Wtorek
31 kwiecień
W nocy bardzo zmarzłam. Co rusz budziłam się, aby przykrywać Krzysia, bo wiatr dostawał się do naszego domu przez najmniejsze nawet szczeliny. Temperatura w pokoju wskazywała dziewiętnaście stopni, więc dla mnie oznaczało to coś przed mrozem.
Wiem, ja zawsze lubiłam bardzo dogrzany dom i każdy mówił, że przesadzam, gdy proszę o zwiększenie temperatury, gdy w domu jest dwadzieścia jeden stopni ciepła, ale co ja poradzę, że taka już byłam? Odkąd pamiętam zawsze marzłam jak oszalała. W kościele mogłam uchodzić za trupa, bo tak mi ręce marzły, że nawet rozgrzewanie moich dłoni przez ciepłe ręce taty nie zawsze wystarczało. Na szczęście nie zdarzało się to często;-)
Mój mąż był dla mnie gorącym grzejnikiem. Obaj synowie też odziedziczyli to ciepło po nim, bo gdy zdarzały się chwile, że spaliśmy razem, to niczym grzejniki oddawali ciepło ze swoich ciał, co bardzo bobrze przyjmowało moje ochłodzone ciało. Teraz to już nieco się zmieniło, bo odkąd karmię piersią, to jakoś tak zawsze jest mi cieplej niż pozostałym. Śmieję się z tego mówiąc, że mam dwa dodatkowe grzejniki na klacie, więc zima mi nie straszna, ale za to bardzo musze o nie dbać, bo byle wiaterek i już ból mam, przez co najmniej cztery dni. Piersi, w których jest pokarm bardzo szybko ulegają zacugowaniu, co objawia się twardym i strasznie bolącym miejscem. Nawet pokarm w tym miejscu potrafi się zatrzymać. Wtedy mam zawsze w pogotowiu buteleczkę alkoholu obojętnie, w jakiej postaci, choć preferuje bimber, bo szybciej rozgrzewa, i tak najpierw smaruje pierś oliwką dla dzieci, potem nakładam na nią watę, albo odwinięty bandaż, zależy co mam akurat w domu, i polewam je ciepłą woda zmieszaną z bimbrem w proporcji woda jeden, bimber do dwóch wielkości kieliszka. Potem nakrywam to folią i na koniec pieluszka od małego i tak siedzę i nagrzewam ją do około piętnastu minut. Potem wskakuje pod prysznic i włala! Wieczorem ból znika, ale nie zawsze. Nieraz muszę powtarzać to dwa razy. No i przede wszystkim nie wolno mleka z takiej piersi dawać małemu, bo gorączka u niego gwarantowana. Niestety sprawdzone, ale człowiek przecież sam uczy się na błędach, prawda?
Jutro już jest środa popielcowa, więc muszę pamiętać, żeby nie zrobić nikomu kanapek ze szynką. A wiem, że potrafię tak zrobić. Raz mąż dostał kanapkę ze szynką w Wielki Piątek i co roku mi o tym przypomina. Zupełnie jakby stara płyta się zacięła. No dobrze, wiem, że źle zrobiłam, ale przecież nie specjalnie. Po prostu zapomniałam się i tyle. Przecież każdemu coś takiego może się zdarzyć. Żeby tylko wiedział ile czasem mam na głowie, to sam by się zdziwił, że to wszystko ogarniam.
A tak na marginesie, to zauważyłam, że ostatnio chyba się starzeję. No wiem, że jeszcze nie jestem aż taka stara, bo trzydziestki nie przekroczyłam, ale zauważyłam, że coraz więcej rzeczy ucieka mi z głowy. Nie jest to dobre dla nikogo, bo nieraz na serio mam coś ważnego do zrobienia, a potem się okazuje, że mąż o to pyta, a ja walę się w łeb, że jak w ogóle mogłam o tym zapomnieć? No przecież niedawno o tym pamiętałam, a niedawno, oznacza wczoraj, więc nie wiem, czemu umykają mi takie rzeczy.
