Przygoda życia... cz.2

Kontynuacja perypetii Ani i Marcina, wśród górskich krajobrazów. Trocję bardziej otwarta i bezpośrednia. Dajcie znać, czy chcecie część trzecią?... Ostatnią


Dzień 1 – Huty – Siwy Wierch- Brestova

Minął rok od naszego przejścia Głównego Szlaku Beskidzkiego, ale czas wcale nie wygładził ostrych kantów między nami. Wręcz przeciwnie — teraz, kiedy jesteśmy razem na serio, wszystko jest bardziej. Głębsze, mocniejsze, trudniejsze. Kłócimy się o bzdury, o rzeczy ważne, o różnice w tempie, o to, że on nie słucha, a ja za dużo mówię. Czasem trzaskam drzwiami, on zaciska szczęki. Ale potem zawsze przychodzi to coś — ten moment, w którym nasze ciała przypominają sobie, jak bardzo do siebie należą.
Pasujemy do siebie, jak dwie skarpety z tej samej pary: może nie identyczne, może jedna lekko sprana, a druga z dziurką w palcu, ale razem działamy. Śmiesznie, nieporadnie, czasem zgrzytając, ale jakoś. Kocham go tak bardzo, że aż mnie to boli.
Do miejscowości Huty na Słowacji wiezie nas znowu Jagoda. Śmieszkuje pod nosem, rzuca ukradkowe spojrzenia w lusterku, kiedy milczymy jak dwie skały. Wie. Znowu się posprzeczaliśmy, tuż przed wyjazdem. O plecak. O szlak. O to, kto pakuje batoniki. A może o coś głębszego. O nas. Ale teraz już nic nie mówię. O szóstej rano ruszamy z dna doliny, a powietrze jest chłodne, rześkie, aż palce drętwieją. Cisza między nami jest jak mgła — gęsta, lepka, niewypowiedziana.
Słońce dopiero przeciera się przez chmury, kiedy stawiam pierwsze kroki na ścieżce. Siwy Wierch majaczy gdzieś przed nami. Marcin idzie kilka metrów przede mną. Wysoki, skupiony, jakby nie istniał nikt poza nim i górą. Plecy pod koszulką napinają się rytmicznie, łydki pracują równo. Znam jego ciało na pamięć. Dotykałam każdego centymetra. Nieraz. Namiętnie. Zachłannie. Czasem po takich kłótniach jak ta — z pazurami i zębami wbitymi w skórę.
Ale dziś jeszcze nie doszło do przebaczenia. Jeszcze milczymy. Jeszcze trzymamy się swoich ran i żalów. Ale wiem, że to tylko kwestia czasu. Góra nas rozgrzeje. Szlak wypoci złość. A potem, gdzieś tam wyżej, może w szałasie, może w lesie — znajdziemy się znowu. Tak jak zawsze.
Idziemy powoli, tak jak zaplanowaliśmy — rozruchowo, bez ciśnienia, bez ambicji. Pierwszy dzień miał być lekki, spokojny, na rozgrzanie nóg i serc. Przynajmniej w teorii. Bo w praktyce pokłóciliśmy się jeszcze zanim wsiedliśmy do auta. Teraz już nawet nie pamiętam dokładnie o co. O ton głosu? O tempo pakowania? O to, że spojrzał nie tak? Albo że ja coś powiedziałam za ostro, z przekąsem. Sama nie wiem.
Szlak wznosi się miękko. Kroki rytmiczne, oddech spokojny, chociaż we mnie cały czas drga jakieś napięcie. Mijamy Białą Skałę, wystającą z zieleni jak kawałek kości nieba wbity w ziemię. Zachwycająca, surowa. Stajemy na chwilę, rozglądamy się w milczeniu. Widoki są tak piękne, że aż boli. Ale ta cisza między nami — ona boli bardziej. Nie taka spokojna, wspólna cisza — tylko ta ciężka, pełna niewypowiedzianych słów i zaciśniętych szczęk.
Kiedy dochodzimy do Siwej Kopy, przystajemy znowu. Wiatr przesuwa mi włosy po twarzy, słońce opiera się o ramiona. On stoi kilka kroków dalej, z twarzą skierowaną w stronę doliny. Odwracam się, żeby coś powiedzieć — może coś neutralnego, pogodowego, może „ładnie, prawda?”. Ale zanim otwieram usta, widzę, że trzyma telefon. Znowu robi mi zdjęcia.
Mam ochotę się zirytować, jak zwykle. Że po co, że nie teraz, że nieładnie wyszłam. Ale coś we mnie mięknie. Bo jego spojrzenie jest miękkie. Nie obserwuje mnie jak obiektu. Patrzy jak... jak na coś, co zna i kocha. Jak na dom, do którego się wraca, mimo że czasem przecieka dach.
Odstawiam plecak. Siadam na kamieniu. Czuję, że zaraz coś się przełamie — ta cisza, to napięcie, ten mur, który postawiliśmy między sobą jeszcze wczoraj. Wiem, że jeśli teraz coś powiem, on odpowie. A jeśli nie powiem nic — on podejdzie. Jak zawsze. Jak wtedy na GSB, kiedy nie odzywaliśmy się do siebie przez pół dnia, a potem wreszcie ta cisza została przerwana.  
— Po co robisz te zdjęcia? — pytam cicho, bez złości. Tylko z ciekawością.
Marcin unosi wzrok. Przez chwilę milczy. A potem odpowiada z tym swoim niskim, chropowatym głosem, który zawsze przyprawia mnie o ciarki:
— Bo jesteś piękna, kiedy jesteś zła. Ale jeszcze piękniejsza, jak przestajesz.
