,, Nie ma takiego cierpienia,
którego by czas nie uśmierzył
i nie uleczył.’’
Cycero
Rozdział dwudziesty drugi
Biel, czerń i czerwień
Wciąż przed oczami miałem ciemność. Coś wciąż targało moim ciałem, aż podskakiwałem do góry, niczym niesiony jakąś magiczną siłą, która za żadne skarby nie chciała mi dać spokoju.
I znów wyrzut w górę.
- Dalej mały!-ktoś krzyknął niedaleko mnie.
- Musisz być twardy!- znów drugi głos.
Ale po co mi twardość, skoro wszystko wokół wciąż było tylko czarne?
Nicość i czerń.
Głosy i wciąż czerń.
Czyżbym umierał? A może wtedy u Houpe miałem zawał serca i teraz smagam się z życiem? E, chyba nie. Gdybym przechodził zawał, to chyba nie umiał bym tak normalnie myśleć, co nie? A zresztą sam nie wiem. Nigdy czegoś takiego nie przechodziłem.
- No dalej mały!
Znów te krzyki. Czy oni nie mogą zostawić mnie w spokoju? Robią mi coś strasznego, czuję to, bo co jakiś czas bardzo mnie boli w klatce piersiowej. Coś mnie ucika, potem podrzuca do góry i na chwilę zostawia w spokoju. A potem wszystko się powtarza…
Zastanawia mnie, czy mama zdążyła pochować już tatę i Sandrę? A może to Houpe zrobiła sama? Mama wyglądała mi na kogoś, kto się już poddał. Ale dlaczego? Czemu się poddawała i przed czym? Tego mi wciąż nie powiedziała.
- Trzeba przestać- powiedział ktoś i poczółem, że już mną nie targają. Ale co mają przestać? Kto to mówi? I gdzie ja teraz będę odwiedzał grób mojego braciszka? Czy zakwitną na nim białe róże?
- Daj mu to poczóć- znów jakiś głos i potem dotyk. Dotyka jakiejś małej rączki. Tak, to była mała raczka, choć i ona się nie ruszła. Poczółem tylko jej jakieś wewnętrzne ciepło. Delikatność i taką świerzość.
Czy to mógł być mój brat? Mój kochany braciszek, którego tak ściskałem tam na tylnim siedzeniu naszego samochodu? Ale zaraz, on też się nie ruszał. Ale był ciepły. I chyba żył.
Tak, czułem, że on żył. Kurde, czemu nie mogłem otworzyć tych zasranych oczu? Co oni mi z nimi zrobili? Przykleili mi taśmą, czy co?
Hej! Czy ktoś tam jeszcze jest? Wracajcie! Ja wciąż żyję! To chyba ręka mojego brata!
- Nawet gdyby przeżył, to i tak stracił rodziców i siostrę.
- Jaką siostrę? Przecież jeszcze niedawno mówiliście, że z tego wyjdzie?
- Bo taką mieliśmy nadzieję. Niestety był zbyt duzy krwotok wewnętrzny i nie udało jej się uratować. Taki jest nasz świat. Jednego uratujemy, a na drugiego będziemy się gapić, jak odchodzi.
- To został tylko ten mały? Czyżby tylko on przeżył ten wypadek?
Słuchałem z uporem, ale nie wszystko jeszcze rozumiałem. Nie potrafiłem sobie przyswoić tych informacji, ani oznaczyć, czego one dotyczą. Jednak słyszałem ich i to bardzo wyraźnie.
- Na to wygląda. Z nim daj już spokój.
- Ale poczekaj. Coś mi się wydaje, że teraz będzie dobrze.
- Daj spokój, zawsze tak mówisz.
- Ale czasami mam rację.
- Nie upieraj się. Sam widzisz, że nie oddycha. Ja spadam. Trzeba poszukać kogoś, kto zajmie się małym. Mi też ich szkoda, ale taka jest nasza praca. Weź go zakryj zanim przyjdzie przełożony.
