Była jesień, pochmurny dzień, tuż przed Wszystkim Świętymi. Usiadł nad grobem. Wrony latały nad grobami, a sroki skały po grobach.
- Znał ją pan ? - zapytał grabarz za plecami – taka młoda.
- Znałem, znałem.
Odpowiedział i po chwili zaczął wspominać.
Początku nie pamiętam jak i kiedy ją zauważyłem, jak i kiedy nawiązaliśmy intensywniejsze kontakty. Z zdziwieniem nieraz patrzę na zdjęcia, które robiono Stowarzyszeniu jak stoi koło mnie. Pojawiła się na jesieni 2007, ale dopiero roku później zwróciłem na nią uwagę. Wciąż mam mgłę z tego okresu i nie wiem co było przyczyną tej uwagi. Pewnie to, że uwijała się przy pomaganiu w czasie spotkań integracyjnych.
A może to, że miała w sobie dużo empatii.
Już wówczas, mówiło się o tym by startowała w konkursie na najlepszego wolontariusza w mieście, ale jakoś nie wyszło. Nie pamiętam co było przyczyną, ze machnęła ręką (może to nie najlepsze określenie), pamiętam iż stwierdzała, „że za rok”. Pewnie wynikało to z jej skromności. Zawsze uważała, że to co robi, to nic takiego. Ostatecznie w otrzymała nagrodę, która chyba nie tylko w moim odczuciu tak bardzo jej się należała. Byłem na tej uroczystości. Gdy podszedłem jej pogratulować, wydawała mi się tym nieco zaskoczona, choć zadowolona. Natomiast mi się wydawało, to za oczywiste, że tam byłem i mogę jej pogratulować nagrody, na którą zasłużyła. Dzisiaj jednak muszę przyznać, że tak mało ją wówczas znałem. Z kurzu niepamięci trudno wyrwać jakieś okruchy. Pamiętam, że stała na zbiórce żywności w sklepie koło mojego domu. Miała stać z Adamem więc pomyślałem sobie, że zajrzę, zobaczę jak sobie radzi. Ostatecznie stała z Martyną z którą się lubiły. Martyna zmieniła wcześniej mnie i przedłużyła dyżur i tym samym pewnie mogły sobie pogadać. Wówczas tylko chwilę posiedziałem z nimi. Przy następnej zbiórce, choć stała w sklepie razem z Moniką „Loczek”, to specjalnie pojechałem i przyłączyłem się samowolnie do nich. Wtedy tworzyły tak zwaną „bandę loczka”i ja bardzo tą „bandę” lubiłem. Z pierwszego wspólnego biwaku nie pamiętam zbyt wiele. W czasie jego trwania wypadły jej urodziny. I to jakie, osiemnaste! Zacząłem jej szukać około północy, by być pierwszym, który jej złoży życzenia. Udało się! Choć gdy podszedłem powiedziała; żebym poczekał, bo... jeszcze minuta do dwunastej. Lubiła takie dokładności. Gdy rok później wieczorami pisywaliśmy do siebie na czacie i pytałem czy będzie jutro? To odpowiadała; a dzisiaj nie będziesz? Jak to? No, bo minęła dwunasta! I „jutro” stało się „dzisiaj”.
Pewnego wieczoru przyglądała się jak gram w szachy. Chciałem ją kiedyś nauczyć, ale jakoś do tego nie doszło. O ile się nie mylę, nie garnęła się do podobnych gier nazwijmy je „planszowo-karcianych”, natomiast jak już wspomniałem garnęła się do pomocy. Teraz przypomniałem sobie jak Na biwaku pomagała wszystkim i każdemu z osobna. Każdemu kto o taką pomoc poprosił. A trzeba było pomóc się ubrać, a czasem i ubrać osobę niepełnosprawną w namiocie. Przywieść ją na śniadanie lub obiad. Pomóc w jedzeniu. Dowieść ją na pomost, by razem dostać się na pokład yachtu. A gdy grupa została w obozie to uczestniczyć i pomagać w zajęcia organizowanych w ramach biwaku.
