Z kartki wspomnień

Echo Świebodzińskich lat.  

Po raz pierwszy trafiłem do Wojewódzkiego Zespołu Rehabilitacyjnego w Świebodzinie w lipcu 1987 roku. Początkowo aklimatyzacja przebiegała z trudem i powoli. Pomagały w tym zwłaszcza pielęgniarki, miłe „siostry” życzliwie uśmiechały się i zagadywały. Bylem wówczas samotnikiem. Po operacji dwa lata wcześniej miałem zabieg operacyjny obydwóch nóg. Z tej racji miałem indywidualne nauczanie w domu. Po raz pierwszy od kilku lat znalazłem się na dłuższy czas po za domem. Z biegiem czasu przyzwyczaiłem się do trybu życia w Lubuskim Ośrodku Rehabilitacyjno-Ortopedycznym (LORO). Nawiązywały się pierwsze znajomości,  przyjaźnie. Po kilkunastu dniach było już dużo lepiej, a w następnym miesiącu już cudownie. Trochę męczyły poranne pobudki, do których nie byłem przyzwyczajony. Potem toaleta. Czekanie w pokojach na wizytę lekarską. Następnie śniadanie bardziej szpitalne niż domowe więc nie zawsze smaczne. Po śniadaniu na rehabilitacje. Ile czasu spędziło się na rehabilitacji zależało od schorzenia.  A schorzenia pacjentów można było podzielić na „skoliozy” i „pozostałych”, bowiem pacjentów ze skrzywieniem kręgosłupa było więcej niż połowa. W tamtych latach leżało się na dużych stołach i przy pomocy sprężyn i silni rozciągało  się swoje kończyny. Pamiętam też metalowe wirówki i gorącą parafinę. Nigdy jak wówczas nie miałem tak blisko na rehabilitacje, dwa piętra niżej, ani do szkoły jedno piętro niżej. Szkoła zaczynała się o 13.15 tak jak popularna wówczas audycja PR „trójka” - „powtórka z rozrywki”. Lekcje trwały do 18.20 czyli do kolacji. Szkoła podstawowa i liceum ogólnokształcące mieściło się na jednym piętrze takim samym jak mój oddział i rehabilitacja. Kiedy były miesiące szkoły, czasu jakby było mniej. Czasu wolnego, którego było sporo w wakacje, między obiadem, a kolacją. Po obiedzie do 15.00 odbywało się tak zwane „leżakowanie”, w czasie którego byliśmy w swoich salach. Wówczas graliśmy w  karty, w szachy lub czytaliśmy książki. Pamiętam, że był tam  taki ciekawy bilard, na małej kwadratowej desce, zamiast bil, drewniane krążki, które kijami wbijano do dziur. Po „leżakowaniu”, podwieczorek, po nim można było iść do parku przy ośrodku. Był on wówczas nieco zdewastowany, ale można było pochodzić w kółko jak na spacerniaku lub... posiedzieć na ławce. Starsi mogli wyjść na miasto, na tak zwaną przepustkę. Przepustka – kawałek kartki na której widniały podpisy; wychowawcy, pielęgniarki i lekarza, którzy w tym dniu mieli dyżury. Gdy się wszystkie pozbierało to w... miasto. Pozostali czyli młodsi wychodzili do miasta w zorganizowanych grupach, albo gdy przyjeżdżała rodzina. Wtedy wystawiano nie co inne przepustki. A rodzice zabierali swoje pociechy na miasto, na dobry obiad. Najgorzej wizyty przeżywali najmłodsi, było wówczas dużo płaczu. Najmłodsze dzieci miały swoją salę przy świetlicy oddziałowej, a swoją z drugiej strony korytarza. Maszerowały wówczas po korytarzu o ile mogły samodzielnie, a pozostałe wiezione były na wózkach. Do parku wieziono je tak zwanym „tramwajem” , czyli taką jakby kozetką na kółkach.        
Po kolacji ścieliło się  łóżka, a potem mycie i... starsi  mogli iść do świetlicy na film po 20.00, a młodsi w pokojach do 21,30 o tej porze zaczynała się cisza nocna. A półgodziny później zmiana dyżuru pielęgniarskiego. Na noc zostawały już tylko pielęgniarki, a właściwie jedna, i tu ważne było kto jest na dyżurze.
Niektóre „siostry” pozwalały na nocne oglądanie telewizji. Niektórymi można było porozmawiać na nocny dyżurach. Rozmawiałem czasami do późnych godzin, a  rano przy pobudce o 7.15 „oczy na zapałki” a one wówczas pewnie szły spać w swoich domowych łóżkach. Jednak warto było porozmawiać z miłymi siostrami. Odsypiałem po obiedzie, gdy inni byli w szkole.  I tak to mniej więcej wyglądało dużym skrócie, może jeszcze kiedyś wrócę do tematu.  Teraz jeszcze o Świebodzinie wówczas województwo zielonogórskie dziś lubuskie, ok 21 tys. mieszkańców, wówczas  ponad 18 tys. W tamtym czasie swoją karierę w Pogoni Świebodzin, zaczynał Andrzej Puchacz, ojciec Tymoteusza dzisiejszego reprezentanta Polski. W tym miasteczku urodził się pierwszy mistrz świata w trójskoku Zdzisław Hoffmann. A tak jak to polskich miasteczkach; zrujnowany zamek joannitów (był wówczas na terenie LORO). Kościoły., ratusz, szkoły, szpital, PSP itd. Popularny był też sklep samoobsługowy zwany „Niemcem”. Podobno miasteczko odwiedzał Czesław Niemen, który teraz ma tam swoją ławeczkę. Może wkrótce wrócę do tych wspomnień, a kiedy do miasteczka ? Chodź by na chwilę. Na razie na tym...

KONIEC

Przemek Plitta

przemastt24

opublikował opowiadanie w kategorii obyczajowe i inne, użył 858 słów i 4896 znaków, zaktualizował 27 lut 2023.

3 komentarze

 
  • fiki

    no tak...

    7 cze 2023

  • przemastt24

    No i stało się... byłem w Świebodzinie, ale o tym może innym razem. A propos, słyszałem, że jest wieś Świebodzin w Lubelskim? k. Medyki, może ktoś to potwierdzi ?

    21 cze 2022

  • dzin

    @przemastt24  no jest w Tarnowskim powiecie

    17 lis 2022

  • Mily pan

    Mam fajne opowiadanie erotyczne jak pomagalem sasiadce na żniwach a wlasciwie podziekowanie sasiadki za pomoc. bylo najlepsze

    27 kwi 2022