Przypadki Krzysia (26) Czarny chleb czarna kawa

– Co ty tam robiłeś tyle czasu? - zapytał pan Tomek, patrząc na mnie uważnie. Uświadomiłem sobie, że moje ręce pachną spermą i  w miarę dyskretnie schowałem je za plecami.  
– A nic... Stałem i myślałem.  
Ale jego nie dało się oszukać.  
– To ta blondynka? – spytał mrużąc porozumiewawczo oczy.  
– Taaa – odpowiedziałem niechętnie, rumieniąc się przy okazji. Tak dać się złapać, jak jakiś smarkacz... Sporo muszę się jeszcze uczyć, ojciec Marka to jeszcze nie ta liga wytrawnych graczy, a pewnie spotkam w życiu więcej i groźniejszych.  
– Dobrze, że nie dałeś się jeszcze z tym wszystkim zwariować – powiedział nieoczekiwanie pogodnym tonem pan Tomasz. – U matki lepiej, jutro wraca z oiomu na oddział i potrzymają ją jeszcze ze dwa tygodnie, może trochę dłużej, bo nie wszystko im do końca pasuje. Ale ponoć najgroźniejsze już minęło. Tyle że jeszcze nie może rozmawiać. Pogadałem z ordynatorem, na razie nikt jej nie będzie mówił o pożarze, załatwimy w przyszłym tygodniu. Obiecał, że się nie dowie, w każdym razie tam jej nikt nie powie, a gości na razie nie może przyjmować. Wracamy do auta?  

Tak, łatwo powiedzieć "wracamy do domu", kiedy czekają mnie następne problemy. Kinga gdzieś na działce na Osobowicach, musiała biedaczka bardzo zmarznąć przez tę noc. W zasadzie powinienem do niej zadzwonić na cito, tyle że na razie nie mam jej wiele do powiedzenia. Żeby znaleźć jej miejsce w hotelu, musiałbym mieć pieniądze. Ile taka noc może kosztować? Stówę? Sto pięćdziesiąt? Dla mnie w tym momencie to były abstrakcyjne kwoty. Od pana Tomka nie zamierzałem pożyczać, bo i tak czekają go teraz spore wydatki na mnie. Mam tylko jedno ubranie, a mimo że Marek ma dwie szafy ciuchów, wszystko jest dla mnie za duże. Nie miałem sumienia prosić go o pożyczkę, poza tym prztyczki należy oddawać, anie zanosiło się w najbliższym czasie na przypływ gotówki. Jak to mawiają, gdzie nie spojrzysz, dupa z tyłu. Tępym wzrokiem patrzyłem na słoneczną, wiosenną pogodę, pierwsze kwitnące drzewa. Zupełnie nie dochodziło do mnie to, co działo się na zewnątrz.  
– Jesteśmy na miejscu – usłyszałem jak zza ściany.  

– Marek, jest sprawa – powiedziałem, kiedy tylko weszliśmy do naszego pokoju na górze.  
– To znaczy?  
– Muszę przechować jedną kobietę na noc. Kingę, opowiadałem ci o niej.  
– No to niech do nas przyjedzie – wyrwał się Marek. – Adres zna. Czy to nie ona usiłowała się do nas dostać wczoraj wieczorem?  
– Tak, młotku i w tym jest właśnie problem. Ona nie może się dowiedzieć, gdzie mieszkamy. Chyba że jednego pożaru ci mało...
Marek stropił się nieco i popatrzył na mnie dość niejasnym wzrokiem, jakieś zdziwienie pomieszane ze strachem.  
– W co ty znowu się władowałeś?  
– W nic takiego. Po prostu jednym z założeń jest to, że ona nie tylko wiedziała o tym pożarze, ale brała w tym czynny udział. Może nie jako podpalaczka, ale powiedzmy siła sprawcza. Ona jest zdecydowanie za blisko tych wszystkich złych rzeczy, które ostatnio się dzieją i postanowiłem być bardziej ostrożny.  
– Już ci wierzę, łosiu. Ty i ostrożność...  
– Po tym pożarze to chyba każdy by zmądrzał. Zatem nie możemy jej tu pod żadnym pozorem zaprosić, na razie dziewczę tkwi w słodkiej nieświadomości, że pomyliła wille i niech tak zostanie, chwilowo jest mi to na rękę. Gorzej, że trzeba jej znaleźć jakiś hotel, a ja zupełnie nie mam na to funduszy. Ona zresztą też nie, inaczej by mnie o to nie prosiła.  
– Doba w hotelu nie kosztuje majątku, te dwie stówki mogę ci pożyczyć, oddasz przy okazji, nie musisz się śpieszyć, wiem że jesteś goły jak Paulina w saunie...
Rubaszna uwaga rozładowała napięcie i spokojnie mogłem się zabrać za szukanie hotelu. Wbrew pozorom nie było to proste. Hotele znanych sieci wykluczyłem od razu, nie na naszą kieszeń. Internet pokazał sporo, ale gdy zacząłem dzwonić, sprawa okazała się o wiele bardziej skomplikowana. "Jesteśmy zabukowani', "Mamy tylko trójki" i tak dalej, niektóre telefony nie odpowiadały w ogóle. Pierwszych dziesięć prób się wściekło i już miałem sobie dać spokój,kiedy jedenasta próba była udana, jakiś hotelik na Księżu Małym, koło Parku Wschodniego. Geograficznie koszmar, Klaudia była teraz ponad dziesięć kilometrów dalej, ale trzeba było brać, co dają.  
– Mogę zapłacić tylko gotówką – powiedziałem patrząc na banknoty pięćdziesięciozłotowe, które Marek położył na łóżku koło mnie.  
– Nie ma sprawy. Kiedy pan przybędzie?  
– Pani, proszę dokonać rejestracji na nazwisko Kinga Stadnik.  