Przypomniało mi się jak byliśmy w galerii i spadł śnieg, a mi ciężko chodzić bo śliskim. Wówczas Grześ poprosił Martę, by mnie podprowadziła do autobusu. Spełniła prośbę. Podprowadziła mnie do Alei Solidarności. Oj garnęła się do pomocy. Czasami mówiłem zostaw to, nie trzeba, albo że zrobi to ktoś inny. Rzadko to poskutkowało. Dobrze przynajmniej, że na biwakach był grafik co jaka grupa robi.
Marta pomagała też podczas co tygodniowy spotkań integracyjnych; przyprowadzała i odprowadzała podopiecznych. Rozmawiała z nami. Roznosiła ciastka i cukierki w przerwach w ramach tzw poczęstunku. I po prostu była z nami – to pozytywnie wpływało na nas.
Po wakacjach wróciła do szkoły, do klasy maturalnej i to moim zdaniem był jej trudny okres. Była jakaś niespokojna. Ta matura ciążyła jej. Ulubionym słowem Marty, było wówczas „ograniczam” co miało oznaczać; mniej czasu na wolontariat, a więcej na naukę. Na ile jej to wychodziło trudno ocenić, ale nie najlepiej na nią to wpływało. Musiała ograniczać czas na to co tak bardzo lubiła. Co stało się sensem jej życia - wolontariat.
Z tego okresu pamiętać będę taką historię.
Byłem w pobliżu Ekonomika – szkoły, do której chodziła. Zauważyłem przypadkowo, że wcześniej dzwoniła do mnie, postanowiłem oddzwonić. Pomyślałem sobie, że nawet jeśli ma lekcję, to będzie wiedziała ,że dzwoniłem. Odebrała, ku mojemu zaskoczeniu. Okazało się, że wyszła z lekcji. Tamta sprawa okazała się nie ważna. Zapytałem czy ma przerwę. Odpowiedziała, ze nie, że tak akurat wyszła i wraca na lekcję, za pięć minut ma przerwę. Odpowiedziałem, że jestem w pobliżu Ekonomika, to jeśli może wyjść i jakby chciała pogadać... odpowiedziała, żebym poczekał. Przerwa trwała pięć minut, więc długo to myśmy się nie nagadali. To spotkanie widocznie było dla niej pozytywne, skoro na karaoke zaproponowała bym przyszedł, jeszcze raz tym razem na długą przerwę, to dłużej porozmawiamy. Tak narodziła się „tradycja” cotygodniowych spotkań pod szkołą. Podczas jednego, że spotkań, nadciągnęły deszczowe chmury, więc postanowiliśmy się schować do szkoły. Oprócz nas była jeszcze Monika, Sandra i może Kamila, czyli tzw. „banda loczka. Było gwarno. Stojąca przy drzwiach nauczycielka podśmiewała się z tego naszego spotkania. Nagle Marcie wyrwało się to nasze tradycyjne toruńskie „jo”, na co wchodząca do szkoły polonistka odpowiedziała „jo Marta, jo!” To zdanie polonistki przez długi czas żyło własnym życiem i przypomniało nam tamten okres. Po kilku takich spotkaniach, zauważył mnie jeden z pracowników szkoły. Początkowo wziął mnie za kogoś z rodziny. Gdy wytłumaczyłem jemu skąd znam Martę i dlaczego przychodzę pod szkołę, również zaczął wychwalać Martę. Gdy już skończyła szkołę zawsze pytał o Martę. Ostatnie pozdrowienie, od niego zdążyłem jej przekazać, od niej już nie.