Ktos wyszedł. O matko! Oni sądzą, że ja nie żyję! O nie! Wracaj! Wracajcie! Jeśli mój mały braciszek żyje, to i ja chcę! Przecież go kocham! Zajmę się nim jak będę umiał najlepiej! Poradzimy sobie! Tylko nie przerywajcie teraz, błagam! Niech ktos mi pomoże!
- A co mi tam. Nadzieja zawsze umiera ostatnia, a ja wciąż ją mam.
Znów wstrząs.
Tym razem już się nie poddam!
To dla ciebie Fabku!
Znów podskoczyłem do góry, jednak całą swoja siłą postarałem się wbiec w światło i pokazać, że żyję, że jestem, że się nie poddałem. Zmusiłem swoje ciało do największego wysiłku na jaki mogłem się zdobyć i…
- O kurwa mać! Wracajcie!
A mówiłem, że się nie poddam? To nadzieja umiera, jako ostatnia. A ja jeszcze nie powiedziałem ostatniego słowa…
Bolą mnie nogi, brzuch i ręce, ale oddycham. Tak, mogę oddychać, tylko jeszcze muszę skupić się na poruszeniu palcem. Albo czymkolwiek. Dalej! Nie jedno w życiu już przeszłeś! Wyjdziesz z tego i dobrze o tym wiesz!
Raz, dwa, trzy i…
Światło. Wszędzie pali się strasznie białe światło. Coś czerwonego migoce mi przed oczami, ale nie umiem tego odepchnąć. W końcu jakimś cudem udaje mi się poruszyć dłońmi. Jedą z nich podnoszę do góry i zasłaniam wielki snop światła. Patrzę w bok i choć w pierwszej chwili nie rozumiem co widzę, to jednak zaraz obraz się wyostrza i teraz już wiem, że ktoś leży na łóżku obok mnie. Ktoś mały.
Staram się coś powiedzieć, ale tylko zachrobotało mi w gardle. Zakaszlałem. Chciało mi się pić.
- Wiedziałem, że ci się uda- powiedział ktoś z drugiej strony mojego łóżka. – Możesz mówić? Poczekaj, dam ci odrobinę wody.
Przechylam głowe na drugi bok wciąż zasłaniając sobie ręką oczy i zauważam jak ktoś na biało ubrany podchodzi do mnie i zwilża mi usta łyżeczką wody. Spragniony chcę więcej wody, ale on mi już nic nie daje.
- Poczekaj, zaraz wezwę lekarza- mówi i znika za ciężkimi białymi drzwiami. Gdzieś w głębi sali dochodzi do mnie PIK, PIK, PIK o równym rytmie. I wtedy przypominam sobie o kimś małym obok. Znów odwracam głowę w tamtą stronę i dopiero teraz dostrzegam mały czerwony autobus położony obok mojej głowy.
- Auto- mówi ktoś obok i już wiem, że to mój brat Fabianek. Czyli, że przeżył! On naprawdę przeżył! Ze wzruszenia zaczynam płakać.
Potem wchodzą jacyś biali ludzie zaglądają mi do oczu, dając jakieś zastrzyki i mówiąc, że wszystko będzie dobrze, a noga się zrośnie. Jeden z lekarzy informuje mnie, że ucięto mi lewą nogę, a prawa jest złamana. Potem mówi, że mój stan wciąż nie jest ciekawy, ale, że jestem bardzo silnym chłopcem.
- Auto- słyszę znowu i odwracam się w kierunku słów. Ignoruję słowa białych ludzi, bo nie mają póki co dla mnie znaczenia.
- Autobus- chryboczę.- Dajcie mu autobus.
Zamykam oczy i się uśmiecham. A jednak mi się udało. Przeżyłem, a wraz ze mną mój braciszek. Więc to wszystko musiało być tylko snem.
Starając się zapamiętać wszsytko, co mnie w śnie spotkało obiecuję sobie, że napiszę o tym książkę. Tytuł będzie głosił ,, Czerwony autobu widmo’’.
Ale najpierw muszę wyzdrowieć, żeby móc zając się bratem.
Bo teraz został mi tylko on.
Dodaj komentarz