Kinga brzmiała przeraźliwie. Miała chrypę, kichała, kaszlała, było oczywiste, że nie przysłużyła się jej ta noc w działkowej altanie. Wiadomość o tym, że ma gdzie mieszkać przyjęła z o wiele mniejszym entuzjazmem, niż oczekiwałem. Trudno, jakoś to przeboleję. Umówiłem się z nią w centrum, tak, żeby ona miała dogodny dojazd. Znów wypadło na tę kawiarenkę na Ruskiej, gdzie spotkaliśmy się po raz pierwszy. Gdy przyjechałem na miejsce, jej jeszcze nie było. Z premedytacją zająłem dokładnie to samo miejsce co wtedy. Mógłbym się założyć, że pierwsze miejsce, gdzie zacznie szukać, to właśnie tam. I nie myliłem się. Weszła do lokalu jakieś dziesięć minut później. Była prawie nie do poznania, blada, z nieułożonymi, prawie rozczochranymi włosami, nieprzytomnym spojrzeniem. A ja myślałem o niej prawie jak o arystokratce... Choć i w tym stanie nie straciła całkowicie swego piękna, wyglądała po prostu mniej wyniośle, mniej dystyngowanie.  
– Siadaj – poprosiłem. – Wyglądasz, jak byś potrzebowała gorącej herbaty.  
– O tak – westchnęła. I zakaszlała.  
– Wypijesz, dojdziesz do siebie i pojedziemy na te Księże.  
– A nie możesz mi po prostu dać pieniędzy i sama załatwię, co trzeba? po co będziesz się wlókł taki kawał?  
O nie, tyle zaufania to ja nie mam. A może to po prostu komedyjka obliczona na wyłudzenie ode mnie drobnej sumki? Tak nie będziemy się bawić.  
– Nie trafisz – skłamałem – a na taksówkę nie masz teraz ani ty ani ja. Będziemy musieli pojechać tramwajem.  

