,, Czerwony autobus widmo" cz. 16

,, Tylko ten, kto wierzy w to co będzie,  
wierzy w to, co jest.’’
                                  Przysłowie brazylijskie  

Rozdział piętnasty
Zagubieni

Gdy tylko minął pierwszy szok odepchnąłem ojca ode mnie i na chwiejnych nogach wstałem i spojrzałem na niego z zaskoczeniem.
- O mało co nie zginęliśmy. Ale równie dobrze już może być po nas. Autobus przejechał po kluczykach od samochodu.
Ojciec wstał kierowany moim wzrokiem i podniósł kluczyki z asfaltu. Obrócił je w dłoni zastanawiając się nad czymś. Obwódka była całkowicie zniszczona. Plastik, który okalał klucze u wylotu leżał teraz na asfalcie równie bezużyteczny co kamień na polu. Nie chciało mi się uwierzyć, że kiedyś jeszcze byliśmy porządną rodziną, a teraz całkowitą rozsypką. Ojciec miał nie być moim ojcem, a mamę nazywał ladacznicą, która dawała się innym. Kompletnie nic z tego nie rozumiałem. Biłem się tylko jeszcze w pierś, że wszystkie te słowa wypowiedzieli w przypływie żalu i goryczy. W końcu Sandra i Fabuś nie żyli, a my nie potrafiliśmy wyjechać z tego pieprzonego lasu, który porastał ulicę niczym tatarak staw. Wszędzie dookoła było go pełno i wciąż idąc na około niego był tylko tatarak. Tak jak u nas droga i las.
- Chyba dalej już nie pojedziemy- rzekł ochryple odwracając się ode mnie i zmierzając w stronę matki, która wciąż gapiła się na rów niby chcąc do niego wejść, niby się go obawiając.
Ruszyłem za nim milcząc, choć kustykałem nieco na lewą nogę, na którą upadłem zaraz po ciosie od ojca. Bolała mnie bardzo, ale nie była złamana. Zastanawiałem się, czy to wszystko co nas spotykało miało jakikolwiek sens. Prawdę powiedziawszy wszystkiego można było uniknąć, gdybyśmy tylko zachowywali się inaczej. Gdybyśmy byli bardziej odpowiedziali i nie myśleli tylko o sobie. Można praktycznie stwierdzić, że nasza zuchwałość i chęć dogodzenia sobie sprawiła, że teraz było nas o dwoje mniej. Ojciec nie zachowywał się już jak ojciec , a matka… cóż… jakby żyła teraz w innym świecie.
I jeszcze ten dziwny autobus…
- Tato?- zapytałem wciąż za nim kulejąc.
- Co?
Nie zatrzymał się, ani nawet nie odwrócił. Szedł dalej oglądając te przeklęte klucze, które wypadły mi niepostrzeżenie, gdy ratowałem jego życie. Niby mi za to podziękował, ale zrobił to tak szybko, za szybko, i zaraz przeszedł do porządku dziennego, że równie dobrze moglibyśmy uznać, że nic takiego nigdy się nie wydarzyło.
- Czemu on wciąż nas śledzi?
- Kto?
- Autobus. Ten czerwony. Co jakiś czas obok nas przejeżdża wciąż kierując się do przodu, ale wcale się nie cofa. I wydaje mi się, że chce nas zabić.
Słowo ,,zabic’’ było równie straszne, co słowo ,,obojętny’’, bo tak właśnie teraz ojciec się zachowywał.
- Wydaje ci się. Po prostu przejechał obok i tyle. Zmiażdżył tylko nasze jedyne klucze do samochodu, dzięki którym się poruszaliśmy, ale co tam.
Ciekaw byłem czy jego obojętność była spowodowana rozmową, czy raczej awanturą, która zburzyła wszystko co mieliśmy, czy też strachem przed tym, że to on wpakował nas w to bagno i gdyby zastanowił się nad wszystkim dwa razy, już dawno odpoczywalibyśmy w domku letniskowym.
Bezpieczni.
Całą rodziną.
- O czym tak myslisz?
- O niczym- odparł pełen nerwów.
- Jak sobie chcesz. Próbuję ci pomóc, choć wciąż tylko masz do wszystkich pretensje. I wiesz co? Gdyby nie ty i twój nieokiełznany rozsądek nigdy by do tej awantury nie doszło!- krzyknąłem tuż za nim. Stanął i obejrzał się na mnie z wściekłością.- No dalej! Udeż mnie! Udeż mnie poraz kolejny, za to, że staram się zrozumieć o co wam chodzi! No dalej! Bo widzę, że potrafisz tylko bić! Tylko w taki sposób załatwiasz swoje sprawy? No to wybacz, ale żaden z ciebie dyrektor!