I wtedy coś we mnie puszcza. W klatce piersiowej robi się ciepło. Wilgotno. Mokro. Nie tylko tam.
Przytakuję ledwo zauważalnie. On nadal patrzy. Nie na krajobraz. Na mnie. Tak jakby próbował odczytać z mojej twarzy, czy już może… czy już wolno mu podejść.
Nie mówię nic więcej. Nie muszę. Bo kiedy opuszczam wzrok, udając, że grzebię w plecaku, on podchodzi. Cicho, ostrożnie. Kuca przede mną. Jego palce muskają mój nadgarstek. Delikatnie, pytająco.
Nie odsuwam się.
— Nadal jesteś zła? — pyta półgłosem.
— Trochę — odpowiadam, choć to już nieprawda.
Bo przecież cały ten gniew wyparowuje ze mnie z każdym jego dotykiem. Z każdym spojrzeniem, które mnie rozpina na wskroś.
— Przepraszam — mówi, i to słowo, wypowiedziane tu, wśród ciszy i gór, trafia prosto w mój brzuch. Tam, gdzie buzują emocje, podniecenie, potrzeba.
Jego dłoń przesuwa się wyżej, na mój policzek. Przyciska czoło do mojego. Pachnie potem i lasem. Ciepłem. Marcinem.
— I tak cię kocham — dodaje.
Nie odpowiadam słowami. Tylko przyciągam go do siebie. Nasze usta spotykają się gwałtownie, łapczywie, bezceremonialnie. Cały ten dzień milczenia, cała noc gniewu, wszystkie nasze różnice — w tej jednej chwili zamieniają się w języki, w zęby, w ślinę na wargach.
Wplata dłonie w moje włosy, a ja wsuwam palce pod jego koszulkę. Dotykam skóry — gorącej, spiętej, znajomej jak linia papilarnych wspomnień. Czuję, jak jego ciało napina się, jak biodra przesuwają się nieznacznie w moją stronę. Wiem, że gdybyśmy byli gdziekolwiek indziej, nie zatrzymałby się.
Ale jesteśmy na szlaku. W biały dzień. Przed nami turyści, za nami kilometry. A mimo to jego dłoń zsuwa się na moją talię, przyciąga mnie bliżej, aż nasze ciała stykają się całym frontem. Czuję jego erekcję. Twardą. Bezczelną. Obietnicę.
— Jeszcze dziś Ci pokażę, jak bardzo cię kocham — szepcze mi do ucha. — Ale najpierw... muszę Cię trochę pomęczyć.
Zaciska palce na moim biodrze. Całuje mnie jeszcze raz. Powoli. Głęboko. Potem odsuwa się o krok.
— Chodź. Idziemy dalej. Długa droga przed nami.
Uśmiecham się krzywo. Napalona. Rozgrzana. Ale lżejsza. I znowu wciągam plecak na ramiona. Znowu idziemy razem. Obok siebie. Zmysłowe napięcie między nami aż iskrzy.
A ja wiem, że jeszcze dziś, zanim zapadnie zmrok — rozbierzemy się nawzajem z resztek tej kłótni.  
Szlak przed Siwym Wierchem staje się surowszy, bardziej dziki. Kamienie są śliskie od porannej rosy, a stalowe łańcuchy chłodne pod palcami. Idę przodem. Tak chcę. Nie tylko dlatego, że lubię mieć kontrolę, ale też dlatego, że wiem, jak bardzo on to lubi.
Czuję jego wzrok. Jak dotyk, jak pieszczota, która zaczyna się na karku, zsuwa się po plecach, zatrzymuje na moich pośladkach. Czuję, jak jego spojrzenie wręcz we mnie wchodzi, jak rozsuwa mi uda w wyobraźni, jak zagląda pod spodenki, pod bieliznę. I specjalnie wspinam się wolniej. Celowo wyginam biodra, kiedy sięgam po kolejne ogniwa łańcucha. Pozwalam mu patrzeć.
Oddech mam ciężki — od wysiłku i czegoś jeszcze. Od myśli, które wibrują między nogami.
Słyszę jego kroki tuż za sobą. Milczy, ale to milczenie aż iskrzy. Jest gęste, cielesne. I wiem, że jego spodenki już teraz ledwo ukrywają napięcie. Tak jak moje majtki ledwo ukrywają wilgoć.
Kiedy w końcu stajemy na Siwym Wierchu, odpinam pas biodrowy z westchnieniem. Siadam na kamieniu, wyciągam nogi, wystawiam twarz do słońca. Czuję, że zarumienione mam nie tylko policzki.
Marcin staje obok, pije wodę z bukłaka. Usta ma wilgotne, napięte. Nie odrywa wzroku. Wiem, że się opanowuje. Wiem, co chciałby teraz zrobić. A ja... tak bardzo chcę mu na to pozwolić.
— Podobało ci się to, co widziałeś? — pytam cicho, nie patrząc na niego. Palcem rysuję niewidoczne linie na swojej udzie.
— Nawet nie wiesz jak bardzo — odpowiada. Jego głos jest niższy niż zwykle. Twardszy.  
Odwracam głowę. Nasze spojrzenia się stykają. W jego oczach płonie głód. Mój własny jest odbiciem tego ognia.
— Wiem — szepczę. — I właśnie dlatego szłam pierwsza.
On rzuca plecak na ziemię. Przysiada przy mnie, blisko, zbyt blisko. Jego ręka ląduje na moim udzie. Zaciska palce. Mocno.