Wczoraj tak sobie pomyślałam, że coś chyba się ze mną dzieje, bo jak mam wytłumaczyć fakt, że gdy siadam do mojej książki, to wiem, co dzisiaj napiszę i pamiętam, o czym pisałam wcześniej, ale koniec mojego opowiadania niestety każdego dnia się zmienia. Nie wiem czy to z mojej winy, czy też tak po prostu mam, czy też, dlatego, że nie potrafię niczego zaplanować. Bo raz to już tak próbowałam. Napisałam sobie na osobnej kartce wszystkich moich bohaterów i opisałam, co lubią, kim są, czym się zajmują i kogo lubią i co ma się miedzy, kim wydarzyć. Miałam nawet plan ramowy, ale nie mam pojęcia, dlaczego nic mi z tego nie wyszło. Starałam się przecież trzymać planu i pisać o rzeczach, które dla nich zaplanowałam, ale wszystko potoczyło się inaczej. Nie pasowały mi nawet kolory włosów, które dla nich dobrałam, bo kłóciły się bardzo z moimi zamysłami, które wychodziły ze mnie, gdy zaczęłam już pisać. Zdarzało się nawet, że moja postać, która z góry założenia miała być zła i miała umrzeć, żyła i stała się dobrym człowiekiem. A raz to nawet w połowie książki, którą pisałam złapałam się na tym, że chłopak imieniem Rafał zmienił swoje imię na Michał. Tak po prostu, moja głowa sama zmieniła mu imię i wtedy dopiero mi pasowała reszta. Przód powieści z jego starym imieniem oczywiście musiałam zmienić, bo nawet, gdy ja czytałam, to zastanawiałam się, po co ja w ogóle go tak nazwałam, skoro imię Rafał wcale do niego nie pasowało?
I co najważniejsze i chyba najgorsze dla kogoś, kto pisze, bądź stara się pisać, bo zaliczam się do tej drugiej kategorii, ja w przeciwieństwie do innych nigdy nie znam swojego zakończenia książki. Nawet bajkę, gdy kiedyś napisałam, to nie skończyła się tak jak w moich myślach, tylko inaczej. I co najdziwniejsze, wszystko do siebie pasowało! Zupełnie, jakby moi bohaterowie sami kierowali swoim życiem. Staram się wczuć nieraz w postać i zastanowić się, co mogliby odpowiedzieć, ale niespodziewanie w mojej głowie sama słyszę głosy, które domagają się, abym napisała właśnie to i nic innego. Tak jak bym z nimi rozmawiała. Jakbym ja była postacią z tej książki i przechodziła ich losy, a osoby wokół mnie by żyły w normalnym świecie i ze mną normalnie rozmawiały.
Nigdy nie mówiłam o tym mężowi, bo boje się, żeby mnie nie wyśmiał. Choć może gorzej by było, gdyby uznał mnie za wariatkę. Nie chciałabym, żeby kiedykolwiek tak powiedział, albo nawet pomyślał. Oznaczałoby wtedy dla mnie, że już mnie nie kocha, a tego bym nie zniosła. Nie chcę, aby ode mnie odchodził, ani żeby stało mu się coś złego. Boję się chwili, kiedy miałabym go stracić. Nie przeżyłabym tego.
Wczoraj, gdy tak wieczorem długo nie wracał przed oczami stanął mi straszny obraz. Nie wiem skąd, ale nagle sam pojawił się w mojej głowie, zupełnie, jakby ktoś nagle włączył film. Zobaczyłam jak kłócę się z mężem i on nagle wychodzi do garażu, a ja długo do niego nie przychodzę. W końcu boje się, że znów się pokłócimy, ale jakoś to w sobie przezwyciężam i gdy otwieram drzwi do garażu widzę jak wisi w powietrzu a na szyi ma wciskający się w jego gardło węzeł. Widząc to wszystko nagle przybiegam do niego i podnoszę go z całych sił wołając pomocy. Nikt mnie nie słyszy, oprócz mojego małego synka, który podchodzi bardzo blisko do schodów biegnących w dół. Trzy betonowe schody, plus betonowa posadzka i on mały na górze. Patrzę na niego