„Co to to nie!” – część 7 i 8

by Koci & Hope
Uwaga! Czytasz na własną odpowiedzialność:)

7
Lidia

   Po raz setny zaciskam zęby, kiedy umysł na nowo przetacza pierwsze spotkanie z panem „Numerkiem”. Wiem, że chciał mnie sprowokować. Jednak do samego końca utrzymałam nerwy na wodzy i stalową gębę, chociaż byłam o krok od rąbnięcia faciowi patelnią w łeb.
„– To tutaj – poinformowałam, wskazując dłonią na poszukiwany przedmiot.” Miałam nadzieję, że weźmie pierwszą lepszą popielniczkę, ale nie! Tak się złamasowi spieszyło, że przez kolejne pięć minut stał przy trzech różnych popiołkach i dokładnie im się przyglądał. „Ten kolor do bani. Ta jest za płytka, a kolejna ma wadę ze sprężynką w deklu.” Już byłam w stanie wcisnąć mu w łapy koncentrat pomidorowy Pudliszki. Miałby przynajmniej cztery w jednym. Żarcie, bezbarwny kolor z głębokim dnem i zakrętką bez sprężynki. Najlepsze w tym wszystkim, że ćwok nie kupił TAK BARDZO potrzebnego przedmiotu! Miałam wkurwa na sto dziesięć. Jednakże z przemiłym uśmiechem na twarzy uprzejmie zapytałam, czy mogę mu jeszcze w czymś pomóc.
Kurde! A mogłam go zapytać, czy potrzebuje nowych slipek!
Lecz to by podpadło i wydałabym samą siebie. W końcu go nie podglądałam, więc nie mam pojęcia, jak wygląda new sąsiad. – Aureola nad głową.
   Otwieram drzwi mieszkania, upuszczam torby i nie zapalając światła, biegnę zaciągnąć okna. Jedynie balkonowe żaluzje opuszczam na tyle, że będę mogła wyjść na czworaka odpalić fajeczkę.
Jutro zamontuję zakupioną w przecenie osłonę balkonową. Nie będzie się ciul gapił, kiedy latem zacznę wygrzewać dupsko na leżaku!
Dzynnnn. Dzynnnn.
Puk, Puk, Puk.
O matko! Kogo ściąga o tej porze?
Otwierając drzwi, w duchu błagam, żeby to nie była…
– Lidzia! Nie dasz wiary! – … Maja... Tej klepy teraz nie potrzebuję. Człowiek nie może mieć nawet pięciu minut spokoju, już nie wspomnę o prywatności w ciągu ostatniej doby.
– Co znów trener Dareczek ci pokazał? – pytam od niechcenia, podnosząc reklamówki z ziemi.
– Darek… pfii. Już dawno się skończyło. – Dziewczyna wchodzi do mieszkania, zamykając za sobą wrota. A to ci nowina! Jeszcze w sobotę tynk z sufitu mi na mordę leciał – tak się dupczyli.
– Bo wiesz. Dzwoniłam do mieszkaniówki, żeby zrobiono mi obiecany remont łazienki, kuchni i pokoju. Widziałaś sama, jak wyglądają ściany po tym incydencie z puszczalską papą z dachu.
Przytakuję. Całe szczęście nie miałam zalanego sufitu.
– No i w końcu dostałam odpowiedź, że dzisiaj przyjdą robotnicy…! – woła w euforii, robiąc teatralną przerwę. – I nigdy nie zgadniesz, kim jest kierownik grupy remontowej! – Podnosi sopran.
Jasnowidzem nie jestem, to skąd mam wiedzieć? Robię gest, żeby gadała dalej.
– Nasz sąsiad z przeciwka!!! AAAAA!!! – piszczy, klaszcząc w dłonie.
Oczami wyobraźni przystawiam do skroni pistolet P-64 i ładuję sobie kulkę w łeb.
Gdyby dziewucha wiedziała, jak bardzo niezdecydowanym i nieuprzejmy osobnikiem jest typek, to by nie miała spoconej szpary. Zresztą, zwisa mi to i powiewa.
– I co w związku z tym? – pytam bez większego zainteresowania.
– On jest taki słodki, ma ładną dupeczkę, a o mięśniach już nie wspomnę! Lidzia, ja ci mówię! Ten koleś to mój chodzący ideał.
Mhmmm. Tak jak Darek, Tomek, Mirek, Wojtek i kogo ona tam jeszcze miała w ostatnim miesiącu.
– Powodzenia życzę. Może tym razem ci się uda trafić na właściwego! – wołam z udawaną radością i ją obejmuję. A tak naprawdę chuj mnie to obchodzi, z kim się po kątach grucha. Przecież widać gołym okiem jakie to głupie, naiwne i na jeden raz.  
Po długim, ciągnącym się niczym smarki kwadransie, żegnam pizdeczkę Majeczkę. Czacha mi dymi od tej niezamykającej się jadaczki, aż jestem spragniona nie tylko fajki, ale i słonecznika.
   Przeciskam zadek przez pozostawioną szparę w oknie balkonowym. Siadam na stopniu, odpalam Westa i odwiązuję gumkę recepturkę z opakowania otwartego solonego słonia.
Łuski ziarenka wypluwam do musztardówki i pociągając za filtr szlugi, ciągle się zastanawiam w jaki sposób wytępić tego gołego chwasta. Z pewnością pompuje jakąś chudą dupeczkę, bo ma zaciągnięte okno w sypialni.
Biorę gumkę recepturkę, zawijam ją na palcach, robiąc z niej procę. Wkładam pełne ziarenko słonecznika w prowizoryczną broń i strzelam przed siebie. Kilka razy słyszę, że gdzieś głucho ląduje.
„Nakarmić biednego, spragnionego ptaszka. Cip, cip. Taś taś. Masz tu trochę nasienia!” Przebiega mi przez myśl.
Nagle w salonie zapala się żarówka.
O KURWA!
Szybko wykładam placka na betonie, może mnie koleś nie zauważy.