Księża Małego nie znałem ani ja ani ona i sporo się nagimnastykowaliśmy by to znaleźć, nawet Google Maps okazały się mało przydatne. W końcu dotarło do nas, że piętrowy dom, który mijaliśmy kilka razy, to właśnie nasz hotel, prawie zupełnie nieoznaczony z zewnątrz. Nie robił wrażenia przytulnego a raczej zapyziałego. Tak samo było w środku, nie wszędzie starte kurze, mało przyjemny zapach. Za takie dno sto dwadzieścia złotych? Na szczęście pokój okazał się trochę bardziej sympatyczny, niewielki, ale urządzony z gustem, nowymi meblami i łazienką z wanną przylegającą do pokoju. Dopiewo teraz przypomniałem sobie, że przecież nie jedliśmy na mieście, a Kinga od rana nie miała nic w ustach.  
– Nie jestem głodna – odburknęła. – I do jutra raczej nie będę. Boli mnie głowa i jest mi raczej słabo. Zrobię sobie kawy – pokazała na czajnik stojący na bocznym stoliku. A więc jednak ten hotel nie był tak zły, na jaki się zapowiadał.  
– Nastawić ci wody na kąpiel? – zapytałem. – Rozgrzałabyś się trochę, przecież ty jeszcze dygoczesz.  
– A wiesz co? To jest dobry pomysł.  
Pomysł dobry, gorzej z całą resztą. było tylko dyżurne mydło, jakieś ręczniki i to wszystko. Za tę cenę trudno było wymagać więcej. Woda ciepła na szczęście też była. Gdy bawiłem się kurkami i dopasowywałem temperaturę wody, do łazienki weszła Kinga i bez słowa zaczęła się rozbierać. Zatkało mnie wręcz, zapomniałem o kurkach i patrzyłem na coraz bardziej odsłonięte ciało.  
– Patrz sobie, patrz, wam tylko o jedno chodzi...
No nie, tak nie będziemy rozmawiać. Ja z dobrego serca załatwiam jej nocleg, nie oczekując nic w zamian, a ona... Ale naprawdę trudno było się oderwać, bo jej piękno było wręcz zjawiskowe. Paulina przy niej wyglądała jak krowa, Jola co prawda lepiej, ale dalej to nie ta sama liga. Idealna kibić, piersi jak spod dłuta rzeźbiarza... Już nie oddychałem a dyszałem, a mój mały pęczniał raptownie, mimo że dostał co chciał kilka godzin wcześniej w szpitalu. Kinga zupełnie bez żenady zdjęła ostatnie elementy tekstylne, po czym wymijając mnie i to tak, by się o mnie otrzeć, weszła do wanny.  
– No na co czekasz? Rozbierz się.  
– E... e... tego... Ja już zaraz muszę iść. Zanim się wykąpię, wysuszę... – mówiłem głosem całkowicie wypranym z przekonania.  
– Przecież widzę, że chcesz...
Nie o kąpiel jej chodziło, to pewne. Oczywiście że chciałem, ale z drugiej strony wolałem, by do niczego nie doszło. To właśnie ta ostrożność, którą wyśmiewał Marek. No dobrze, ale jak ona zacznie powątpiewać w moją męskość? Aż się zagotowałem na tę myśl.  
– Nie mam prezerwatywy – tym razem powiedziałem prawdę.  
– Nie musisz, to nie są moje dni.  
Wtedy przed oczyma stanęły mi te zdjęcia, które pokazywała w Sobótce. Jeden w cipie, jeden w odbycie, jeden w ustach i dwa w rękach. I jeszcze ja z niepewnym wynikiem testu na HIV. Jeśli mnie to czegoś nie nauczyło...
– Nie, wiesz, jakoś nie mam dnia...
– To może saksofon? A ty mi zrobisz paluszkiem... Chcę tego, pragnę. Muszę się jakoś oderwać od tego koszmaru, zrozum mnie – zakończyła prawie błagalnie.  
Jaki kurna saksofon? Chyba, że jej chodzi o... Różne strony na necie zapewniały, że robienie loda jest w miarę bezpieczne, jeśli chodzi o HIV, gorzej z innymi rzeczami, ale te były na szczęście o wiele bardziej uleczalne.  
– No niech ci będzie – westchnąłem i ściągnąłem spodnie, a następnie majtki. Człon potężnym skokiem w powietrze zamanifestował swoją wolność. Kinga wyciągnęła rękę, złapała go dość mocno i pociągnęła do siebie. Podszedłem, aż moje kolana zetknęły się z wanną. Nagle, bez ostrzeżenia, łapczywie wzięła mi go do ust. Nie robiła tego dobrze, to był zwykły onanizm ustami. To, co mi robił Marek poprzedniej nocy było nie do porównania, delikatne, zmysłowe, z poddaniem, tu był zwykły tartak. Co nie znaczy, że moje maleństwo tego nie lubiło. Nachyliłem się i zacząłem ją macać. Piersi, brzuch... Byłem już przy pępku, kiedy Kinga rozchyliła mi nogi, dając pozwolenie na wjazd do jej środka. Szybko udało mi się dopasować do jej przewidywalnych ruchów. Trochę mi przeszkadzała woda, wolałbym na sucho, ale jak się nie ma, co się lubi... No i pozycja była niewygodna, zaczął mnie boleć kręgosłup. Kinga coraz lepiej odpowiadała na moje pieszczoty. Znalazłem luz guziczek i uparcie dążyłem do celu.
– Już, puszczaj – szepnął, wypluwszy mojego ptaszka. – Tak, teraz, aaaaaa....
No dobra, a ja? Ale już było za późno. Kinga zanurzyła się na chwile pod wodą, jakby starając się zmyć trudy niedawnego seksu. Ubrałem się, wysuszyłem ręce, rzuciłem szybkie "cześć" i niczym burza wypadłem z hotelu, śledzony przez dziwny wzrok recepcjonistki. To chyba najgorszy seks, jaki miałem w życiu – pomyślałem idąc w stronę przystanku. Wyjąłem komórkę z kieszeni i popatrzyłem na zegarek. Już czwarta...