i krzyczę, aby się nie ruszał jednocześnie próbując cały czas podtrzymywać wiszącego i duszącego się męża. I wtedy mały daje krok w przód i widzę jak jego ciałko osuwa się w dół. W głowie krzyczę, bo wiem, że gdy puszczę męża węzeł się mocniej zaciśnie i stanie się najgorsze, jednak upadek synka na posadzkę z wysoka też okaże się dla niego śmiertelny. W ułamku sekundy to nie mój mózg reaguje, a ciało i zostawiam męża słysząc jak się duci i w ostatniej chwili łapię synka, niemal w sekundę wstając i znów podbiegając do wiszącego męża, który teraz już dusi się bardziej. Nie wiem, co robić. Krzyczę na cały głos i wiem, że tym krzykiem bardziej straszę małego, który płacze już niemiłosiernie. Krzyczę i krzyczę tuląc jednocześnie go jedną ręką i strasznie ciężkie ciało męża opierając na swoim barku. On wije się, a ja nie wiem, co mam zrobić. Wydzieram się w niebogłosy, mały płacze przeraźliwie, a ja nie przestaję płakać. Nie wiem, co mam zrobić. Wszystko zależy od tego, czy ktoś przyjdzie i jak długo uda mi się go utrzymać. I wtedy nagle wizja się urywa, jakby ktoś wyłączył prąd. Znów jestem w domu, w kuchni i patrzę jak mały się bawi słonymi paluszkami wkładając je do kubka nie kapka. Odbieram dzwoniący telefon, gdzie rozpoznaję głos męża. Staram się być spokojna i opanowana, choć chce mi się płakać. Zresztą łzy już spływają mi po policzku, a serce łomocze niczym walenie w bębny na paradzie. W końcu kończę z nim rozmowę mówiąc, że go kocham i rozłączając się przytulam małego, który patrzy się na mnie i zastanawia, dlaczego jego mamusia płacze. Przecież nic jej się nie stało złego.
Żyję tą wizją od kilku dni. Jest taka realistyczna, że staram się zrobić wszystko, aby tylko znów nie pojawiła się w mojej głowie. Siadam z małym na komputerze i wgapiam się w piosenkę A ram zam zam i nawet ona nie sprawia, że wizja odchodzi. Nie chcę na to patrzeć i nie chcę tego słuchać. Nie myślę o tym, tylko śpiewam razem z tymi ludkami w rytm piosenki, a jednak wciąż coś mi przedstawia, że mój mąż wciąż tam wisi, a mały stoi i czeka. Odganiam od siebie tą wizję wciąż śpiewając coraz głośniej, jednak im dłużej to lekceważę, tym mój mąż dłużej się dusi. Nie mam wyboru i musze doprowadzić tą wizję do końca, bo inaczej nie da mi spokoju. Znów cierpię i płaczę i znów kończy się na ciemności i moim zadławionym krzyku. Potem wszystko ustaje. Świat wraca do normy, więc przestaję śpiewać. Tym razem sama dzwonie do męża, aby upewnić się, że jest bezpieczny, że nic mu nie jest. Słysząc jego głos wreszcie przekonuje się, że nic mu nie jest. Wciąż jest w pracy i pyta, co będzie dzisiaj na obiad. Rozmowa przebiega normalnie, tak jak zawsze. Kończąc znów przypominam mu, że go kocham. Odpowiada, żebym się nie martwiła, bo on też mnie kocha. Kończy słowami: ,,Nie bój się”, a mnie serce łomocze jakby zaraz miało wyskoczyć z piersi. Łatwo mu mówić, kiedy i tak ja wciąż się boję…
Gdy tylko uśpiłam małego prawie natychmiast zaczęłam pisać.
,, Dwa lata po śmierci babci zmarł dziadek. Miał wtedy osiemdziesiąt cztery lata. Babcia w chwili śmierci miała sześćdziesiąt sześć lat i mieszkała w domu o numerze sześćdziesiąt sześć. Niezły paradoks. Pamiętam, że gdy się o tym dowiedziałam, to bardzo się ucieszyłam, bo mój numer domu był sto czterdzieści osiem ;-) . Nie rozumiałam, że to tylko zbieg okoliczności, póki właśnie nie zmarł dziadek.