8
Marian

   Dzisiejsze popołudnie było jakimś pieprzonym piekłem. Po w pełni satysfakcjonującym poranku, myślałem, że wszystko będzie gites majonez, ale miałem zonka. Cóż to za babsko z tej Majki?! Dziumdzia jest niczym pełnoziarnisty makaron spaghetti. Cienka taka, a przy tym oślizgła i jeszcze owija się wokół człowieka. Co to ja jestem łyżka albo widelec? Bez sprawdzania wiem, iż mam siniaki od jej kościstych paluchów. Zmusiła mnie do rundy po sklepach budowlanych i myślałem, że rzygnę, jak nas ekspedient wziął za parkę uroczych gołąbków. Ćwierkała same pizdolety i łapała mnie za bary, każąc sobie we wszystkim doradzać. Był taki moment, iż chciałem ją wpierdolić do betoniarki. Może by jej trochę mózg przestawiło? Chociaż nie... to teren od zawsze out of order. Jak w Strusiu Pędziwiatrze. Tylko pustynia, tumany kurzu i durny kojot. „Auuu!”, a potem jeb kowadłem przez baniak...
   Upocony, głodny i wściekły, wracam na kwadrat, rozmyślając, co by sobie skołować do żarcia. Najpierw jednak potrzebuję ciszy i złapania spokojnego buszunia. Zrzucam więc plecak na sofę i zdecydowanie wkraczam na balkoniorro. W mieszkaniu sąsiadki wszystkie okna są szczelnie zasłonięte, nad czym lekko ubolewam, lecz gdy odpalam Czerwonego Lemiego, mój wzrok pada na boje rozpłaszczone wprost na kafelkach. „I że tak w kompletnym ubraniu? Toż to się przecież nie godzi!”.
   Z szelmowskim uśmiechem dochodzę do wniosku, iż albo dziołcha medytuje, albo ją przyłapałem na gorącym uczynku. Przez moment zastanawiam się, czy aby nie śpi, ale sokoli wzrok dostrzega paczkę solonych pestek w znajomym opakowaniu i już wiem, że czarna przed chwilą je omnomnoniła. Kierowany czystą ciekawością, zerkam na chodnik poniżej i zauważam, że centralnie pod moim balkonem leży nieco zabłąkanych nasionek. Sądząc po intensywnym czarnym kolorze łuski, niewątpliwe pochodzą z opakowania należącego do sąsiadeczki. W tej sytuacji nie wierzę w najmniejszy zbieg okoliczności. Nie mam pojęcia, jak dorzuciła na taką odległość, ale musiała zadać sobie sporo trudu. Już mam rzucić jakąś kąśliwą uwagę, kiedy w ostatniej chwili zmieniam strategię:
