,, Czerwony autobus widmo" cz. 19

,, Każdy dzień to naczynie,
które można napełnić tyloma sprawami.’’
                                            Johann Wolfgang Goethe  
Rozdział osiemnasty
Gdzie szukać winy?

Tata bardzo spokojnie, choć lekko spięty opowiadał historię ich zapoznania. Spotkania w bibliotece, pierwsze randki, gdzie jedno było zgodne z drugim, że to miłość na całe życie. Niewiele utrwało i zaczęli planować ślub.
- Były dwa miesiące przed datą naszego ślubu, gdy matka powiedziała mi, że jest w ciąży. Nawet nie masz pojęcia jak się wtedy cieszyłem. Pamiętam nawet, że zaraz pobiegłem do sklepu zabawkowego i kupiłem jej miśka z dużym brzuszkiem, który otwierany ekspresem powyżej brzuszka ukazywał malutkiego misiaczka w różowym kolorze. Wydałem na niego tygodniowy zarobek. Taki byłem szczęśliwy!- wrzasnął w stronę matki, która znów zaczęła płakać.
Nie wiem jak długo trwa potencjalna burza, ale ta wydawała się zatrzymać tuż nad naszymi głowami. Wszędzie zrzucała z siebie przeładowania elektryczne, które znajdowały swoje ujście w drzewach na szczęście daleko rosnących od naszego samochodu.
Mama wyciągnęła chusteczki z torebki i wydmuchała sobie nos.
- Ty niczego nie rozumiałeś… ja… ja to zrobiłam dla ciebie!
- Co zrobiłaś dla mnie? Co zrobiłaś dla mnie! Rżnęłaś się z moim bratem przed naszym ślubem i chcesz mi powiedzieć, że zrobiłaś to dla mnie?!
- To nie tak… przecież chciałeś… chciałeś mieć dzieci…
- Chciałem! Ale sam z tobą! Moje cholerne plemniki miały zapłodnić twój podły brzuch, a nie te od mojego brata!
- Ale…- chlipała nie potrafiąc dokończyć.
- Ale co?
Ojciec raz wrzeszczał, a czasami sarkastycznie mówił spokojnie podłe słowa tak, żeby podkreślić swój gniew. Darli się na siebie jak małe podlotki, które nauczyły się brzydkich słów i teraz się nimi chwalą. Tyle lat już minęło, a oni wciąż przeżywali sprawę z przed lat. I na domiar złego bałem się, że ta sprawa dotyczyła mnie bardziej, niż bym sobie tego życzył. Bo wciąż nie byłem pewny, czy to nie ja byłem tym właśnie dzieckiem.
- Ale ty byłeś… ty nie mogłeś mieć dzieci… a ja chciałam ci dać dzieci… nawet więcej niż jedno, bo to było twoje marzenie!
- Tak, może i było- złagodniał.- Ale nigdy go nie spełniłaś. Nigdy Elu. A to co mi zrobiłaś… to było bardziej niż podłe…
Nadal nie rozumiałem o co w tym wszystkim chodziło. Gadali jakimś skrotami, w których i być może oni się łapali, ale ja nie. Przez ich krzyki i szlochy wydawało mi się, że burza w tej chwili nie ma żadnego znaczenia. Równie dobrze mógłby padać śnieg, a oni i tak by tego nie zauważyli.
Ojciec patrzył teraz na liście przyklejone do szyby z lewej strony samochodu. Oparł swoją głowę o nią i zamknął oczy, żebyśmy nie widzieli jak płacze. Wstydził się swoich łez, choć były przecież naturalną reakcją na ból i cierpienie. Przez płacz człowiek się oczyszczał ze złych emocji, jednak nie potrafiłem powiedzieć od kogo usłyszałem taki tekst. Wiem tylko, że była to prawda.
- Aj, dajcie wy mi wszyscy święty spokój…
Wyszedł trzaskajac drzwiami. Wiatr z deszczem smagał go po całym ciele, a ten szedł przed siebie. Głupio robił, bo nie wolno było wychodzić w trakcie piorunów na dwór, a on właśnie to robił.
- Mamo weź go zatrzymaj!- krzyknąłem nachylając się nad nią, lecz ta tylko wciąż płakała i machała głową bez sensu.
- Mnie też już wszystko jedno.
I ona wyszła. Trzasnęła drzwiami, lecz zamiast iśc w kierunku ojca szła przeciwnie. Przeskoczyła drzewo, które leżało tuż za samochodem i pozostawiła mnie całkiem samego! Nic się dla nich nie liczyłem! Wkurzony doszczętnie dziecinadą skarg moich starych, którzy najwidoczniej nimi nie byli, bo nikt nie pozostawia swojego dziecka samego w aucie podczas burzy równiesz ruszyłem w deszcz.
- Cholera jedna!- przekląłem trzasnąłem z całych sił drzwiami auta.