Śmierć dziadka jakoś tak była dla mnie obojętna. Odkąd pamiętam palił papierosy i wiadome było, że to one przyczynią się do jego śmierci, ale on nie chciał słuchać. Palił od szesnastego roku życia, lecz gdy miesiąc przed jego śmiercią lekarze oznajmili mu, że ma raka płuc, on niespodziewanie rzucił palenie. Co z tego, skoro było już za późno, lecz jaki podziw dla niego, że tyle lat palenia, gadania, straszenia i nic, a tu wystarczyła wizja śmierci i rzucił od ręki. Nawet nie wypalił tego ostatniego, jak to się mówi, tylko od razu zdecydował, że rzuca palenie i zrobił to. W sumie miał wyższy cel, bo gdy chodzi o nasze życie, a w tym przypadku przesądzanie naszego życia, to człowiek, który boi się umrzeć, potrafi zrobić wszystko, aby tylko siebie ratować. Tylko człowiek, któremu jest wszystko jedno nie zmienia swojego życia, tylko czeka na ostatnią towarzyszkę, która nigdy o nim nie zapomni. Bo śmierć jest najlepszym przyjacielem człowieka. Co by on w życiu nie zrobił, zawsze do niego przyjdzie z otwartymi ramionami.
To oczywiści taki mój okrutny żart, ale za to, jaki prawdziwy.
Pamiętam, że dziadek bardzo nie chciał iść do szpitala. Bał się, że umrze tam zapomniany przez wszystkich i że nikt nie będzie go odwiedzał. Tak przynajmniej mówił, ale ja wiedziałam, że to nie o to chodziło. On po prostu bał się, ze zostanie zapomniany tak jak babcia, która to niby miała umrzeć w spokoju, a tak na prawdę umarła szybciej z powodu samotności we własnym domu. Dziadek też chciał odejść w spokoju w domu, ale w kręgu rodzinnym. Bał się obcych miejsc, jak mnie się wydaje, bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że nigdy nigdzie nie jeździł, tylko na swoje pole, na swoje podwórko i do swojego domu?
Raczej rzadko, kto z nas przyzna się, że czegoś się boi. Wolimy, aby ludzie mieli nas za odważnych i walecznych, lecz cóż nam po tym, skoro w obliczu śmierci i tak jesteśmy bezradni? A pokazując, jacy jesteśmy odważni odpychamy tylko innych od siebie, no bo jak pomóc komuś, kto nigdy nikogo nie potrzebował do pomocy? Jak pomóc komuś, kto nigdy o nic nas nie prosił, i zawsze zapewniał, że sobie poradzi? Niezbyt przepadamy za takimi ludźmi, choć im się wydaje, że są podziwiani. Na pozór może i są, ale będąc szczerym szybciej idzie odwrócić się od nich plecami, niż od wścibskiej sąsiadki. Bo sąsiadka przynajmniej nam dopiecze, ale puści farbę o innych, a taki samolub wychwalając siebie, albo twierdząc, że wszystko wie, szybciej skończy temat, niż dziecko, które widząc cukierka powie ,,daj’’ .
Wiem, że nie ładnie jest mówić o zmarłych źle i nie zamierzam tego robić, ale chyba prawdy nie można uważać za coś nielegalnego. Bo może i fajny był z dziadka dziadek, ale za to sknera nie z tej ziemi. Jak pamiętam raz tylko i to za namową rodziny, bo słyszałam, kazał coś nam kupić, gdy kuzyn szedł do sklepu. Tylko jeden jedyny raz. I nie był z tego zadowolony, bo jego mina mówiła wszystko. Na papierosy zawsze miał i wypić też lubił, ale jeśli chodzi o kupienie dzieciom czegoś słodkiego, to prędzej obcy cukierek do kieszeni by rzucił, niż dziadek z własnej woli ofiarował coś wnukom. Jednak jedno trzeba było mu przyznać. Nie lubił złodziei, ani kłamców. Pogardzał nimi i choć nie wypowiadał się na ten temat, to potrafił z daleko wyczuć pismo nosem i wejść, lub spojrzeć na kogoś w tej chwili, gdy chciał coś capnąć. Widząc jego przewinienie nie mówił nic, tylko czekał na reakcję, jaka będzie po stronie tego, który zbłądził. Bóg mi świadkiem, że kto jakiś rozum miał więcej tego nie zrobił.
Dziadek nie potrafił oskarżać. Nie krzyczał, nie złościł się, tylko milczał i patrzył. A milczenie dziadka i ten jego wzrok było większym wrogiem złodzieja niż wykrywacz kłamstw. Swoim wzrokiem potrafił wzbudzić w człowieku takie poczucie winy, jak żaden ksiądz na spowiedzi. I nie pytajcie mnie skąd to wiem.
