,, Boidudek" cz. 10

Sobota  
    28 kwietnia


Nieco już ochłonęłam po wczorajszym dniu, choć sprawa noworodka wciąż mnie jeszcze boli. Głupie to, bo to nie jest moje dziecko, a mimo to, gdy wczoraj wypadłam na chwilę na dwór, aby zamknąć ogrodzenie dla kur, to stanęłam na moment i zaczęłam sobie wyobrażać jak to jest, gdy człowiek marznie na dworze, by w końcowej fazie całkiem pochłonęło go zimno i zaprowadziło do otchłani mrozu i ciemności. I choć tamten noworodek być może został uduszony w domu, to jednak zastanawiało mnie, czy jeszcze odrobinę żył, gdy leżał tam bezradnie na mrozie. Myślałam, czy czół, gdy najpierw jego ciałem mogły wstrząsać dreszcze, aby końcowe złudne ciepło sprawiło, że zapadł w sen wieczny, czy był już wtedy martwy. Czy bolał go fakt, że to ciepło, które przez cały jego okres rozwoju wewnętrznego grzało jego malutkie ciepło i zapewniało mu bezpieczeństwo teraz mu to wszystko odbierało i to z zimną krwią.
Ach! Niech piekło pochłonie tych wszystkich ludzi!
Zziębnięta wróciłam do domu, lecz gdy tylko się rozgrzałam wzięłam w objęcia moich synków i wycałowałam ich najmocniej i najczulej jak potrafiłam.
- Kocham was- powiedziałam im na ucho i razem poszliśmy do pokoju oglądać telewizję, a ja nie przestawałam głaskać ich główek, póki sami mi tego nie zabronili.
- Mamo, czy coś się stało, że nas tak przytulasz?- Zapytał Rysiu próbując wyczuć moją reakcję na jego pytanie.
- Tak synku. Po prostu uświadomiłam sobie, że bardzo mocno was kocham- rzekłam z uśmiechem.
- Ja też cię kocham mamo, ale nie przytulaj mnie tak mocno, gdy będą przy mnie moi koledzy, dobrze?
Przeczochrałam jego włosy, które wymagały obcięcia i obiecałam, że dotrzymam słowa. W końcu każdy kiedyś przecież dorastał, prawda?
Tego dnia, gdy mąż pojechał na zakupy do sklepu zasiadłam przed laptopem i weszłam w swoją historię. Znalazłam tam mój plik i rozglądając się, czy chłopcy dobrze się bawią przy komputerze, otworzyłam go natychmiast, bo dziewczynka z mojego opowiadania domagała się kontynuacji swojej historii.
,, Kiedy byłam mała bardzo chciałam zostać fryzjerką. Lubiłam czesać swoje lalki, a jeszcze lepiej, gdy to koleżanki oddawały swoje włosy pod moje ręce. Pamiętam, że wymyślałam im wtedy, co rusz, to inne fryzury z których były dumne, bo nikt takich wcześniej nie miał. Pamiętam, że mogłam je tak czasach godzinami. Oczywiście na koniec moje włosy też były modelowane pod postacią grzebienia i wsuwek, lecz za każdym razem, gdy mnie czesały miałam ich mniej. Targały mnie mocno i to bolało, więc umówiłyśmy się, że to ja będę ich fryzjerką, więc tylko ja będę ich czesała. Zgodziły się, a ja w ten sposób zachowałam resztki swoich włosów, które sięgały mi pasa.
Wszystkie moje marzenia o fryzjerstwie uległy jednak rozpadowi, gdy tylko rodzice dowiedzieli się o moich planach. Niby miałam wtedy tylko siedem lat, lecz już wtedy powtarzali mi, że z fryzjerstwa się nie wyżyje, a ja zamiast nieść mrzonki na swój świat powinnam zamiast tego uczyć się na lekarza, lub dyrektora jakiejś wielkiej firmy, żeby zarabiać krocie i siedzieć na nich w domu.
- Będąc fryzjerka do niczego nie dojdziesz- powtarzał mi ojciec chowając przede mną grzebienie i wsuwki.- Zacznij lepiej myśleć o medycynie, bo tam się cały świat rozwija.
