,,Potrójnym krokiem zdąża czas:
Niepewnie zbliża się przyszłość,
Teraźniejszość mknie niczym strzała,
Odwiecznie niema pozostaje przeszłość.’’
Fryderyk Schiller
Rozdział trzeci
Wyjazd
Budzik zadźwięczał równo o szóstej. Ledwo zdołałem podnieść rękę, aby go wyłączyć, a już mama weszła do mojego pokoju bez pukania i zerwała ze mnie kołdrę.
- Ej! Jeszcze trochę!- krzyknąłem i położyłem się na brzuchu, aby nie widziała, że zaczynam dojrzewać każdego ranka.
- Ubierz się i zejdź na dół. Szybko zjemy śniadanie i jedziemy. Rano mówili, że ma być upalny dzień, więc lepiej, jeśli wyjedziemy wcześniej, bo potem ugotujemy się za żywca w aucie.
Mama poodsłaniała zasłony. Chodziła szybko, jakby ją ktoś nakręcił. Nawet nie dała mi chwili na dojście do siebie, tylko zaraz pogilgała mnie po piętach.
- Ej!
- Ej! Ej! Ej!- zmień repertuar, bo płyta ci się zacięła- przedrzeźniła mnie mama.
- Sandra już wstała?
Starałem się otworzyć zaspane oczy i walczyłem kilka sekund z powiekami, póki światło świtu nie przedarło mi się do wnętrza głowy.
- Już dawno. Fabek też wstał. Pozostałeś tylko ty.
Wyjazd dzisiejszego ranka niezbyt świadomie do mnie docierał. Wciąż miałem w głowie mój cudowny sen o byciu pisarzem i wydaniu swojej pierwszej książki, która okazałaby się bestsellerem. Chciałem być jak Carlos Ruiz Zafon, który tak pięknie potrafił opisywać kobiece potrzeby. Pisał też dużo o książkach, o labiryncie książek gdzie można było się zgubić. Były tam książki zapomniane i zakazane, które gdy ktoś tam wszedł wybierał jedną i natychmiast stawał się jej właścicielem. Chronił ją i nie odsprzedał nikomu, nawet za grube pieniądze. Dbał o nią, jak dba się o dziecko i nie pozwalał, aby wpadły w niepowoływane ręce. Chciałbym, aby kiedyś ktoś tak szanował i dbał o książkę, którą ja napiszę. I choćby to była tylko jedna osoba, która ceniłaby ją ponad wszystko, byłbym dumny, że to ja jestem jej autorem. I szczyciłbym się, nawet gdyby inni nie potrafili jej docenić.
Ale tego tacie nie mogłem powiedzieć. To by go zniszczyło. Prawie odkąd pamiętam wpajał mi wiedzę i rygor, jaki musi ustanowić dyrektor szkoły, aby inni go szanowali i aby szanował sam siebie. Słuchałem go i nauczyłem się tego wszystkiego na pamięć:
- Kim będziesz jak dorośniesz?- pytał mnie jak zawsze, gdy chciał, abym poszedł w jego ślady.
- Dyrektorem naszej szkoły- odpowiadałem dumnie prostując plecy i wypinając niewielką klatę.
- Jak będziesz rządził?
- Prawie i uczciwie, aby zawsze wyjść na swoje!
- Co do tego czasu będę robił?
- Będę się uczył i pilnie słuchał, kiedy tata podpowiada mi z czego będzie klasówka!
- A potem?
I tak dalej i tak dalej. Mógłbym z zamkniętymi oczami wymawiać wszystko po kolei. Nawet w środku nocy zbudzony wyrecytowałbym tacie słowo w słowo. Tyle, że to nie były moje marzenia, a taty.
A tego mu jednak nie mogłem powiedzieć.
*
Za piętnaście siódma siedzieliśmy już w samochodzie. Ruszaliśmy do Miasta Umarłych pozostawiając za sobą dom i panią Melę, której dyskretnie pomachałem na do widzenia.
- No to jak? Gotowi na kolejne szalone wakacje?- zapytał ojciec jak każdego roku.
- Tak!- wykrzyknęliśmy zgodnie dojeżdżając do pierwszego skrzyżowania.
- No to jedziemy!
Skręciliśmy w lewą stronę, a nie prosto. Tata pogłośnił radio, gdzie Michel Jackson wyśpiewywał swój głos i zaczął rytmicznie uderzać w kierownicę ręką. Mama uśmiechała się niezauważalnie, a Sandra zatykała uszy.
-Jak możesz tego słuchać, skoro teraz na czasie jest Doda!- przekrzykiwała radio.
- Lubi to- odparł cicho Fabianek, co bardziej zrozumiałem z ruchu warg, niż usłyszałem.
Siostra mocniej wepchnęła się w fotel siodełka wciąż trzymając zaciśnięte uszy, podczas gdy Fabianek bawił się dwoma autobusami, zielonym i czerwonym. Udawał, że jeden jedzie po jego prawej nodze, a drugi po lewej i gdy oba dojeżdżały do kolan robił wielkie BUM!
- Zrobisz sobie krzywdę- krzyknąłem, ale olał mnie. Wciąż uderzał w nie raz po raz krzycząc:
- BUM! BUM! BUM!
Na całe szczęście, piosenka zaraz się skończyła i mama przyciszyła radio.
- Uważaj na ten autobus!- krzyknęła i w ostatniej chwili tata zdążył go objechać.
- O kurde! Przecież tam nic nie było!- krzyknął zdenerwowany co jakiś czas zerkając w lusterko wsteczne.
- Po prostu nie słuchaj tak głośno muzyki- powiedziała spokojnie mama odchylając się do tyłu w fotelu na przednim siedzeniu.