W każdym razie, gdy dziadek umarł w szpitalu, bo nie zabrali go do domu, choć bardzo tego chciał i nalegał, to raz jak go odwiedziłam, to wciąż widzę, jak płacze niemal błagając ich, aby tylko zabrali go do domu, bo on tu nie chce być. Mówił, że nie chce umrzeć w szpitalu i wtedy mnie wyprowadzali, bo nie chcieli, abym tego wszystkiego słuchała. Nie rozumiałam, dlaczego nie chcieli zabrać go do domu, skoro to była ostatnia jego wola. Ostatnia rzecz, jakiej pragnął. Wciąż słyszę, jak moja ciocia, ta, która z nim mieszkała, tłumaczyła mu, że tutaj ma lepiej, że tutaj pomogą mu, kiedy będzie z nim źle, że dadzą mu znieczulenie, gdy zajdzie potrzeba, on jednak nie chciał tego słuchać. Tak strasznie prosił, aby tylko zabrać go do domu, do jego domu.
Głos dziadka wciąż prześladował mnie we śnie. Żywię pewną niechęć do mamy, bo raz przyjechała i zawiadomiła nas, że dziadek ma lepsze wyniki i niedługo może wyjdzie do domu. Była cała w euforii. Ja natomiast nie cieszyłam się z tego. Wiem, że powiedziałam wtedy na głos, że już jest po dziadku i mama wtedy dała mi w twarz.
- Nigdy nie waż się tak mówić!- Powiedziała i wyszła z pokoju, a ja i tak wiedziałam swoje.
Trzy dni po jej nowinie dziadek zmarł. Dowiedziałam się o tym dużo wcześniej niż oni. Tego feralnego wieczoru coś po dziesiątej wieczorem zapukało trzy raz głośno w domu. Mama powiedziała, że to wiatr, ale ja słyszałam, co innego. To przyszedł dziadek obwieścić, że odszedł. Zakomunikował nam, że jego duch opuścił ciało i że udaje się w wieczną drogę ku Bogu. I było to około dziesięć po dziesiątej wieczorem. Następnego dnia mama pojechała tam i dowiedziała się, że dziadek zmarł tuż przed szóstą rano. Było to kłamstwo. I chyba mama tak na prawdę nie uwierzyła w to, choć tak napisali w karcie. Spojrzała tylko na mnie wymownie i zamilkła. Potem na pogrzebie słyszałam jak opowiadała po cichu rodzinie, że dziadek zmarł wcześniej, bo coś w jej domu zapukało. Inni też się do tego przyznali, bo też to słyszeli. U jednych spadły garnki z zawieszki nad kuchnią, u innych zbiły się talerze. Mój tata sam przyznał, że u niego w pracy zbiła się szklanka, choć stała na środku stołu. Dziadek przyszedł do nich i narobił kłopotu, bo go nie posłuchali. Przecież tak bardzo chciał być w domu. A tak to przeszło siedem godzin leżał sam, martwy.
Później, jak się okazało, to znajoma mojej babci, matki taty, przyznała się, że znalazła go dopiero zmiana, która przychodziła na szóstą rano. Nikt przez cała noc nie chodził po korytarzach, bo w tamtym miejscu znajdowali się tylko ludzie już umierający. Niemal każdego ranka znajdowali kogoś, gdzie rubryka w godzinie śmierci oznaczała godzinę około szóstej rano, ewentualnie najpóźniej po ósmej wieczór, bo o dziewiątej wieczorem kończyły się ich obchody.
Nikt już więcej o tym nie wspomniał. Ja też nie, choć moja złość na rodzinę i niesprawiedliwość świata była straszliwie wielka. Dlaczego ludzie nie potrafili wypełnić ostatniej woli umierającego? Dlaczego, skoro był już przesądzony, nikt nie potrafił powiedzieć, ,,choć, zabiorę cię do domu”? Czemu chcieli być mądrzejsi od umierającego, skoro to nikt, oprócz jego samego nie znał lepiej własnych potrzeb? Co im to dało, że postawili na swoim?
