek? – Czuję, że odzyskuję przedpole. – Przecież trzeba je złożyć na jedno miejsce, żeby nie leżały na całej podłodze pokoju.
– No właśnie mówię, tato, że zamiotłam śmietki i zabawki od razu w jedno miejsce. – Widzę, że zaczyna się niecierpliwić tłumaczeniem takich podstaw. – Po co tato robić to samo dwa razy, kiedy można raz?
Słuszne pytanie. Dlatego postanawiam na nie nie odpowiadać.
– Zamiotłam. Wszystko! W jedno miejsce.
Ewidentnie zaczynam przegrywać. Co jeszcze mogę wymyślić? Jak tę małą odwieść od pomysłu, żeby akurat teraz iść lepić jakiegoś cholernego…
– Bałwana! – krzyczy. – Chcę lepić bałwana!
Mój zalany dopaminą i ogromną ilością kortyzolu mózg wchodzi na wyższe obroty. Zaczynam analizować nieskończone warianty zdarzeń i możliwości. Ale muszę przyznać, że kończą mi się argumenty. Chociaż…
Mam! Pradawne, odwieczne koło ratunkowe w walce z dziećmi.
– A drugie śniadanie? Nic nie jadłaś. Nie można iść na zewnątrz bez drugiego śniadania – oświadczam tę nowo wymyśloną zasadę, jakby od zarania dziejów była zapisana na kamiennych tablicach. – Zaraz przygotuję ci coś…
– Jadłam już – oświadcza i na dowód otwiera na całą szerokość buzię.
– Co jadłaś? – Czuję, że znowu mnie zatkało.
– Ciasteczka.
– Ciasteczka? Jakie? Skąd? Nie dawałem ci żadnego…
– Sama wzięłam – odpowiada z dumą. – Przecież lubisz, jak sama robie różne rzeczy. Prawda? Sam mówiłeś, że lubisz, jak jestem samodzielna.
Diablica, czy co? Ma gdzieś schowany doktorat z perswazji? Patrzę na górną szafkę, będącą spiżarnią dla łakoci. Żadnego podstawionego krzesła. Żadnej zwyżki, podnośnika ani platformy. Nawet drabinki sznurowej. A może kogoś przekupiła? Ta słodka minka to całkiem skuteczna waluta. Nieważne, czy ktoś jej dał, czy sama podwędziła. Przecież wie, że nie wolno jej niczego brać z tak wysokiej szafki, a już zwłaszcza z tej. Uśmiecham się, bo wygrałem los na loterii. Postanowiłem się tego chwycić i nie puszczać. Bałwana mam z głowy. Ha!
Zaczynam delikatnie. Chcę powoli smakować zwycięstwo.
– Kochanie – zaczynam czułym głosem – a skąd miałaś ciasteczko?
Zaraz ją rozgromię. Sekunda i odtańczę taniec zwycięstwa.
– Z parapetu przy łóżku – odpowiada od razu, patrząc na mnie słodko.
– Z para… parapetu?
– Zostawiłeś połowę paczuszki Delicji, które jadłeś w nocy – wyprowadza celny kontratak, by później dobić. – To był super pomysł, tato, żeby zostawić ciasteczka na rano. Przecież wiesz, że sama do szafki jeszcze nie sięgam i mi nie wolno. Ale z parapetu to mogę przecież. Dziękuję, że mi je zostawiłeś.
Rozlewam się zrezygnowany na krześle. Czuję, że zaraz spłynę z niego, niczym śluz ze środka paszczy górskiego trolla.
– To idziemy ulepić bałwana! Chodźmy, chodźmy! – Jęczenie nabiera coraz wyższych rejestrów. Przeczuwam, że za chwilę za oknem odezwą się psy sąsiadów.
– Nie da rady – rozkładam ręce w geście rezygnacji. Nie ma sensu dłużej walczyć.
– Da radę!
– Niestety. To niemożliwe.
– Tato… – Patrzy na mnie wzrokiem kota ze Shreka. Serce mi rozmięka. – Przecież ty potrafisz wszystko.
Jasna cholera by to wzięła!
– Dziękuję kochanie, ale…
– No – przerywa mi i kontynuuje perswazję – to chodźmy ulepić tego bałwana.
– Chciałbym bardzo, ale naprawdę nie da rady.
– Dlaczego? – Widzę, jak jej mina zamienia się w podkówkę, a oczy zaczynają błyszczeć.
Cóż, trudno. Doświadczenie jest najlepszym nauczycielem. Postanawiam dać jej życiową lekcję. Od tego są, między innymi, ojcowie.
– Chodź, kochanie. – Podnoszę ją i stawiam na moich kolanach. – Popatrz przez okno na podwórko.
– Dobrze, tato. – Wskakuje na moje uda. Jest taka lekka.
– Gdzie chcesz ulepić tego bałwana?
– Tam! – pokazuje paluszkiem – obok ławki. Tam, gdzie ostatnio.
– No dobrze... – Sadzam ją na kolanach. Postanawiam, że będę delikatny tak, jak to tylko możliwe. – Oczywiście, że można ulepić bałwana. – Jej buzię rozjaśnia uśmiech, który za chwilę gaszę. – Ale na pewno nie można tego zrobić dzisiaj.