— Kiedyś nie będziesz tak prowokować — mówi groźnie i zmysłowo jednocześnie. — Bo nie dam ci wtedy czekać do wieczora.
Czuję, jak pulsuje mi między nogami. Rozchylam uda, minimalnie, ledwie zauważalnie. Ale on to widzi. I jego dłoń też to czuje.
— To dobrze — odpowiadam. — Bo dziś wieczorem... nie chcę czekać ani sekundy.
Słońce zaczyna przygrzewać mocniej, ale to nie ono sprawia, że czuję gorąco pod skórą. Idziemy powoli grzbietem, krok za krokiem, jakby każdy kolejny miał  zbudować napięcie między nami na nowo. Szlak wije się lekko, odsłaniając raz po raz potężne stoki i przepaście po obu stronach. Przed nami Brestová — masywna, odległa, a jednak dziś nie ona jest celem.
Zatrzymujemy się na Zuberskim Wierchu. Męczące podejście mamy za sobą, plecaki wreszcie lądują na ziemi. Nie ma nikogo. Jesteśmy zupełnie sami, wysoko nad światem, na granicy nieba i ziemi.
Siadam na trawie, opieram się na łokciach, rozpinam pas biodrowy. Wystawiam twarz do słońca, zamykam oczy.
I wtedy czuję go. Jego cień. Jego ciało, które nagle jest tuż obok, a potem — na mnie.
Bez słowa pochyla się i całuje mnie zachłannie. Jakby cała ta droga, cała ta złość, cała cisza z rana — były tylko wstępem do tego. Do pocałunku, który odbiera mi oddech. Jego usta są gorące, mokre, głodne. Zębami przygryza moją wargę, językiem rozchyla moje usta. Oddaję mu wszystko.
Kładzie mnie na plecach, na nierównym gruncie, nie zważając na nic. Jego dłonie już są na moim brzuchu, pod koszulką. Czuje każdy centymetr mojej skóry, jakby musiał się upewnić, że jestem prawdziwa.
Oddycham nierówno, biodra same unoszą się lekko w górę. On to czuje. Przyciska mnie mocniej swoim ciałem. Cały jest twardy. Naprężony. Czuję jego erekcję, wtuloną we mnie przez cienki materiał spodenek.
— Chcesz? — szepcze w moje ucho. — Tu?
Nie odpowiadam słowami. Tylko rozchylam nogi, tak że jego udo może się tam wsunąć. Mocno. Przesuwam dłonie po jego plecach, podciągam jego koszulkę. Pachnie potem, trawą, mną.
— Nikt tu nie przyjdzie — mówię z trudem, z wysiłkiem. — Nikt nas nie znajdzie.
Patrzy mi w oczy, długo, namiętnie, jakby chciał się upewnić, że nie żartuję.
— Zawsze chciałem cię tu mieć. W górach. Na szczycie. W słońcu. W ciszy.
— To weź mnie, Marcinie — szepczę. — Teraz. Zanim się rozmyślę.
Rozsuwa mi spodenki z takim pośpiechem, że słyszę, jak materiał cicho trzeszczy. Moje biodra same unoszą się, pomagają mu. Słońce pali moją skórę, ale to jego dłonie zostawiają na niej ślady gorętsze niż promienie.
Podciąga moją koszulkę, całuje brzuch, przesuwając się w górę, aż nasze twarze znowu się stykają. Jego oddech jest urywany, ciężki. Widzę, jak walczy z samym sobą — z tym, żeby nie rzucić się na mnie jak zwierzę. Ale chcę właśnie tego. Tego surowego głodu. Tego, jak jego ciało drży z napięcia.
Siadam na chwilę, zdzieram z siebie spodenki, majtki. Nie ma już żadnego skrępowania. Rozkładam nogi, zapraszająco, bezwstydnie. Wiem, jak wyglądam. Spocona, rozpalona, z rozsuniętymi udami pośród traw. I widzę jego spojrzenie — już nie ma żadnych hamulców.
Zdejmuje tylko tyle, ile musi. Jego kutas wyskakuje naprężony, pulsujący, gotowy. Ujmuje go w dłoń i przesuwa nim po mnie — powoli, drażniąco, rozdzierająco.
— Zobacz, jaka jesteś mokra — warczy. — Cała dla mnie. Tu, na szczycie.
I wtedy wchodzi we mnie. Głęboko. Na raz. Krzyczę — z bólu, z rozkoszy, z ulgi. On chwyta mnie za biodra, wbija się we mnie mocniej, głębiej, rytmicznie. Trawa pod nami faluje, jego ciało uderza o moje uda z każdym ruchem.
Przyciągam go mocniej, paznokciami ryję mu plecy, ramiona. Całuję go, gryzę, jęczę mu w usta. Jest twardy jak skała i pieprzy mnie jakbyśmy mieli zginąć zaraz potem. Szybko, zachłannie, jakby szczyt Zuberskiego Wierchu miał się zaraz zatrząść.
Czuję, jak we mnie rośnie. To napięcie. Ten moment. Oddechy przyspieszone. Moje palce zaciskają się na jego karku. Jęczę już bezwiednie, niepohamowanie, drżąc cała.
— Zaraz... zaraz... — sapie.
— W środku, Marcin... — jęczę. — Spuść się we mnie, właśnie tu.
I wtedy eksploduje. Całym sobą. Głośno. Wbija się do końca i drży, i pulsuje we mnie, a ja w tym samym momencie dochodzę — mocno, gwałtownie, z jękiem, który niesie się po graniach.