- Ale ja nie chcę być lekarzem tato. Przecież wiesz, że zawsze na szczepionkach mdlałam, bo zobaczyłam krew- tłumaczyłam się, choć miałam zaledwie siedem lat.
- Do wszystkiego się można przyzwyczaić. Albo przynajmniej zostań dentystą, to wyleczysz nam zęby, a innych będziesz przyjmować prywatnie. Z tego też można wyżyć- zauważał, gdy robiłam uniki odnośnie lekarza.
- Ale tam też jest krew!- Mówiłam głośno oburzona czując jak już na samą myśl robi mi się słabo.
- Oj przestań już! Życie to nie bajka, gdzie możesz robić, co chcesz. Zamiast więc gadać ze mną o pierdołach, weź się do lekcji i nie zawracaj mi głowy. Najwyżej będziesz w przyszłości zamiatała ulice, a twoje dzieci będą chodziły po śmietnikach, żeby nie paść z głodu. Zobaczysz, jeszcze wspomnisz moje słowo.
Po takim wykładzie ojciec wychodził oburzony moją ignorancją tak wytwornych zawodów. Nie rozumiał tego, że gdy ktoś czegoś nie lubi, to nie powinien tego robić. Przecież bycie fryzjerką, to też zarobek, a poza tym ja bardzo lubiłam robić we włosach. Czesząc innych byłam szczęśliwa. Czy nie nasze szczęście w życiu miało być najważniejsze? Nie wiem jak on, ale ja wolałam być szczęśliwa i biedna, niż bogata i smutna, i może miałam jedynie siedem lat, ale dlaczego pozbawiał mnie marzeń? Przecież sam, gdy był młody mógł się uczyć na lekarza, albo na dentystę. I też mógł krocie zarabiać, więc dlaczego wybrał zawód murarza? Czy nie rozumiał, że sam właśnie wykonywał zawód, którego nie lubił? I że źle się z tym czół? Czemu ja też miałam być pozbawiona radości pracy, jaką mogłabym wykonywać i która napawałaby mnie radością? Przecież to było moje życie. Ale on wciąż się do niego wtrącał.
Mama niby też popierała ojca, ale gdy wychodził, to uśmiechała się i namawiała mnie, abym poszukała sobie w życiu takiego faceta, który ma górę pieniędzy, bo wtedy sama nie musiałabym pracować. Mogłabym siedzieć w domu całymi dniami i nie robić nic. Po co chodzić do pracy i męczyć się, skoro można siedzieć w domu i wychowywać dzieci? Może i dla niej był to dobry pomysł na życie, ale nie dla mnie. Ja chciałam mieć kontakt z ludźmi. Móc się z nimi spotykać, rozmawiać, żartować. Nie potrafiłabym non stop chodzić przy garnkach i zmieniać pieluch. Nie to, żebym tego nie chciała, ale dla mnie kobieta powinna nie tylko być kurą domową, ale i mieć czas na to, co lubi.  
Ja na przykład, gdy nie mogłam czesać zaczęłam sobie pisać dziecinne wiersze. Lubiłam pisać poezje, choć w moim wieku nie wychodziła ona najlepiej, ale czy Mozart od razu stał się wytwornym muzykiem?
Gdy wracałam ze szkoły i poodrabiałam swoje lekcje siadałam wtedy przy biurku pod pretekstem nieukończonych lekcji i pisałam. Nie było konkretnego tematu, bo to, co pisałam wychodziło z życia. Gdy na przykład miałam dobry nastrój pisałam wiersze wesołe, lecz gdy dopadał mnie smutek wiersze były może nawet z nadmiarem nostalgii.