Gdy dotarłem do Marka, była już szósta, a jego ojca nie było w domu.  
– Coś załatwia – objaśnił Marek i przeszedł do wypytywania o szczegóły spotkania z Kingą. Ledwie zacząłem opowiadać, usłyszałem warkot samochodu za oknem. Podszedłem do okna. Przed dom wjechały dwa policyjne samochody. O cholera...  
– Marek, gliny! Otwieramy im?  
Moje pytanie nie miało o tyle sensu, że jeden z wysiadających policjantów zauważył mnie w oknie. Z ich wyglądu, min, no i z obecności psa, czarnego wilczura wynikało, że nie przyjechali tu bynajmniej w pokojowych zamiarach. Po chwili rozległo się kołatanie do drzwi. Marek zszedł pierwszy, ja podążałem za nim, mając jakieś dziwne przeczucie, że bardziej w tym wszystkim chodzi o mnie, a nie o niego czy o jego ojca.  
– Mamy nakaz przeszukania tej posesji – powiedział jeden z policjantów, zapominając się nawet przedstawić.  
– Bardzo nam przykro – powiedziałem, mając w pamięci bliźniacze zajście w moim, jeszcze niespalonym domu. – Ale obecnie nie ma tu osoby pełnoletniej.  
– Jakie wyszczekane się te młode zrobiły – powiedział jeden z gliniarzy z przyganą w głosie. – Kto tu jest gospodarzem? To posesja pana Tomasza Nawojskiego, prawda?
– Tak, jestem jego synem – poświadczył stojący na schodach prowadzących do ganku Marek. – Ale ojca nie ma w domu. Mogę do niego zadzwonić i zapytać, kiedy przyjedzie – zaofiarował się.  
Nie musiał tego robić, dokładnie w tym samym momencie samochód pana Tomasza zajechał pod dom. Ojciec Marka wysiadł, rozejrzał się zdziwiony i zaraz podszedł do niego jeden z mundurowych, zdaje się, że ten najważniejszy. Dość długo rozmawiali, przy czym byłem zbyt daleko, by to słyszeć, poza tym chyba celowo rozmawiali na tyle cicho, bym nic nie słyszał.  
– Dobrze – powiedział policjant, gdy już skończyli konsultacje. – Panowie pójdą do kuchni, w towarzystwie kolegi – tu pokazał na innego policjanta – a my poprowadzimy przeszukanie.  