Leżymy chwilę potem w milczeniu, przytuleni, splątani. Jego głowa na moim brzuchu. Moja dłoń w jego włosach. Gdzieś daleko kracze kruk.
— Kłótnie mają sens — szepcze w końcu. — Zawsze kończą się najlepiej.
Ubieramy się w pośpiechu, zbyt świadomi tego, co się właśnie wydarzyło. Moje majtki są wilgotne, lepią się do skóry i nie chcą wejść na miejsce. Próbuję się ogarnąć, wygładzić koszulkę, ale ciało nadal drży, a między udami czuję ślady jego obecności. Patrzymy na siebie tylko na chwilę — w jego spojrzeniu czai się coś triumfalnego i czułego zarazem. Uśmiecham się, choć zaraz odwracam wzrok. Nadal lekko roztrzęsiona.
Odpoczywamy jeszcze chwilę. Jego ręka nieśmiało wsuwa się na moje udo, jakby w podziękowaniu. Milczę, ale nie odsuwam jej. Jesteśmy trochę niezdarni, jakbyśmy znów byli nowi, a przecież jesteśmy już tak bardzo sobą nasyceni.
Ruszamy dalej. Podejście na Brestovą nie jest długie, ale po tym, co przeszliśmy niżej, czuję każdą nierówność w nogach i w biodrach. Na szczycie tłum. Kilkanaście osób, siedzących, stojących, robiących zdjęcia. Zatrzymujemy się na chwilę, ja poprawiam plecak, on ociera pot z czoła.
Kilka spojrzeń pada w naszą stronę. Dwoje starszych turystów wymienia porozumiewawcze uśmiechy. Jakaś dziewczyna zakrywa usta dłonią, zerkając na nas z błyskiem w oku. Młody chłopak kiwa głową do Marcina, jakby właśnie wręczono mu medal.
Czuję, jak rumieniec wypływa mi na policzki, ale nie spuszczam wzroku. Wiem, co słyszeli. Jęki. Westchnienia. Moje „weź mnie teraz”. Nasze rytmy, które mogły wpaść w echo grani.
Marcin staje za mną. Zbyt blisko. Celowo. Przyciska się biodrami do mojego tyłka. Niewinnie, tylko na sekundę, ale i tak czuję, że znowu jest gotów.
— Może jeszcze raz — szepcze mi do ucha. — Jeszcze przed schroniskiem.
— Jak się nie pokłócimy po drodze — odpowiadam z uśmiechem. — To kto wie.
Leżymy obok siebie, blisko, ale nie przytuleni — jeszcze nie. Potrzebujemy powietrza, ochłonięcia, może odrobiny dystansu po tym, jak brutalnie pięknie się w sobie zatraciliśmy. Słońce świeci prosto w twarz, więc przymykam oczy, czując, jak pot i sól zasychają na skórze. Moje ciało nadal pulsuje wspomnieniem.
– Myślisz, że ktoś nas widział? Albo... słyszał? – pytam cicho, nie otwierając oczu.
Czuję, jak jego głowa porusza się, jakby się uśmiechał.
– A co, zawstydzona? – mruczy z tym swoim tonem, który zawsze mnie drażni i podnieca jednocześnie.
– Nie wiem – mówię, przekręcając się na bok, w jego stronę. – Może trochę. Chociaż… może to też mnie kręci. Że mogli słyszeć. Że wiedzą.
Jego wzrok wbija się we mnie, intensywny, ciemny.
– Może specjalnie krzyczałaś tak głośno – mówi powoli, sięgając dłonią do mojego uda. – Może chciałaś, żeby wiedzieli, że jesteś moja.
Nie odpowiadam. Przesuwam tylko językiem po dolnej wardze, jakby mimowolnie. Jego dłoń jest ciepła, pewna, powoli wraca tam, gdzie przed chwilą była zupełnie bezwstydnie.
– Jeszcze ci mało? – pyta cicho.
– Nie teraz – odpowiadam, choć wcale nie brzmię przekonująco. – Przed nami zejście.
Zamyka oczy i odchyla głowę do tyłu, wystawiając gardło do słońca.
– A potem?
– Potem schronisko. Prysznic. I może... ty z językiem między moimi udami, kiedy inni będą zasypiać po kolacji.
Jego oddech przyspiesza.
– Ty mała kurwo – mówi z uśmiechem, z czułością, z tą brutalną czułością, którą między nami wypracowaliśmy.
Śmieję się.
– Ty mój. Tylko mój.
Zostajemy jeszcze kilka minut na szczycie Brestovej, pozwalając ciałom odpocząć. Potem powoli podnosimy się i ruszamy w dół.
Zejście z Brestovej daje nam w kość. Stromizna wciąga mięśnie w bezlitosny taniec, kolana bolą od napinania, a plecak z każdą minutą wydaje się cięższy. Marcin przeklina cicho pod nosem, ale ja się tylko uśmiecham. Wiem, że jutro będziemy się tędy wspinać z powrotem. Ale jutro jest daleko. Jutro to dopiero za tysiąc lat – tysiąc pocałunków, spojrzeń, drobnych gestów, złośliwości i pojednań. Tysiąc oddechów obok siebie.
Teraz jestem tu. Z nim. Spocona, zmęczona, z nogami jak z waty, ale szczęśliwa. I trochę obolała między udami. Lubię ten ból. Przypomina mi, co zrobiliśmy. I kto to zrobił.
W końcu docieramy na parking pod Spaloną. Siadamy na kamieniu, w milczeniu. Jego koszulka przylega do klatki piersiowej, rozciągnięta potem i ciężkim oddechem. Mój wzrok ucieka w tamto miejsce, jak zawsze.