Najpierw pobiegłem do matki. Deszcz walił mi w twarz. Bardzo ciężko mi się mówiło, bo wiatr smagał go prosto w moje usta i nos. Musiałem zakrywać sobie nos i usta dłonią, abym w ogóle mógł cokolwiek powiedzieć.
- Mamo!- szarpnąłem nią, aby się odwróciła. Cały tusz do rzęs rozmazał jej się pod oczami. Jeszcze nigdy nie widziałem jej takiej czerownej na twarzy. Teraz wyglądała na jakieś pięćdziesiąt lat, a nie trzydzieści sześć. Cała się trzęsła, choć już nie płakała.
- Zostaw mnie- odpowiedziała wyszarpując z moich rąk swoje ramię.
- Nie!- krzyknąłem i znowu ją szarpnąłem.- Macie w tej chwili wrócić do samochodu! Jak wy się zachowujecie? Czy to nie ja powinienem raczej być wściekły za wasze kłamstwa? Czy to nie ja powinienem w tamtej chwili wyjść z samochodu trzaskając drzwiami, bo właśnie dowiedziałem się, że mój ojciec nie był nigdy moim ojcem!?
- To już nieistotne!- musiała krzyczeć, bo gromy okazywały się być coraz głośniejsze. Praktycznie pluła do mnie, bo deszcz nie nadążał spływać jej po twarzy taka była ulewa.
- Jest istotne! Dla mnie! Przecież ja wciąż żyję, mamo! Czy nie powinniście się z tego cieszyć? Czy nie powinniśmy dziękować Bogu, że wciąż my żyjemy? Mamo!
- Dla nas i tak jest już za późno, nie rozumiesz?
Twarz jej pokrył jakiś cień. Zdawało się, że wiedziała o czymś o czym nie chciała mi powiedzieć. Teraz wyraźniej to widziałem. To nie była już moja matka, która śpiewała mi kołysanki do snu i trzymała za rekę w chwilach, kiedy czegoś się bałem. Jak na domiar złego wciąż grzmiało i grzmiało, potęgując tą niewygodną sytuację zwierzeń na dworze w czasie burzy.
- Jak za późno! O co ci chodzi! – zachłysnąłem się deszczem, który niespodzieanie sam wpadł mi do przełyku. Zakaszlałem kilka razy, a ona nawet nie popukała mnie w plecy.- Choć do samochodu!
- Nie! To bez sensu, nie rozumiesz? On i tak po nas przyjdzie!
Oczy zrobiły jej się wielkie jak orbity, kiedy mówiła te słowa.
- Kto przyjdzie? Przecież ojciec sam wyszedł z samochodu. Spójrz!
Pokazałem jej reką widok przed nami. Choć nie był może najlepszy, bo mało, że deszcz nie przestawał padać, to na dodatek drzewo leżące za naszym samochodem,a przed naszym widokiem zasłaniało sporą widoczność, na tę w której coś małego majaczyło w oddali.
- Widzisz go? Przecież to twój mąż! Facet w którym się zakochałaś! Czy nie mieliście być do końca swojego życia razem? Mamo?
Matka niby patrzyła mrożąc oczy, ale po chwili z dezaprobatą spojrzała na mnie.
- On i tak go zabije!
- Kto?
- Jego brat!
- Ale przecież on nie żyje? Wiem, bo pamiętam jak był jego pogrzeb. Kazaliście go nawet spalić, nie pamiętasz?
Coś tam kojarzyłem z okresu dzieciństwa jeśli chodziło o brata taty. Brata bliźniaka, chciałem dodać, bo ojciec i wujek byli bliźniętami jednojajowymi. Wszystko w nich było identyczne jak u drugiego. Sam miałem pięć lat, gdy ostatni raz go widziałem i potem zaraz po kłótni rodziców tata gdzieś pojechał, chyba do niego i potem okazało się, że wujek spadł z drabiny. Tata podobno pojechał do niego po psa, który miał z nami zamieszkać, ale nie dotarł. Potem pamiętam, że nie zabrali mnie na pogrzeb wujka, tylko zostałem z tatą w domu. O dziwo on tam nie pojechał, tylko mama. Sandra była wtedy u babci i … i nic wiecej już nie pamiętam.
- Jesteś zbyt mały, żeby zrozumieć.
- To mi to opowiedz, ale nie w ataku kłótni, tylko po ludzku!
Mama niezbyt chętnie, ale dała mi się zaprowadzić w stronę samochodu.
- Pójdę po tatę, zaczekaj!- krzyknąłem do mamy, gdy przemoczona i cała w dreszczach weszła do samochodu.
Deszcze lał nieprzerywanie. Każdy huk pioruna sprawiał, że bałem się coraz bardziej. Starałem się dogonić ojca, którego ledwo co widziałem w przodzie.