Marta dawała mi radość swoją obecnością, więc dwa lub trzy razy podszedłem pod szkołę niby to przypadkowo, gdy była z tego zadowolona, było dobrze. Rozmawialiśmy sobie o tym i o tamtym. Zwierzała mi się z „tego i z owego”, ja odwzajemniałem. Lecz były dni, miesiące, gdzie była jakaś niespokojna, załamana, zamknęła w sobie. Wówczas nie potrafiłem jej pomóc, trudno było do niej dotrzeć. I wtedy potęgowała się we mnie złość, że akurat to Ona przeżywa. Ktoś kto zasługuję tylko na szczęśliwe chwile. Wiadomo jednak, że w życiu tak nie ma, ale fakt że tak myślałem świadczy o tym jak bliską osobą, stała się dla mnie Marta. Jednak z drugiej strony wiedziałem i rozumiałem, że dzieli nas spora granica wieku. Postanowiłem nie narzucać jej się za bardzo. Czy to się udało? Pozostawiam bez odpowiedzi. W każdym razie w grudniu nasze spotkania pod szkołą zakończyły się.
Pewnego wieczoru, kiedy to pojawiłem się w internacie, gdzie od jakiegoś czasu przebywała. Tym razem spotkanie trochę wymusiłem ponieważ przez dłuższy czas się nie widzieliśmy i stęskniłem się za nią. Pamiętam, iż wydawała się trochę zmizerowana, chciałem jej to powiedzieć, lecz „ugryzłem się w język” by jej nie robić przykrości. Marta jednak to wyczuła i powiedziała, że nie najlepszy miała okres. Skarżyła się też na brak zainteresowania się nią. Zrobiło mi się przykro. Przekazałem ten jej żal w tajemnicy przed nią – Malwinie, która prowadziła grupę wolontariacką w stowarzyszeniu. Jak było naprawdę nie wiem. Miała jeszcze uwagę, że za późno przyszedłem. Następnym więc razem spotkaliśmy się w internacie o nie co wcześniejszych godzinach, raz w tygodniu lub co dwa. Tak aż do matury.
Później były jeszcze weekendowe wyjazdy ze stowarzyszeniem na których byliśmy. Spotkania w kiosku na pętli autobusowej, gdzie miała dorywczą pracę. Dziś już nie ma, ani tego kiosku, ani tej pętli i Jej. Marty. Znaki czasu.
Ostatni raz widziałem ją zdrową, po świętach zmarłych, gdy szła na uczelnie, zaczęła studiować ekonomię. Wciąż jednak była związana z pracą wolontariacką w stowarzyszeniu. Nie pamiętam o czym przez tą krótką chwilę rozmawialiśmy. Pamiętam, że wcześniej umawialiśmy się na pizze, lecz zbliżał się okres zaduszny i odłożyliśmy to spotkanie. Marta miała bowiem pomóc babci w porządkowaniu grobów. Jak się w przyszłości okazało odłożyliśmy je na wieczność. Spotkamy się może już w innym wymiarze. Po następnym listopadowym święcie przyszła do mnie ta zła przekazana mi przez Agatę
- Marta jest w szpitalu ma operację głowy.
Nie jest to może dobre pisać w tym momencie, ale prawda jest taka, że miałem wówczas najczarniejsze przeczucia. Spadło to bowiem jak grom z jasnego nieba. Miała bowiem iść na operację, lecz kolana, a tu taka sprawa. Następnie dni przyniosły lepsze wiadomości, a ja pocieszałem się, że moje przeczucia jak większość z nich nie spełnią się. Ufałem więc losowi, że wszystko będzie dobrze, że minie jakiś czas może dłuższy i wszystko wróci... niestety...
Los chciał inaczej.`
Westchnął, Obejrzał się. Grabarza już nie było. Wrony dalej latały nad grobami. Porywy wiatru były co raz silniejsze. Z dala słychać było bicie kościelnych dzwonów. Wstał i odszedł,, ale nigdy nie zapomniał o niej. Przychodził tu wiele razy.
Koniec
Przemysław Plitta
1 komentarz
przemas
https://lol24.com/opowiadania/obyczajowe/zycie-w-policyjnych-mundurach-38201