– Co się gapisz? – mruczy, z półuśmiechem.
– Nic. Po prostu dobrze wyglądasz zmęczony. Wiem, że to ja cię wykończyłam.
Parsknięcie.
– Ty mnie wykończysz, ale chyba kiedyś od środka.
– O to chodzi.
Wstajemy i zaczepiamy młodą parę z Polski, która właśnie zrzuca plecaki do bagażnika. Dziewczyna ma długie blond włosy, chłopak nosi koszulkę z logo jakiegoś ultramaratonu.
– Hej, nie jedziecie może do Zuberca? – pytam z uśmiechem, opierając się na kijku. – Szukamy jakiegoś noclegu na kilka nocy.
Chwilę się wahają, ale dziewczyna kiwa głową.
– Wskakujcie. I tak jedziemy przez centrum.
W aucie pachnie miętą i potem. Jadę z tyłu, przyklejona do Marcina, głową oparta o jego ramię. Nie mówię nic. Czuję jego dłoń na moim udzie, jak leniwie wsuwa się pod materiał krótkich spodenek.
– Zostaw – szepczę mu do ucha. – Jeszcze nas wyrzucą po drodze.
– Ale jak wrócimy do Zuberca, to cię rozpakuje. Powoli.
Uśmiecham się. Zuberec coraz bliżej. A ja znów czuję dreszcz.  
Prawie nie wierzę, kiedy właścicielka pensjonatu kiwa głową, mówiąc, że mają jeden pokój wolny. Ostatni. Mały, ale z łazienką. Nie wybrzydzamy. Jesteśmy zmęczeni, spoceni, głodni i... nadal trochę rozpaleni.
Pokój pachnie sosną i wilgocią. Ściany są cienkie, jakby zrobione z kartonu, a drzwi skrzypią jak w starym filmie. W środku – jedno łóżko, wąskie, ale z czystą pościelą. Rzucam plecak pod ścianę i od razu idę pod prysznic.
Gorąca woda leje się po plecach, spływa między piersiami, po udach, zabierając z sobą cały dzień – kurz, pot, pył szlaku i wspomnienie jego penisa głęboko we mnie, jeszcze dziś, jeszcze tam, na zboczu.
Słyszę, jak wchodzi do łazienki. Otwieram kabinę. Patrzymy na siebie przez parę sekund. Bez słów.
– Chodź – mówię cicho.
Wchodzi pod strumień wody, za ciasno, za blisko, ale tak właśnie lubimy.
Jego ręce błądzą po moich plecach, biodrach, a potem zjeżdżają niżej. Całuje mnie, znowu zachłannie, jakby od tego zależało jego życie. Woda szumi, ciało mi drży, bo wiem, że nie mamy wiele czasu. Ściany cienkie jak papier.
– Cicho – szepczę, ale sama zaraz przestaję być cicho.
Robi mi to na stojąco, szybko, brutalnie, z mokrym szelestem skóry o skórę i parą unoszącą się wokół jak mgła. Opieram się plecami o chłodną ścianę kabiny, rozchylam uda. Zaciskam zęby, by nie jęknąć głośno. Jego dłoń jest wprawna, doświadczona. Wie, jak mnie zadowolić.  
Po wszystkim stoimy jeszcze chwilę pod wodą. Oddychamy głęboko.
– Będą wszystko słyszeć – mówię z lekkim śmiechem.
– I dobrze – odpowiada. – Niech wiedzą, że mam kobietę, która wie, czego chce.
– Wieczorem czas na rewanż –  mówię sunąc dłonią po jego brzuchu w dół.  
Ubieramy się bez słów. Potem wychodzimy na kolację do pobliskiej knajpki. Między nami znowu płynie ciepło. Napięcie z rana rozładowane. Znów jesteśmy parą – jak dwie skarpety: różne, ale nierozerwalne.
Wieczór w Zubercu pachnie letnim spokojem. Po kolacji wracamy do pensjonatu powoli, trzymając się za ręce, jakbyśmy byli jedynymi ludźmi na świecie. Ulice są puste, niebo ciemnieje, a gdzieś z oddali dobiega pojedynczy szczek psa i szum drzew.
Jego dłoń jest ciepła, mocna, znajoma. Wiem, że jest już spokojny, zaspokojony. Ale we mnie jeszcze zostało trochę głodu. Innego.
Zamykamy drzwi pokoju. On ściąga koszulkę, siada na brzegu łóżka, przeciąga się. Patrzę na niego. Patrzę tak, jak on patrzył dziś na mnie, kiedy wspinałam się przodem przy łańcuchach.
– Nie kładź się jeszcze – mówię cicho.
Klękam między jego nogami, bez wahania. Oparty plecami o ścianę, patrzy na mnie z lekkim zaskoczeniem, ale nie mówi nic.
Rozpinam mu spodnie powoli. Uwielbiam ten moment – napięcie w jego udach, drganie mięśni, oddech, który staje się głębszy. Jest twardy, gotowy, pulsuje mi w dłoni.
– Wiem, że to lubisz – szepczę, zanim wsuwam go sobie do ust.
Jestem powolna, celowa. Czasem spoglądam na niego spod rzęs. Wiem, co robię. On też wie. Wzdycha cicho, jedną ręką dotyka moich włosów, drugą zaciska na pościeli.
Poruszam się rytmicznie, coraz głębiej, coraz mokrzej. Czuję, jak jego ciało napina się pod moimi palcami, jak biodra zaczynają drżeć.
– Ania… – mruczy z przeciągłym jękiem, niskim, szorstkim, jakby już tracił kontrolę.