Nostalgia, uwielbiałam to słowo. Wcześniej go nie znałam, ale gdy tylko usłyszałam je od swojej nauczycielki od języka polskiego, natychmiast je polubiłam. Zaledwie jedno słowo, a wyrażało więcej niż bym chciała. Myśląc o nim czułam ból, pustkę, widziałam oczyma wyobraźni padający deszcz i moją twarz w zapłakanym oknie. Widziałam więdniejące kwiaty, które uporczywie starały się sięgnąć dzbanka z wodą, lecz nie było im to dane. Widziałam płaczącą matkę, która pochylała się nad grobem swojego dziecka, które zmarło zaraz po porodzie. Widziałam umęczoną staruszkę siedzącą nad łóżkiem szpitalnym swojego męża, który konał na jej oczach. Widziałam porwane pisklę z kurnika, gdzie chciwy lis wyrwał je spod objęć matki kwoki. Widziałam drzewo, w które kiedyś uderzył piorun i które do teraz było w tym miejscu suche i bez liści. Widziałam też siebie, gdy jestem sama w pokoju, podczas gdy inne dzieci bawią się w gronie swoich rówieśników. To właśnie wszystko kryło się dla mnie pod postacią tego skromnego słowa.
Chwilami, żałowałam, że nawet nie mam tak na drugie imię. Siedząc tak i przypominając sobie to wszystko nawet nie wiem kiedy, jak nabazgrałam coś na podobiznę wiersza.
Chciałabym móc cię dotknąć
I owinąć się twoim płatkiem
Aby poczuć się bezpieczną
Od wszelkiego zła.
Chciałabym móc budzić się przy tobie
Wąchać twój delikatny zapach
I szczycić się nim,  
Póki dane będzie mi oddychać.
Chciałabym móc zobaczyć jak rośniesz
I jak rozwijasz swoje skromne płatki
Które łaskotałyby mnie w nosek
Przypominając, że wciąż jestem.
Chciałabym też móc zatrzymać tą chwilę na wieki
Gdy po raz pierwszy ofiarowałeś się mnie
A ja przyjęłam cię z wdzięcznością
Bo tego właśnie pragnęłam.
I wtedy, gdy byłbyś już tylko mój
Posadziłabym cię w ogródku
Aby każdy mógł cię zobaczyć
I podziwiać, że rośniesz
Mój krzaczku różany…
Wiem, że całkiem pewne jest, iż to nie wygląda na poezję, ale czasem mam coś takiego w głowie, co siedzi tam i próbuje się wydostać, lecz tylko zapisując to mogę się tego pozbyć. I choć nieraz zapomnę o czym wcześniej myślałam, to jednak po pewnym czasie mi się to przypomina i upomina się o skrawek papieru i wkładu, które zabiorą tą historię z mojej głowy. Wtedy czuję w sobie ulgę. Staję się lekka i wolna od własnych myśli.
Mama raz stwierdziła, że jestem obłąkana, bo pisanie wierszy, to tylko głupota, na którą nie każdy na szczęście może zachorować. Ja tam nie wiem, ale skoro takie pisanie mi pomaga, to, dlaczego zabraniają mi to robić? Czemu wciąż mówią, co mam robić, a czego nie? No przecież wykonuje swoje obowiązki i nie narzekam na nic. Nawet ostatnio sama robię sobie śniadanie do szkoły. Mama powiedziała, że skoro tak bardzo lubię robić kanapki, to powinnam może zostać kucharzem, albo kierownikiem gastronomii. Wtedy też mogłabym zarabiać i każdy by mnie szanował. Tyle, że ja nie lubię gotować. Mogę to robić, ale wcale nie sprawia mi to radości. Nie cieszy mnie stanie i robienie kanapek, ani też gotowanie obiadów. Mogę to robić, ale tylko, dlatego, że tak trzeba, a nie, dlatego, że ja tak lubię.  
Ja wolę czesać ludziom włosy. Chcę, aby oddając się w moje ręce poczuli się rozluźnieni i wyparci od wszelkiego zła. Chcę, aby szczotka i grzebień były w pewien sposób masarzerem ich głowy i myśli. Chcę, aby wtedy zgłębiali się w swoje fantazje i relaksowali przed następnymi trudnymi dniami. Chcę, aby wychodzili z moich rąk zadowoleni i z entuzjazmem stwierdzali, że chcą do mnie wrócić. Że znów chcą czuć się wolni i szczęśliwi.
Chcę też móc pisać, bo pisząc oddaję z siebie wszystkie swoje myśli. Bohaterom oddaję swoje ukryte emocje i charaktery, których normalnie nie ukazuję, a które wciąż się we mnie kryją. Chcę, aby ktoś, kto mnie być może kiedyś pokocha mógł przeczytać to co napisałam i żeby mógł powiedzieć, że mu się to podoba. Chciałabym, aby ktoś był ze mnie dumny. Czy to tak wiele?