Cztery lata minęły zanim dziadek mi się przyśnił. A śnił mi się przez trzy dni z rzędu za każdym razem w takim samym śnie. I za każdym razem bardziej się go bałam. Siedział gdzieś w próżni na krześle i chciał się do mnie zbliżyć. Ja próbowałam od niego uciec i krzyczałam jak zwariowana, żeby mnie puścił, ale on nie chciał. Przez dwa dni wciąż budziłam się zlana potem i bałam się wyjść do łazienki, choć była na wprost moich drzwi do pokoju. Dopiero w trzecim dniu, w trzecim śnie wciąż straszny, choć nic nie mówił, ani nic nie robił, tylko patrzył, wreszcie mnie puścił. Uwolniłam się z jego uścisku i z krzykiem wybiegłam gdzieś w przestrzeń. Potem nagle zatrzymałam się i obróciłam za siebie, a tam nikogo już nie było. Dziadek zniknął i nigdy później już mi się nie przyśnił.
Opowiedziałam mamie mój sen, ten trzeci oczywiście, bo na dwa wcześniejsze nie mogłam się zdecydować, bo bałam się, że mnie wyśmieje, ale trzeci jej opowiedziałam. Zdziwiła się, bo nikomu nigdy dziadek się nie pysznił. Ciocia i inni z rodziny tak bardzo prosili, aby przyszedł do nich we śnie i powiedział, czy jest mu dobrze, czy źle, ale nigdy nikomu na sen nie przyszedł. Mnie się wydaje, że po prostu nie chciał.
Pytałam mamy, dlaczego tak mnie straszył, czemu tak bardzo się go bałam, ale ona twierdziła, że tego nie wie. Nie powiedziała, że mi nie wierzy, ale że nie wie, dlaczego tak robił. Jeśli sądziła, że nie zdawałam sobie sprawy, iż jestem okłamywana prosto w oczy, to się myliła. Znałam swoją mamę na tyle, aby wiedzieć, kiedy kłamie. Nigdy jednak nie dowiedziałam się, dlaczego tylko mnie się przyśnił, ani dlaczego tak wyglądał mój sen i to przez trzy dni z rzędu.
Na koniec, gdy nie dawałam za wygraną mama stwierdziła, że tego trzeciego dnia musiał pewnie odejść i dopiero zaznał spokoju. Cztery lata musiały minąć, żeby dziadek odzyskał równowagę i żeby Pan wezwał go do siebie. Tyle, to akurat sama się domyśliłam.
Miałam wtedy dziewięć lat”
Skończyłam pisać, bo jakoś tak tematu mi nagle zabrakło. Dziewczynka z mojej głowy gdzieś odeszła mówiąc mi, że na dzisiaj wystarczy. Posłuchałam jej, no, bo co innego mogłabym teraz napisać? Nie wiem. I to jest najgorsze.
Kiedyś w jakiejś książce, chyba pod tytułem Ręka jakiś autor napisał, że jeśli nie zna się zakończenia swojego dzieła i że jeśli to bohaterowie mówią za nas, to oznacza wypalenie zawodowe. No dobrze, ale w takim razie jak ja mam to nazwać, skoro nigdy wcześniej niczego nie wydałam, a jedynie sześć książek napisanych spoczywa spokojnie w szufladzie w pokoju, szczelnie zamkniętej, gdzie nikt ich wcześniej nie widział? I za każdym razem nigdy nie znałam zakończenia swojej książki, czy też opowiadania. Moi bohaterowie, gdy tylko mieli już przygotowane twarze, miejsce zamieszkania i rodziny, sami automatycznie zmieniali się w takich, jakimi chcieli by być. Farbowali włosy, bo na przykład mój kolor im nadany im się nie podobał, albo rozwodzili się, bo partner wybrany przeze mnie był dla nich nieodpowiedni. Wiązali się z innymi, gdzie ja sama bym na to nie wpadła i o dziwo, byli z nimi szczęśliwi. Pasowali do siebie i uzupełniali się wzajemnie. Kochali się i byli radośni, a nawet mieli potem dzieci.
Jak mam to wytłumaczyć? Nie tyle przed czytającym, co nawet przed samą sobą? Raz tylko zapytałam o to męża. Stwierdził, że się na tym nie zna, bo on nie lubi czytać książek i koniec. Nasz temat został zakończony, lecz ja trwam w nim do dziś.
Dodaj komentarz