Nie przestaję, aż czuję, jak się rozlewa, gorąco i gwałtownie. Łapię to wszystko. Dopiero potem odsuwam się, ocieram wargi grzbietem dłoni.
Patrzy na mnie,  z rozbłyskiem w oczach, zmęczony i szczęśliwy.
– Jesteś niebezpieczna – mówi z półuśmiechem.
– A ty jesteś mój.
Zasypiamy przytuleni, zmęczeni, rozgrzani, z ciałami nadal lepko bliskimi. Jutro znowu ruszymy w górę.

Dzień 2 – Brestova – Salatyński Wierch – Pachoł.  

Zostawiamy część rzeczy w pokoju – śpiwory, kosmetyki, zapasowe ubrania. Plecaki stają się nagle lekkie, jakby odjął nam ktoś z ramion nie tylko ciężar, ale i część wczorajszych emocji. Poranek jest ciepły, rześki, pachnie kawą i żywicą.
Znowu łapiemy okazję, by wrócić tam, gdzie wczoraj skończyliśmy.  Tym razem starsza pani. Słowaczka. Nie wiele mówimy. Nie trzeba. Zbytnio się nie rozumiemy. Ale to tylko kilka kilometrów. Na miejscu dziękujemy jej serdecznie. Odpowiada szczerym uśmiechem.  
Wyruszamy niebieskim szlakiem spod Spalonej. Podejście na Brestovą od tej strony jest strome, długie i zdradliwie męczące. Każdy krok ciągnie łydki, pot spływa po karku. Mówię niewiele. Marcin również. Ale tym razem to dobre milczenie – skupione, wspólne, spokojne.
Czasem zatrzymujemy się na chwilę, by złapać oddech. On odgarnia mi włosy z karku, całuje skroń, a ja przyciskam się do niego na chwilę, szukając siły w jego dotyku.
Gdy wreszcie wychodzimy na grań i stajemy na szczycie Brestovej, czuję coś w rodzaju ulgi i dumy. Wiatr łaskocze spocone ciała. Widoki znowu powalają – Siwy Wierch, z drugiej strony Salatyny , głęboka zieleń dolin i stalowa linia horyzontu.
Marcin siada na ziemi, zdejmuje czapkę i przymyka oczy. Podchodzę do niego i siadam bokiem na jego kolanach, obejmując go za szyję.
– Pamiętasz? Jeszcze wczoraj… tutaj wszystko się zaczęło – szepczę, całując go w ucho.
– Pamiętam każdą sekundę – odpowiada cicho. – I twój jęk. I to, jak wyglądałaś, kiedy byłaś cała dla mnie.
Patrzę w tamtą stronę, na Zuberski Wierch – niepozorne wzniesienie, a jednak w mojej pamięci obrosłe w skórę, pot i jęki. Tam właśnie, wśród ciszy gór i traw poruszanych tylko wiatrem, pieprzyliśmy się jakby świat miał się skończyć. Bez wstydu. Bez litości.
Wystarczy jedno spojrzenie w tamtym kierunku, jeden błysk obrazu w głowie – jego biodra między moimi udami, jego ręce wczepione w moje plecy, mój krzyk z dławiącym się jękiem.
Czuję, jak robię się mokra. Powoli, nieznośnie.
Mój oddech przyspiesza. Plecak ciąży mi teraz dziwnie, a materiał legginsów zaczyna przyklejać się w niewłaściwy sposób. Mam ochotę się zatrzymać. Zamknąć oczy. Wsunąć mu rękę za pasek spodni i zapytać: „pamiętasz mnie tamtą?”  
Uśmiecham się, lekko zarumieniona. Wiem, że mógłby mnie teraz znowu rozebrać spojrzeniem. Ale to nie ten moment. Nie tu, nie teraz.
– Chodź – mówię. – Jeszcze tyle przed nami.
I ruszamy dalej granią, lekcy, spokojni, zmysłowo wyczerpani i nienasyceni.
Salatyński Wierch rośnie przed nami jak obietnica bólu i spełnienia. Stromy, surowy, dziki. Jego krawędzie odcinają się ostro na tle nieba, a podejście – mozolne, niekończące się – wyciska z nas ostatnie siły.
Wchodzimy na szczyt zziajani, z mokrymi plecami, z potem spływającym po karku, między piersiami, aż pod pas. Marcin zdejmuje czapkę, odgarnia włosy z czoła. Ja staję przy nim i patrzę w dal, niby odpoczywam. Ale myśli mam gdzie indziej.
Mam przed oczami nas. Tutaj. Na tej nagrzanej od słońca skale. On za mną, we mnie, śliski od potu, twardy i zachłanny. Ja na kolanach, z zadartą koszulką, jęcząca do rytmu jego pchnięć. Ludzie przechodzą obok. Patrzą. Udają, że nie widzą. Ale widzą. Słyszą. Ich spojrzenia podniecają mnie jeszcze bardziej.
Czuję, jak z każdym obrazem robię się wilgotna. Aż pulsuje mi między udami.
– Marcin… – szepczę, zbliżając się do jego ucha. – Mam ochotę cię tu zerżnąć. Na oczach wszystkich. Jak w jakimś cholernym porno. Nie wiem, co się ze mną dzieje.
On odwraca głowę. Jego oczy błyszczą. Widzę, że sam się ledwo trzyma.
– To przez te góry – odpowiada chrapliwie. – Zdzierają z ciebie wszystko. Nawet wstyd.