Być może gdzieś tam jest ktoś, kto jest równie samotny jak ja i tak jak ja cierpi nie mogąc o tym nikomu powiedzieć. Być może ktoś tak jak ja boi się, że ludzie z tego świata go nie rozumieją i chowa się w swojej skorupie, bo ukazanie swojego prawdziwego oblicza nic mu nie pomorze. Może i nawet też skrywa swoje myśli, a potem kreśli nimi linie w zeszycie, by w końcowej fazie powstało jakieś dzieło. By w końcowej fazie powstał on sam. Taki, jaki jest na prawdę, a nie taki, jakim zrobili go rodzice.
Jak cudownie byłoby, żeby ktoś taki pojawił się w moim świecie i mógł ze mną porozmawiać. Opowiedziałby mi swoją historię, a ja uraczyłabym go swoją. Może nawet by się ze mną zaprzyjaźnił? Kto wie? Może stałby się moim przyjacielem nie tylko od szczęścia, ale i od smutku? Może jemu mogłabym powiedzieć, że nie czuje się w tym życiu dobrze. Że rodzice zamiast mnie wspierać, jedynie próbują przekształcić mnie w kogoś, kim chcieliby, abym była, albo w kogoś, kim chcieli być, a sami nie zostali.  
Bo z nimi to już tak jest. Mówią mi, abym poszła na medycynę, bo ojciec sam kiedyś chciał być lekarzem, ale nie został nim, bo nie chciało mu się uczyć. Szukał tylko najprostszych rozwiązań. Szkoły, którą skończy, bo jego mama ma tam znajomości i będzie zarabiał, bo i ona potrzebowała gotówki. Lecz z drugiej strony, gdy chciał zostać lekarzem, ale nie uczył się, to nie, dlatego, że mu się nie chciało, ale dlatego, że jego marzenie nie było do końca jego wymarzonym zajęciem. Bo moim zdaniem, gdyby na prawdę tego chciał, to później, gdy już stał się dorosłym też mógł pójść do szkoły, bo były i są szkoły dla dorosłych, tylko zwyczajnie im się nie chce. To nie było, więc jego marzenie, tylko zamysł, który nie wykształcił się w nim na tyle, aby mógł go dokończyć. I dlatego przegrał. Przegrał swoje marzenie, bo się nie starał.
Ja wciąż myślę o czesaniu, ale i myślę też o pisaniu. Chciałabym pisać wiersze i być może kiedyś spróbuję napisać nawet własną książkę, w której zawarłabym całe swoje pragnienia i zamysły. Oddałabym jej siebie, aby każdy, kto by ją czytał przypominał sobie o tym, co napisałam. Chciałabym, aby ktoś z marzeniami nie żył tylko chwilą, że chciałby, aby się spełniły, ale żeby moja książka popchnęła go do tego, aby zaczął się w swoje marzenie angażować. Bo przegrane marzenia, to życie bez szczęścia, radości i bez sensu. To życie na papierku, nie w rzeczywistości. Nie pozwólmy, aby w naszym życiorysie ktoś napisał jedynie:
Urodził się.
Został ochrzczony.
Poszedł do komunii świętej.
Wziął ślub.
Miał dwójkę dzieci.
Umarł.
Zróbmy ze sobą coś dobrego. Niech pomiędzy tymi sześcioma rzeczami będzie też radość ze spełnienia marzeń. Niech będzie radość z urodzenia dzieci. Niech będą dni, o których będziemy opowiadać swoim wnukom, czy choćby dzieciom. Sprawcie, aby ktoś powiedział o was: Widać, że lubi się tym zajmować”.  