Siedzieliśmy w kuchni przy stole, gdzieś w kącie buszował kot.  
– Mogę zrobić herbatę? – zapytał Marek.  
– Wolałbym abyście nic nie robili, dopóki prowadzimy przeszukanie. Długo to nie będzie trwało.  
Co wydawało mi się zastanawiające to fakt, że rewizja nie odbywała się w domu – nie było ich ani na parterze ani na piętrze. Na posesji Marka jest kilka przybudówek, widocznie zaczęli od nich. W ustach odczuwałem suchość, ale w tym momencie nie mogłem liczyć nawet na szklankę wody. Nie miałem nawet siły odzywać się do Marka, zresztą jak rozmawiać w obecności policji? Rzeczy, które kłębiły mi się w głowie, zdecydowanie nie były przeznaczone dla ich uszu. Minęło może piętnaście, może dwadzieścia minut, w końcu na korytarzu rozległy się kroki i po chwili do kuchni weszło dwóch policjantów, jeden z nich miał w ręku coś, co z daleka wyglądało na szmatę. Po minie wchodzącego po nich ojca Marka wywnioskowałem, że jest niewesoło. Wraz z nimi do kuchni wtargnął coraz bardziej nasilający się smród benzyny czy czegoś podobnego.  
– Czy ktoś rozpoznaje w tym swoją własność? – zapytał ten najważniejszy policjant, prezentując coś, co przed chwilą wyglądało mi na żółtawą szmatę. Tak, wiedziałem, co to jest.  
– To jest mój sweter – powiedziałem słabym głosem i wydawało mi się, że za chwilę zemdleję.  
– Cóż – powiedział policjant – państwo poczekają jeszcze trochę.  
Nie wiem, co on tam robił, pewnie z radiowozu rozmawiał z kimś przez radio, bo reszta gliniarzy tymczasem weszła do kuchni. Nie miałem siły myśleć, ale coś mi tu potężnie nie grało. Wydawało mi się, że ten sweter był w spalonym domu. A może nie... Ostatnio przerzucałem kilka rzeczy i mogłem go wziąć też. Chociaż... Na pewno nie śmierdział benzyną, tego byłem więcej niż pewny. Nie chciało mi się rozkminiać tego w tej chwili. Byłem śmiertelnie zmęczony, oczy mi się kleiły. Nagle w drzwiach stanął ten najważniejszy gliniarz, tym razem już bez żółtej szmaty, która jakiś czas temu była moim swetrem.  
– Pan Krzysztof Podleśny? – zwrócił się do mnie.  
– Tak, to ja – potwierdziłem.  
– Jest pan zatrzymany w charakterze podejrzanego o umyślne podpalenie mieszkania przy ulicy Krzyckiej dwadzieścia. Czy można się skontaktować z pana rodzicami, bo rozumiem, że jest pan jeszcze niepełnoletni?
– Ojciec zmarł, gdy miałem pięć lat a matka jest w tej chwili w szpitalu na oiomie – powiedziałem chyba siłą woli, w ogóle nie rozumiem, jak w tym stanie mogłem cokolwiek powiedzieć.  
– To jakaś paranoja – powiedziałem. – W momencie wybuchu pożaru byłem dokładnie w tym domu, piętro wyżej, jest na to kilku świadków, w tym osoby tu obecne.  
– Wszystko wyjaśnimy – powiedział policjant. – Poza tym widziano cię na miejscu pożaru i to poświadczają co najmniej dwie osoby.  
– Tata Marka nas tam zawiózł – powiedziałem odruchowo. A mówiłem, nie jechać! Po co? pali to się pali, gasić i tak nie mogłem, a po co mi ta obecność tam? No ale mądry Polak po szkodzie.  
– Spokojnie, rób to, co ci panowie ci mówią, wszystko się wyjaśni, aj tego też tak nie zostawię – pocieszył mnie ojciec Marka.  
– To w zasadzie już wszystko, wy chłopaki wracajcie na komendę – powiedział do wstających od stołu policjantów – a kapral Kubijaj pojedzie z nami.  
Trzeba chyba być zjebem genetycznym, by się nazywać Kubijaj – pomyślałem mściwie. Marek na mnie patrzył dziwnym wzrokiem, wydawało mi się, że ma łzy w oczach. Nie, teraz nie przytulę się do niego, nikt nie będzie nikogo pocieszał... Cholera wie, kiedy zobaczę go ponownie. Znów dziwne myśli zaczęły mi chodzić po głowie. Czułem się tak, jakby na siłę odrywali mnie od kogoś bardzo bliskiego. Niechętnie, popychany z tyłu przez kaprala Kubijaja wyszedłem przed dom, a następnie w stronę auta. Drzwi suki otworzyły się z trzaskiem i już po chwili, w kajdankach, siedziałem we wnętrzu.  