– I dobrze – uśmiecham się bezczelnie, przesuwając dłonią po jego brzuchu. – Nie chcę go teraz mieć.
On patrzy na mnie uważnie, a jego dłoń zatrzymuje się w pół gestu, jakby nie był pewien, czy ma zrobić to, o czym myśli. Ja też nie jestem. Ludzie siedzą na kamieniach, jedzą, śmieją się. Ktoś robi zdjęcia.
Przyciąga mnie do siebie, przytula mocno, niby niewinnie. Ale jego biodra przywierają do moich. Czuję go. Twardy. Gotowy. Tak samo jak ja.
Całuje mnie w skroń, potem w szyję. Trwa to tylko sekundę dłużej, niż powinno.
– Wieczorem – mówi cicho. – Wszystko, co teraz cię rozpala, dostaniesz wieczorem. Albo szybciej, jeśli gdzieś się ukryjemy.
Uśmiecham się. Jestem rozpalona. Cierpliwa i niecierpliwa jednocześnie.
Zejście będzie piekłem. Zwłaszcza z tym napięciem między nogami i jego spojrzeniem palącym mi kark. Ale nie chcę, żeby przestawało.
Grzbiet prowadzi nas dalej, jakby chciał sprawdzić naszą gotowość. Zejście z Salatyńskiego jest łagodne, pozwala złapać oddech po wcześniejszym napięciu – fizycznym i tym drugim, głębszym, mokrym od pragnień.
Krótkie podejście na Mały Salatyn nie sprawia trudności. Idziemy blisko siebie. Czuję jego obecność niemal w skórze. Czasem muska mnie dłonią po plecach, niby przypadkiem. Przepuszcza mnie na węższym odcinku, bo wie, że lubię, gdy patrzy. Wiem, co widzi. Dobrze wiem. I specjalnie stawiam kroki z gracją, niemal teatralnie.
– Lubisz się tak popisywać, co? – mówi cicho, gdy mijamy płytką przełęcz.
– Lubię wiedzieć, że się ślinisz – rzucam przez ramię z uśmiechem.
Przestrzeń za Małym Salatynem robi się coraz bardziej otwarta. Grań nie jest jeszcze trudna, ale daje przedsmak tego, co nas czeka. Wiatr staje się silniejszy. Słońce przemyka po skalnych zboczach, cienie tańczą wokół nas jak obietnica czegoś ostrzejszego.
Czuję, jak adrenalina miesza się z podnieceniem. W jego oczach widać to samo.
– Od tego momentu zaczyna się prawdziwa zabawa – mówię, zerkając na niego spod daszka czapki.
– O tak – przytakuje. – I nie mam na myśli tylko szlaku.
Pierwsze łańcuchy pojawiają się nagle, jak ostrzeżenie. Słońce odbija się od metalu, oślepia na chwilę. Zatrzymuję się, łapię oddech. Do tej pory szłam pierwsza, pewnie, zadziornie. Ale teraz… Patrzę przez małą szczerbinkę w skale, a za nią nie ma nic — tylko powietrze, przepaść bez dna. Moje ciało napina się jak struna.
Zatrzymuję się.
– Idź ty – mówię cicho. – Ja… teraz ty.
Marcin nie pyta. Rusza przodem, sprawnie, pewnie, jakby miał skrzydła. Kroki dokładne, ręce silne, biodra płynnie układają się między występami skał. Obserwuję go jak zahipnotyzowana. Każdy jego ruch mówi: „jesteś bezpieczna”.
Gdy przekracza najbardziej eksponowany odcinek, odwraca się do mnie i wyciąga dłoń. Patrzy mi w oczy. Uspokaja tym jednym spojrzeniem. Tą dłonią. Tą obecnością. Tą swoją cholerną pewnością.
Chwytam ją.
– Mam cię – mówi krótko, stanowczo. – Idziesz za mną.
Za to go kocham. Nie tylko za to, jak mnie pieprzy. Ale za to, że potrafi też tak — w tej jednej sekundzie — zdjąć ze mnie cały ciężar świata. Wspinam się, krok po kroku. Z przepaścią po lewej i jego ręką po prawej.
Gdy stajemy na półeczce, moje dłonie nadal się lekko trzęsą. On to widzi. Przyciska usta do moich skroni, potem do ucha.
– Byłaś świetna. I cholernie piękna, jak się boisz – szepcze.
Uśmiecham się, mimo napięcia. Ruszamy dalej, a ścieżka coraz bardziej przypomina ostrze – grań zwęża się, eksponuje. Ale idziemy razem.
Powoli docieramy na Spaloną Kopę. Słońce wisi już wysoko nad głowami, skóra pali się pod plecakiem, pot spływa po plecach aż do majtek. Widok na dalszą grań powinien zapierać dech, ale mnie tylko przytłacza. Patrzę przed siebie — na Pachoła. Wielki, masywny, stromy. Wygląda jak potwór, który czeka tylko, aż się potknę.
Zatrzymuję się. Nogi robią się miękkie, jakby ktoś odciął mi siły od kolan w dół.
– Nie dam rady – rzucam, zbyt szybko, zbyt ostro.
Marcin staje obok, ociera pot z czoła. Patrzy na mnie przez chwilę bez słów, tylko tym swoim spojrzeniem, które znam już na wylot — czułym, ale konkretnym. Jego dłoń ląduje na moich plecach. Powoli, pewnie, uspokajająco.
– Dasz – mówi spokojnie. – Już nie raz mówiłaś, że nie dasz. I co? Zawsze dawałaś. Nawet wtedy, gdy niosłaś mnie wzrokiem na Świnicy, bo ja już nie miałem siły.