Ciskałem słowami jak gromem, byle tylko zranić go do głębi, bo sam już nie wiedziałem na czym stoję. W głowie wciąż przelatywały mi obrazy Sandry i Fabka, którzy już nigdy nie powrócą do świata żywych. Już nigdy nie poślą mi żadnego uśmiechu, ani nie pocieszę ich w smutku. Będą sami i ja będę sam.
Nikt tego nie zmieni.
Czekając na jakąś reakcję za strony ojca podparłem się pod boki i wzrokiem paliłem jego oczy. Nawet przez sekundę ujrzałem w nich swoje odbicie, lecz zamiast pozostać i sprostać temu, co kotłowało mi się w głowie nie wiem czemu, ale spuściłem wzrok i przylgnąłem do niego, jak dziecko, którym przecież byłem. Zapłakałem, choć nie tak miała wyglądać moja konfrontacja z nim. Miałem mu pokazać jaki jestem twardy i jaki odmienny, lecz zamiast tego ukazałem jaki jestem słaby. Bo byłem słaby. Słaby i bezsilny. Mały i … taki samotny…
Ojciec nie przytulił mnie jak tego oczekiwałem. Stał tylko prosto nie ruszając się, jakby był posągiem. Moje łzy skapywały na jego rękę, ale jej nie wytarł. Stał prosto i gapił się gdzieś za mną jakby widok lasu był bardziej zajmującym zajęciem, niż widok płaczącego syna klęczącego na kolanach i wyznającego mu wszystkie smutki i boleści.
- Chodźmy już- rzekł twardo i zwyczajnie odsunał się ode mnie. – Matka chyba coś znalazła- powiedział beznamiętnie i odszedł w jej kierunku.
- Świnia!- krzyknąłem przez łzy.
- Taka sam jak ty- odparł.
W jednej sekundzie zawalił mi się cały świat. Człowiek, którego uznawałem za ojca wlaśnie mnie porzucił. Pokazał, że wcale mu na mnie nie zależało zostawiając mnie łkającego na drodze. Skąd u niego zebrało się tyle goryczy? Skąd ta obojętność, która jeszcze wczoraj była miłością? Czyż nie uratowałem mu dzisiaj życia? Czyż nie pokazałem, że go kocham, choć on zwymyślał mnie jak jakiegoś łachudrę? Przecież nie mógł tak po prostu odwrócić się ode mnie, bo tak nakazywała mu godność!
Walić godność, jeśli odrzuca się własne dziecko! Czymże jest duma w obliczu śmierci własnego dziecka? W obliczu strachu, zagubienia i bólu?
- Czy możecie tu na chwilę podejść!- krzyknęła mama nie prosząc, a raczej nakazując. Wstałem, otrzepałem się i wytarłem oczy w koszulkę ojca, którą miałem na sobie. Potem ruszyłem do przodu.
Do mamy.
Stojąc obok mamy z początku bez większego zainteresowania patrzyłem na rów widząc w nim śmieci i jakieś zabawki.
- Tylko po to nas zawołałaś?- zapytałem nie rozumiejąc jej zainteresowania.
- Jesteście ślepi, czy głupi?! Patrz!
Znów przeleciałem wzrokiem to samo starając się tym razem zwiększyć swoją uwagę. Ojciec też gapił się niczego nie rozumiejąc.
- Już na głowę ci pada matka- rzucił i już miał odejść, gdy ona zatrzymała go szarpnięciem ręki.
- Powiedz co widzisz zanim odejdziesz. A przynajmniej powiedz co widzisz ty, a potem powiem ci, co widze ja!
Zrezygnowany ojciec spojrzał na mnie znaczącym spojrzeniem w stylu,, chyba zwariowała, ale ok.’’ i zaczał wymieniać rzeczy, które widzi.
- Patrzę na jakiś beznadziejny rów w którym leży jakiś worek z ubraniami. Śmierdzi strasznie, ale skoro mam mówić, co widzę, to powiem jeszcze, że jest w nim popękana butelka od mleka, puszka po piwie, którego sam bym się napił i jakiś autobus zabawka. Wszystko.
- No i?- zapytała mama myśląc, że ojciec zauważył o co jej chodziło.
- No i nic. Dobra- machnał reką zwnów starając się odejść, lecz przyciągnęła go ponownie w to samo miejsce.
- Autobus- powiedziałem niczego nie świadomy.
- Właśnie!- klasnęła w dłonie mama, po czym wskoczyła do rowu i wyciągnęła czerwony autobus.
- Taki sam jak ten Fabusia- wyrwało mi się.
- A w nim jakaś karteczka. Spójrzcie!