- No przecież to nie była wina muzyki. Przecież patrzę na drogę, więc chyba bym go zauważył, prawda?- usprawiedliwiał się.
- A ja mówiłam, że Jackson jest nie modny, to mnie nie słuchałeś- powiedziała dumnie Sandra splatając ręce.
- Uspokójcie się- powiedziałem, aby rozluźnić atmosferę, bo nie było niczego gorszego jak kłótnia pierwszego dnia wyjazdu. – Tata dobrze prowadzi samochód, prawda tato?
- Tylko ty jeden mnie rozumiesz- dodał znów co jakiś czas zerkając w lusterko wsteczne. Przetarł sobie pot z czoła, który wyszedł mu bardziej ze strachu, niż z temperatury i wytarł go w spodenki moro. A podobno to ja byłem dzieckiem.
- Au-to-bus!- powiedziała Fabianek pokazując mi ten czerwony.
- Tak, autobus. Tatuś musiał go minąć, bo stał sobie tam sam.
- Sam- powtórzył po mnie.
- Tak.- odwróciłem się do taty.- Tato, a jakiego koloru był ten autobus, co go minęliśmy?
- To- powiedział Fabek pokazując mi ten czerwony tuż przed oczami. Wziąłem jego rękę z autobusem na dół, bo zasłaniał mi widok na tatę.
- Nie wiem, chyba czerwony, albo pomarańczowy- zamotał się.
- To!- znów mój młodszy braciszek ustawił mi go przed oczami.
- Tak, to był autobus- powiedziałem patrząc na niego, aby zrozumiał. Małe dzieci potrafiły być czasem nieznośne.
- Już nieważne- odparła mama.- Niech tata skupi się na jeździe, a nie na kolorach pojazdów. Biały, czy czerwony, co to za różnica. Autobus, to autobus. A teraz spokój, bo chyba nie chcemy spóźnić się na wakacje, prawda?
- Yhy- skwitowała Sandra spoglądając za okno.- A nie zgubiliśmy się czasami?
- Zgubić? Jadąc do Miasta Umarłych?- zdziwił się tata.- Ja trafie tam ze zamkniętymi oczami!
- To dlaczego jedziemy inną droga? Nigdy nie mijaliśmy tego mostu, ani tylu drzew. A w oddali jest las. Chyba nie wyrósł tu niedawno- zakpiła siostra.
- Nie, to prawda, że zawsze jeździliśmy tą samą drogą pokonując trzysta dwadzieścia kilometrów, ale- i tu zrobił pauzę.- Teraz znalazłem tam drogę, którą przejedziemy tylko dwieście osiemdziesiąt kilosów, więc zaoszczędzimy całe czterdzieści kilosów, czyli godzinę!
Mówiąc nam tą wspaniałą wiadomość dałbym sobie rękę uciąć, że nieco się uniósł. Uśmiech nie schodził mu z twarzy, a ciemnobrązowe oczy błyszczały, jak oczy kogoś, kto znalazł złoto. Jego krótkie, już nieco przerzedzone włosy błyszczały ogłaszając, że są zaatakowane przez pot, co sprawiało, że wyglądał jak żarówka samoróbka.
- Ale na pewno trafimy tam bez problemu?- zapytała nieco zaniepokojona Sandra.
- Weź przykład z brata i nie marudź, to zajedziemy tam szybciej- powiedziała mama wciąż opierając głowę o siedzenie.
- Ja tylko pytałam!
- A ja ci tylko odpowiedziałam.
Nie ma co. Bez rodzinnych droczeń nie byłoby wakacji.
Siedząc na środku z tyłu z oddali zauważyłem zbliżającą się cysternę. Widać było, że jechała bardzo szybko. Na szczęście na przeciwnym pasie ruchu. Inaczej chyba zawału bym dostał, gdyby tata miał ją wyprzedzać. Znałem jego jazdę i wiedziałem, że szybko, to on potrafił biec do toalety, lecz jeśli chodziło o wyprzedzanie pojazdów, to wlókł się jak żółw.
- Ale duży tir!- powiedziała siostra gapiąc się na cysternę.
- To nie tir, tylko cysterna- odparł dumnie ojciec.
- Acha, a co ona wiezie?
- Paliwo głuptasie- odparłem dumnie.
- Ojej, jakiś ty mądry- powiedziała siostra gniewnie.
- Weźcie przestańcie, dobrze?- starał się nas uspokoić ojciec odwracając się do nas głową do tyłu.
- Patrz na drogę- upomniała go matka.
- No przecież patrzę- odparł tylko zerkając na widok z przodu.
- Tato, ona jedzie na nas!- krzyknąłem i zamknąłem oczy gdy była tuż przed nami.
Przez chwilę wszyscy byliśmy cicho. Ja za strachu zatkałem swoje uszy, odliczając do dziesięciu od tyłu. Gdy doszedłem do ,,jeden’’ przemogłem się i spojrzałem w przód.
- Jak udało ci się ją ominąć? Przecież szła prosto na nas!
- Ano, sztuka dobrej i opanowanej jazdy robi swoje- odparł uśmiechnięty ojciec.
Ze zdziwienia obejrzałem się do tyłu, ale cysterna już zniknęła mi z oczu. Z ulgą opadłem na siedzenie fotela. Spojrzałem na braciszka, który wciąż uderzał autobusami w siebie.
- Tylko nie przyszczypnij sobie paluszka- odparłem, ale nie zwrócił na mnie uwagi.
- BUM! BUM! BUM!- powtarzał mały, lecz już go nie słuchałem. Przynajmniej on jeden był spokojny.
Dodaj komentarz