Było już ciemno, nie znałem terenu, nie wiedziałem, dokąd mnie wiozą. Tyle się teraz słyszy o porwaniach przez policjantów. No dobrze, nie jestem długonogą siedemnastoletnią laską, która mogliby zawieźć gdzieś w krzaki i wyruchać. Niemniej było mi nieprzyjemnie i reagowałem na każdy ruch, na każde warknięcie radia. Minęły wieki, zanim zajechaliśmy na komisariat na Łąkowej. Ciekawe, dlaczego nie do więzienia, chyba tam się trzyma podejrzanych? Niewiele wiedziałem na temat procedur policyjnych, niespecjalnie mnie to interesowało. Po kilkunastu minutach byliśmy już na miejscu. Wysupłali mnie z radiowozu, wprowadzili do wnętrza budynku i kazali czekać na korytarzu w towarzystwie tego Kubijaja, ciągle z kajdankami na rękach. Później przyszedł inny policjant, pytali o jakieś podstawowe rzeczy, a następnie zaprowadzili mnie po jakichś podejrzanych schodach na dół.  
– To jest twoja cela, tu spędzisz noc, aż do rana. Jutro zostaniesz przesłuchany na komisariacie i jeszcze przez prokuratora, który wystąpi do sądu o tymczasowe aresztowanie.  
Aresztowanie? Usiłowałem dowiedzieć się czegoś więcej, ale policjant przerwał mi.  
– Nie ja prowadzę sprawę, ja się tylko zajmuję aresztantami. Taka jest procedura, być może prokurator cię wypuści, nie wiem. Najczęściej nie wypuszcza, a zatrzymanych przewozi się do aresztu tymczasowego.  
Po czym wprowadzono mnie do celi. Było to chyba najbardziej upiorne miejsce, w jakim byłem w swoim szesnastoletnim życiu. Na lewo od okratowanych drzwi z wielkim judaszem stało żelazne łóżko, przykryte jakimś lepiącym się od brudu materacem, z drugiej strony celi był jeszcze bardziej śmierdzący kibel,, nawet pozbawiony zasłon. Gdybym akurat się załatwiał, a do celi wszedł policjant, dokładnie widziałby, co robię, zresztą sam sedes wyglądał tak odrażająco, że chyba nie byłbym w stanie się przełamać i nań usiąść. Na suficie paliło się światło, którego nijak nie dało się wyłączyć. Jedyny przycisk w celi opatrzony był na wpół wyblakłym napisem "dzwonek" i domyśliłem się, że służy on do przywoływania strażnika, gdyby się coś stało. Ciekawe, czy jak w tej piosence, będą mnie karmili czarnym chlebem, czarną kawą?

Położyłem się na tej śmierdzącej pryczy i rozciągnąłem kości. Powoli ustępowały bóle mięśni, choć dalej czułem ból tam, gdzie dostałem wpieprz. Coś nie dawało mi spokoju. To przeszukanie. Przecież gdyby mieli przeszukać wszystko, zaczęliby od domu, a później dobraliby się do przybudówek. Tu zaś było wszystko na odwrót. Wyglądało na to, że oni dobrze wiedzieli, co robią i dokąd idą. No myśl, baranie, co z tego wynika? Ktoś musiał ich poinformować, gdzie podłożył ten mój cholerny żółty sweter...

Ktoś się kiedyś żalił, że za bardzo tego Krzysia czołgam przez różne nieszczęścia. Cóż, musimy nauczyć Krzysia żyć. I musi zacząć dostrzegać, kto go kocha, czym jest miłość i o co tak naprawdę w życiu chodzi. Zatem cierpliwości :) trzeba mu trochę stępić różki. Mam nadzieję, że się podoba i proszę o komentarze.

trujnik

opublikował opowiadanie w kategorii erotyka, użył 3679 słów i 20797 znaków, zaktualizował 8 kwi 2023.

6 komentarzy

 
  • SPOSTRZEGAWCZY

    Drogi autorze . Jeśli chcesz pisać prawdziwie proszę Cię zwracaj uwagi na szczegóły. W polskiej policji nie ma stopnia kaprala. Jest posterunkowy, starszy posterunkowy, młodszy sierżant i sierżant. Kaprala nie było. Pozdrawiam.

    11 kwi 2023

  • Dyzio55

    Pewne rzeczy się nie zmienią. Ciekawość co dalej. Byłoby fajnie jeszcze poczytać. Pozdrawiam  :ciuch:  :bravo:  :tadam:

    9 kwi 2023

  • trujnik

    @Dyzio55 Jeszcze dziś coś wrzucę

    9 kwi 2023

  • Piotr 76

    Pisz dalej to jest wciągające jak narkotyk

    9 kwi 2023

  • Czytelnikkk

    Jedziesz dalej :)

    9 kwi 2023

  • Xe

    Jak zwykle bardzo dobrze.
    Natomiast mam nadzieje że za niedługo będzie kolejny odcinek

    8 kwi 2023

  • TomoiMery

    ciekawie się zapowiada 👍 nie daj czekać za długo na kolejny odcinek 👍👍😈

    8 kwi 2023