- Tato! Tato!!!- krzyczałem w niebogłosy, choć on nie miał nim wcale być. Postanowiełem jednak, że gdy przestanę się tak do niego zwracać w ogóle mnie nie posłucha i nie wróci do samochodu.- Tato! Tato!- zapiszczałem czekając na jego reakcję, która wcale się nie pojawiła. Wciąż szedł prosto przed siebie i wyglądał jak robot, bo wcale nie zginał kolan. Szedł wyprostowany podczas wiejącego wiatru i zimnego deszczu, a ja byłem na niego coraz bardziej wściekły. Przecież to wszystko było chore! Nie mogliśmy po prostu pojechać do Miasta Umarłych jak zawsze tą samą drogą? Czy nie mogliśmy jak co roku gadać o niczym i paplać całą drogą o tym , że ja mam zostać następcą taty, Sandra tancerką i piosenkarką, a mały Fabek kierowcą autobusu, który wciąż nosił ze sobą? Co z tego, że nie spełniłbym swojego marzenia o pisaniu. Przynajmniej wciąż bylibyśmy razem! Jak cała szczęśliwa rodzina! A tak… bładzę po mokrej ulicy skąpanej w burzy i deszczu starając się namówić ojca do powrotu do naszego samochodu, który wciąż nie potrafił dowieść nas na miejsce.
Zatrzymałem się. Nie wiem czemu, ale nagle coś mnie tknęło i zatrzymałem się patrząc przed siebie. Byłem już może z kilkanaście metrów przed ojcem, gdy nagle nie z tej ziemi stało się coś, o czym myślałem, ale czego nie dopuszczałem do swojej świadomości. Czas, nagle jakby stanął w miejscu. Krople wody z nieba zaczęły spadać jedna na sekundę wydajac się  być małymi baniuszkami pełnymi wody, która z brzdękiem lądowała na asfalcie. Złoto –żółta błyskawica pojawiła się na niebie ukazując swój jasny blask. Powietrze w tym momencie wydawało się być odleglą planetą do której było mi zbyt daleko, aby dosiegnąć. W oddali dwa światełka migoczące przed sylwetką taty zaczęły się do nas zbliżać prawie całkiem oświetlając nasze oczy. Ojciec wciąż dawał powolne kroki w przód trzymając ręce opuszczone w dół wydające się już wiedzieć co zaraz nastąpi. Złota błyskawica jakby nie zwarzając na dwa światełka poruszające się po drodze bardzo powoli zaczeła płynąć w kierunku ojca.
- Niijeeee…- usłyszałem jak wołam w zwolnionym tepie, a błysk w przodzie zaczął wchodzić na głowę tacie jakby wchłaniając się w niego. Ojciec zaczął nagle poruszać się dziwnie, lecz potem opadł na ziemię jakby tak nieco ciemniejszy. Zupełnie, jakby błyskawica wyssała z niego wszystkie kolory pozostawiając tylko ten jeden, czarny.
Potem, jakby ktos włączył przyspieszacz na telewizorze i ja zacząłem biec szybciej i szybciej w kierunku ojca. Jasne dwa światełka zatrzymały się przy leżącym ciele ojca i jakaś jasna poświata wsiadała do nich znikając w tle. Dwa światełka ruszyły przed siebie, deszcz zaczął słabnąć, a błyskawice nagle przestały się pokazywać. Jakby te dwa jasne światełka je też ze sobą zabrały. Dopiero, gdy te dwa światełka były coraz bliżej mnie ujrzałem, że mam przed sobą autobus. Czerwony autobus  z białą linią wzdłuż. Autobus, który wciąż za nami podążał. Stanąłem niepewny co zrobić. Teraz gapiłem się na niego starając się dojrzeć kierowcę. Światła jednak świeciły tak mocno, że miejsce kierowcy pozostało ukryte, lecz ujrzałem kogoś  tam w środku. Ktoś siedział odwrócony plecami do szyby i nad nim widniała sylwetka mojego ojca. Obok mojego ojca stali Sandra, Fabian i ta kobieta w blond włosach, którzy uśmiechali się do tego faceta odwróconego plecami do szyby. Potem obraz szybko zniknął i czerwony autobus odjechał gdzieś za mnie. Odwracając się za siebie nagle przypomniałem sobie o ojcu leżącym wciąż na asfalcie. Deszcz prawie już ustał i padał tylko drobny kapuśniaczek. Wiatr, jakby ktoś nagle zamknął w szklanej kuli ucichł pozostawiając już tylko resztki liści i gałęzi na dworze , które leżały prawie w każdym miejscu na ulicy. Nie biegnąc już, tylko idąc ku ciału ojca, które jakby się zwinęło w podkówkę przypomniałem sobie widok Fabusia, gdy kładłem go do bagażnika. Ból , rozpacz i płacz jakby wtedy towarzyszące zastąpiły się teraz powagą, złością i brakiem smutku.
- I po co ci to było…- powiedziałem i przyklęknąłem przed kawałkiem mięsa polanym w pewnych miejscach keczupem. Bo tak teraz wyglądało ciało mojego taty.

Ewelina31

opublikowała opowiadanie w kategorii thriller, użyła 2334 słów i 12361 znaków.

Dodaj komentarz