Tyle rzeczy chciałabym powiedzieć mamie, ale co mi po tym, skoro wiem, że ona nie zatrzyma tego dla siebie? Jaka wtedy jest wartość naszej tajemnicy? W ogóle, to słowo dla mnie straciło już swoją wartość, bo mama dowiedziała się o moim zeszycie z wierszami i opowiedziała o nim wszystkim. Może i wygląda to tak, jakby mnie chwaliła, ale ja odczułam to inaczej. Sprawiła, że jedni zaczęli się ze mnie śmiać, a drudzy zaczęli mówić, że gdy nadal tak się będę uczyła, to za pisanie wierszy to nawet ulic nie pozwolą mi zamiatać. W końcowej fazie sama mi powiedziała, że za mało czasu poświęcam nauce, skoro mam czas na takie bazgroły. Zażyczyła też sobie, żeby ze wszystkich przedmiotów przynosiła jej tylko piątki i szóstki, bo inaczej spali mi zeszyt i wszystko, co mam.
Tydzień po jej groźbie dostałam w szkole trójkę z matematyki. Nie zrozumiała tego, że choć próbowałam wkuć sobie wszystkie ułamki, to jednak nie potrafiłam rozwiązać zadania z treścią, gdzie ułamek miał się zamienić na taki, aby wszystkie trzy inne miały wspólny mianownik. Liczyłam i liczyłam, ale za żadne sprawy nie potrafiłam nic z tym zrobić. W głowie miałam totalną pustkę. Coś tam niby kojarzyłam, że mianownik, to jest ta liczba na dole, ale nie potrafiłam wymyślić nic innego, aby był dla tamtych liczby taki sam. Dopiero, gdy pani oddała nam nasze sprawdziany okazało się, że źle spisałam jeden ułamek. Pomyliłam liczbę osiem z liczba dziewięć, bo z daleka wyglądały prawie tak samo i dlatego nie rozwiązałam tego zadania prawidłowo. Tłumaczyłam to mamie, ale tylko wyzwała mnie, że nie uważam na lekcji, skoro sama wymyślam sobie inne liczby. Zabrała mi mój zeszyt z wierszami i spaliła go na moich oczach. Płakałam przez pół nocy, ale później z tego płaczu i z tej niekrywanej złości zaczęłam pisać w innym zeszycie. Nie, dlatego, żeby zrobić jej na złość, ale dlatego, że taka była moja wewnętrzna potrzeba. Nie miałam się, komu wygadać z mojego bólu. Siostry śmiały się ze mnie, że jestem Boidudkiem, bo nie potrafię powiedzieć mamie, że lubię pisać i dlatego to robię, choć dla nich jest to bez sensu, ale co ja im miałam tłumaczyć? One tak samo jak mama i tata nie rozumiały moich potrzeb. Dla nich pisanie o smutku oznaczało wyżalanie się na kartce ze swoich boleści, co czyniło mnie słabą osobą, która wszystkich się boi i która nie ma własnego zdania. Nie rozumiały, że dla mnie pisanie oznacza to samo, co dla nich rozmowa z koleżanką. Tyle, że one potrzebowały czyjegoś towarzystwa, a ja kartki i długopisu. Czy byłam w ten sposób inna? Czy byłam gorsza?
Nikt mi na to pytanie nigdy nie odpowiedział.”
Ucieszyłam się, że mogłam skończyć pisać i nikt mi w tym nie przeszkadzał. Dziewczynka w mojej głowie bardzo się ucieszyła, że mogłam o niej opowiedzieć. Zapewniła mnie, że jej historia jeszcze się nie skończyła, tyle, że musi na trochę odpocząć. Cudnie jest móc rozmawiać ze swoją wymyśloną bohaterką, nawet, jeśli ona nie istnieje. W końcu to ja daję jej głos i dzięki mnie ona istnieje.
Zabawne, ale czuje się tak, jakbym miała małą córeczkę, która, jedynie przebywa w innym świecie. Niby nie znam jej, ale wszystko o niej wiem i czasem mam ochotę ją pocieszyć i zapewnić, że wszystko będzie dobrze. Pragnę jej powiedzieć, że gdy dorośnie jej życie się zmieni. Spotka właściwego mężczyznę i jej najgłębsze pragnienia spełnią się, a ona będzie szczęśliwa.  
Ale jeszcze nie teraz.
Jeszcze nie jest ten czas.

Ewelina31

opublikowała opowiadanie w kategorii thriller, użyła 3287 słów i 17430 znaków.

Dodaj komentarz