   – Ależ ja jestem zmęęęczony! – ziewam teatralnie i się przeciągam. – Upał taki, zjadłby coś chłopina, ale na robocie był tylko liść sałaty i jogurt bez tłuszczu. I to do podziału na czterech! Gdzie te czasy, gdy majstrów częstowano schabowym. O, i taką zasmażaną kapuchą wraz z ziemniorkami. Świat na głowę nam upadł! Nawet te ptaszki na chodnikach mają już lepiej. Tyrli-tyrli i pesteczki do dziobków wpadają. Pewnie jakaś dobra duszyczka tak o nie dba. Mają ptaszątka do wykarmienia i trzeba je wspomóc. Och, jak im dobrze, maleńkim. A ja, co? Głodny przyszedłem i głodnym usnę...
   Kątem oka obserwuję, że ciało na balkonie zaczyna delikatnie drżeć. „Okej, trafiony zatopiony” – komentuję w myślach i lecę dalej wraz z flowem:
   – Dobrze, iż Dinuś tak blisko. Może znowu spotkam tę uroczą bestyjkę, co mi tak świetnie dziś doradzała? Nieba bym piękności uchylił, ale żadna z polecanych popielniczek nie była dla niej stworzona. Takie czcigodne rączki muszą zrzucać popiół do wartego zachodu naczynia. Słoiki są dobre na weki, tutaj zaś potrzeba kształtów i barw. Ale znalazłem, znalazłem! Coś co mogą smyrać jedwabiste paluszki. Odejmuje sobie od ust, by nakarmić ptaszorki, więc ja jej dam... tak, ja jej pozwolę, dosięgnąć szczytu przez dotyk. Właśnie dlatego pod drzwiami tej białogłowy, czeka piękny, gotowy... sama faktura urzeka. Zatem uciekam. Gaszę niedopałek w pokrywkę, bo jam niegodzien lepszego. Moje serce nigdy nie będzie tak miękkie, powabne jak ciało... którego nigdy za mało... tylko by się bez tchu całowało...na stałe. Znikam, bo człowieczek cherlawy, nie może widzieć jej chwały...
   Wzdychając w udawanym szlochu, wpadam z powrotem na hacjendę, lecz zostawiam okno balkonowe minimalnie uchylone. Czekam niecałą minutę, aż w końcu powietrze przeszywa wybuch niekontrolowanego śmiechu. Niunia niemalże tarza się uchachana po ziemi, a potem, nadal ostro rechocząc, pełźnie na czworakach do swojego mieszkania. Po drodze posyła rozbawione spojrzenie w kierunku moich włości, a następnie znika wewnątrz. „Chyba nawijka weszła dzisiaj nieco za mocno”. – Myślę i prycham z przekąsem.
   W brzuchu zaczyna burczeć, zatem idę do kuchni i przyrządzam obiad. Of course, że robię schabowe, ale z mizerią. Na obieranie kartofli jestem ciut za leniwy. Włączam radio, a tam „vanilla ice-ice, baby” bije z głośników. Cheese na mordzie jest w mig gotowy, zaś wyobraźnią lecę do miny dziuni, otwierającej prezent pod drzwiami.
   „Ciekawe czy ci przypadnie do gustu, mój ty lodowaty bejbiczku?”.

KociHopeCoop

opublikowała opowiadanie w kategorii erotyka i komediowe, użyła 1651 słów i 9715 znaków, zaktualizowała 17 maj 2021.

Dodaj komentarz