– Dlaczego?
– Bo jest lipiec – wydaję wyrok. – Jest za gorąco i nie ma śniegu.
Patrzy na mnie, a mnie jest jej tak szkoda. Życie nie powinno zabijać tak ważnych marzeń w tak młodym wieku. Świat nie jest sprawiedliwy. To przecież niczyja wina, że jest lipiec. A jednak taki prosty fakt potrafi zdruzgotać oczekiwania tak cudownego, małego człowieczka. Tak marzyła o tym bałwanie. Coś czuję, że resztę dnia spędzę na pocieszaniu jej po tej wielkiej tragedii. I mam nadzieję, że nie będzie za wiele łez i smarków.
– Dobra. – Jej głos wyrywa mnie z zamyślenia. – Nie można, to trudno. Idę się bawić.
– Ale… Co? Już? – Ta mała nie przestaje mnie zadziwiać.
Tap, tap, tap… już jej nie ma. Zostaję sam w pokoju.
Zamieram z głupawą miną. Wychodzi na to, że córka mojej żony wynicowała mi mózg na lewą stronę i, gdy spustoszenie się dokonało, po prostu poszła się bawić. Zostawiając pobojowisko.
Zdolność myślenia wraca do mnie dopiero po chwili. Odwracam się do komputera i uśmiecham głupio. Tak, zdecydowanie kogoś mi ta mała przypomina. Ha! Cała mama. Jak tu jej nie kochać?
Ale robota sama się nie zrobi. Prezentacja. Mam jeszcze sporo pracy. Zdalnej pracy. I muszę dać pozór, że jestem bardziej wydajny i skuteczny, niż wtedy, gdy siedzę w biurze.
– Tatoooooo…! – słyszę nagle z pokoju obok. Lodowaty dreszcz przebiega mi po plecach. Chyba zaczynam mieć stany lękowe.
– Słucham, kochanie? – pytam z duszą na ramieniu.
– Pojedziemy do sklepu?
Okay, to normalne, bezpieczne pytanie.
– Tak. Za chwilę, dobrze? Muszę trochę popracować i skończyć to, co zacząłem.
– Aha – odpowiada, ale nie słyszę kropki po tym jej „aha”. Muszę więc dopytać.
– Chcesz coś kupić na pocieszenie, tak? – W końcu to kobieta. Po takim ciosie zakupy poprawią jej humor i osłodzą gorycz rozczarowań.
– Tak – pada zdecydowana odpowiedź. Już podjęła decyzję.
– W porządku. Za chwilę, dobrze?
– Tato? – Widzę, że ma jeszcze dodatkowe pytania. – A czy w sklepach można kupić dużo rzeczy?
– Pewnie, że tak – odpowiadam nieświadomy, że najpewniej właśnie wchodzę na pole minowe.
– A można kupić takie rzeczy, które są w zimie, a teraz ich nie ma?
– No pewnie – odpowiadam zdecydowanie, ciesząc się, że mogę pochwalić się jej tym, że ma tak mądrego ojca. – Są towary sezonowe, które sprzedaje się cały rok. Na przykład banany. Rosną latem a można je kupić zimą.
– O! – Klaszcze w dłonie. – To fajnie. To ja takie coś chcę kupić. Jak skończysz perez.. precen… no to, co robisz.
– Okay – przeciągam, czując że należy szykować się na cios. – A co chcesz kupić? – pytam i powracając do normalności ponownie otwieram przeglądarkę.
– Dużo śniegu, tato.
Zamykam przeglądarkę. Energicznie pocieram dłońmi policzki. Wypowiedziała mi bitwę, wyprowadziła w pole, ale tej rękawicy nie zamierzam podnosić.
– W sklepie nie mają śniegu.
– Na pewno?
– Tak. – Brnę.
– Sprawdzałeś może? A może mają lód? Mama mówiła, że z niego można zrobić śnieg. Bo jak się otwiera lodówkę, to czasem z lodu w mrażalniku jest śnieg.
O cholera! Chce mieć to na piśmie? Pułapka? Trudno, nie dam się.
– Tak – łżę, jak pies. – Sprawdzałem wczoraj, gdy kupowałem kiełbasę. Nie mają lodu. Ani śniegu.
A z żonką to ja się rozmówię.
– No, dobrze – odpowiada zawiedzionym głosem.
– Pobaw się w coś – proponuję.
– Dobrze, tato.
Wracam do pracy. Przeglądarka. Prezentacja. Zestawienia. Raporty.
– Tatooooo…
Wzdycham bezgłośnie.
– Tak, córeczko?
– Zmiotłam śmietki i zabawki pod łóżko. I nie mogę ich teraz dostać. Wyciągniesz mi je z powrotem?
Zamykam przeglądarkę. Wyłączam laptop.
Są ważniejsze rzeczy, niż prezentacja. Pora zostać bohaterem.
Idę wyciągnąć zabawki.
Jest kwadrans po jedenastej.
Żona wróci o siedemnastej.
Dopisek:
Już kilka osób pytało mnie, czy to wydarzyło się naprawdę… Na to pytanie nie odpowiem
Dodaj komentarz