Zabrałem autobus z rąk mamay i delikatnie wyjąłem pożółkłą karteczkę z jego wnętrza. Nie czekając na ich reakcje rozłożyłem ją i przeczytałem.
CZERWONYM AUTOBUSEM PRZEJEDŹ SIĘ PANIE
GDY CHCESZ POZNAĆ ZAGADKI ROZWIAZANIE
UDAJĄC, ŻE NIE DO CIEBIE JEST ZAADRESOWANA
NARAŻASZ SIĘ NA BÓL Z RĘKI PANA
I tyle. Więcej nic nie było.
- To bez sensu!- rzucił ojciec.- Mamay słuchać jakiejś karteczki, choć pisał ją jakiś kretyn? Albo jakiś dzieciak, który wywalił autobus, bo mu się znudził. Weź go wyrzuć, bo wystarczy nam już wrażeń.
- Zostaw! Ja to znalazłam i to jest moje!
Mama złapała autobus pędząc do naszego samochodu i przeszukując go.
- Czego szukasz!? Zwariowałaś?
Mama nie słuchała jednak, tylko wciąż przezucała wszystko, co było w samochodzie, aż wykrzyknęła z radością:
- Jest!
Pokazała nam autobus Fabusia z którym się nie rozstawał. Potem zaczęła go przeglądać na wszystkie strony szukając zapewne kolejnej karteczki.
- Tylko tego było nam trzeba- powiedział ojciec ruszając w  kierunku mamy. Ruszyłem za nim kulejąc coraz wyraźniej.
Mama jak zahipnotyzowana wyjęła z autobusu jakiś mały zwitek i przeczytała go na głos zanim do niej doszliśmy.
NIE PRZEJECHAŁEŚ SIĘ MAŁYM AUTOBUSEM
WIĘC TY STANISZ SIĘ JEGO OBRUSEM
POŁOŻYSZ SIĘ NA WODZIE SŁOŃCA
I POZOSTANIESZ TAK JUŻ DO SAMEGO KOŃCA
- Więcej nie ma. Nie rozumiecie? To musi być jakiś znak.
- Ale jaki? Dla kretynów chyba, bo ja nie zamierzam niczego robić, bo i tak z tego nic nie rozumiem. Zamiast się lepiej zajmować takim głupotami wsiadajcie i jedziemy dalej.
Ojciec usadowił się w aucie starając się włożyć zgięty kluczyk do stacyjki, lecz zatrzymał się już po pierwszym centymetrze.
- Trzeba go naprostować- powiedział udając spokój. Zaczął się rozglądać za czymkolwiek, co mogłoby wyprostować zgięty kluczyk, co już samo w sobie było bez sensu.
- Zostaw to. Przecież wiesz, że nam się nie uda.
- Uda się, tylko trzeba go czymś naprostować- próbował mnie przekonać, choć znałem mechanizm kluczyków. Jeśli go ktoś zagiął, to prędzej pęknie w celu wyprostowania, niż wróci na naturalny kształt.
- Nie rób nic, bo tylko zepsujesz.
- A coś ty taki mądry, co? Odkąd znasz się na kluczykach od samochodu?
- A znam się, bo widziałem jak pan Henryk raz go naprawiał. One mają taki czip, który jak złamiesz nigdy nie zadziała. W stacyjce jest taki sam. Tylko razem mogą zadziałać.
- Ale kluczyk jest przekrzywiony…- ciagnął złośliwie.
- Tak, ale ja go odpalę bez kluczyka w stacyjce, tylko muszę go mieć obok, żeby system go odczytał o ile nie uległ zniszczeniu.
- Proszę bardzo Mag Gajwer!
Usiadłem za kierownicą i z całych sił pociągłnąłem, aby wyrwać plastik z deski rozdzielczej, który nie był przykręcony do obudowy na około kierownicy. Udało mi się bez problemu, gdyż nie była dokręcona od ostatniego przeglądu, który robił pan Henryk. Pokazał mi wtedy jak mogę odpalić samochód bez kluczyka w stacyjce, lecz będącym niedaleko wejścia. Powyciągałem odpowiednie kable rozrywając plastik zębami i w mig poskręcałem go palcami. Potem zacząłem stykać dwa kabelki do kupy i …
- Włala!
Silnik zaskwierczał i zapalił!
- Ale prowadzić jeszcze dobrze nie umiem- powiedziałem i wyszedłem z samochodu pozostawiając go na jałowym biegu usadowiłem się z tyłu. Zaraz po mnie mama i wciąż zdziwiony ojciec.  
Czekałem, aż mnie pochwali, albo powie cokolwiek, co by sugerowało, że jest ze mnie dumny, jednak nic takiego nie nastąpiło. Wyjechaliśmy w dalsza drogę w milczeniu oczekując, że koniec końców dojedziemy do Miasta Umarłych.
Przez dłuższy czas jednak nic takiego nie nastąpiło…

Ewelina31

opublikowała opowiadanie w kategorii thriller, użyła 2155 słów i 11519 znaków.

Dodaj komentarz