– To było inne zmęczenie – burczę, ale jego słowa zapuszczają korzenie gdzieś głębiej.
– To jest dokładnie to samo. Tylko trzeba złapać oddech. Pomyśl, co będzie na szczycie. Widok. I ja. I twoje nagie plecy pod moimi dłońmi, gdy nikt nie będzie patrzył.
Zerkam na niego, już z cieniem uśmiechu. Zna mnie zbyt dobrze.
– Zawsze musisz mieszać seks z motywacją?
– A działa?
Milczę. Wiem, że działa.
Wyciąga rękę. Łapię ją. I ruszamy. Krok po kroku, w górę, w stronę potwora. Już nie sama.
Podejście jest długie I mozolne, ale nie trudne.  
Na szczycie Pachoła jest kilku ludzi — dwóch starszych turystów robi zdjęcia panoramie, jakaś para siedzi z boku, wyciągając kanapki z plecaka. Siadamy trochę z boku, tam gdzie głazy tworzą naturalną osłonę. Rozkładam karimatę, zdejmuję buty. Oddycham głęboko, nadal czuję w nogach podejście.
Marcin zdejmuje plecak, przeciąga się z cichym westchnieniem, które w mojej głowie brzmi jak pomruk pożądania. Obserwuję go kątem oka. Krople potu spływają mu po karku, koszulka przylega do pleców, a napięte mięśnie pod materiałem działają na mnie jak dotyk. Czuję znajome pulsowanie nisko w brzuchu.
Pochylam się, niby po butelkę wody, ale robię to w sposób, który dobrze zna. Jego wzrok łapie mój dekolt.
– Wiesz – szepczę, pochylając się jeszcze bliżej – jak tak na ciebie patrzę, to ciężko mi się skupić na czymkolwiek innym.
– A ja właśnie próbuję nie zwariować, kiedy się tak wyginasz – odpowiada z lekkim uśmiechem, jego głos jest chrapliwy.
Mijają nas turyści, ale nie zwracają na nas uwagi. Marcin przesuwa dłonią po moim udzie, tylko przez moment, delikatnie, jakby badał granicę. Nachylam się, całuję go krótko, z pozoru niewinnie, ale nasze spojrzenia mówią więcej.
– Gdybyśmy byli tu sami… – zaczynam.
– To byśmy się nie zatrzymali na samym szczycie – kończy za mnie.
Parskam śmiechem. Cicho, tylko dla niego. Czuję jego dłoń na moich plecach, przesuwającą się powoli pod koszulkę.
Nie zrobimy tu nic więcej. Nie teraz, nie przy tych kilku osobach. Ale oboje wiemy, że to tylko kwestia czasu. Że jeszcze dziś wieczorem to napięcie znajdzie ujście. I że będzie dziko.
Schodzimy z Pachoła na Banikovską Przełęcz ostrożnie, bo szlak jest zniszczony, kamienie sypią się spod butów, każdy krok trzeba kontrolować. Słońce praży, wiatr przycicha – w tej ciszy słyszę własny oddech, jego stłumione przekleństwa, gdy jeden z głazów ucieka spod nogi.
Na przełęczy przystajemy. Siadam na kamieniu, wyciągam wodę. Marcin staje za mną, przez chwilę masuje mi ramiona, jego dłonie są gorące, a dotyk twardszy niż powinien – aż zadrżałam.
– Plan na dziś wykonany – mówię cicho. – Teraz tylko zejście.
Patrzy w dół, na wijącą się ścieżkę do Spalonej Doliny.
– „Tylko” zejście – uśmiecha się pod nosem. – Z takimi kolanami jak moje, to bardziej walka o życie.
Śmieję się, ale w środku czuję ulgę. Zrobiliśmy wszystko, co zaplanowaliśmy. Teraz już tylko w dół.
Zejście jest długie i miejscami równie strome jak wcześniejsze podejście. Plecaki ciągną w dół, stopy ślizgają się na piargu. Ale każde zmęczenie rekompensuje świadomość, że w dolinie czeka nas spokój – cisza trawy, chłód potoku, wspomnienie tego, co działo się na szczycie wczoraj.
Kiedy w końcu docieramy na dno Spalonej Doliny, rozpinam pas biodrowy z westchnieniem ulgi.
– Nocleg, prysznic i coś zimnego – mówię. – A potem ty.
– W tej kolejności? – pyta z uśmiechem.
– Niekoniecznie – mruczę, patrząc mu prosto w oczy.
Znowu zaczynamy wypatrywać polskich rejestracji. Znowu ten sam schemat – szybkie spojrzenia, niewinne pytanie, uśmiech. I znowu mamy szczęście. Starsze małżeństwo z Krakowa zatrzymuje się bez wahania.  
Rozmawiamy uprzejmie, choć jesteśmy zmęczeni. Oni pytają o szlak, my odpowiadamy półsłówkami, jakby wspomnienie dzisiejszej trasy było zbyt intymne, zbyt świeże, by je dzielić.
Podwożą nas niemal pod same drzwi pensjonatu. Dziękujemy im z wdzięcznością, a gdy auto odjeżdża, łapię Marcina za rękę.
– To był dobry dzień – mówię.
– To był cholernie dobry dzień – odpowiada, pochylając się, żeby mnie pocałować.
Cisza wieczoru nad Zubercem wypełnia się naszym milczeniem. Zmęczeniem. Oczekiwaniem.
Jemy kolację w tej samej knajpce co wczoraj – znajoma kelnerka, ten sam stół, smak wina, który zaczyna działać już przy drugim łyku. W jego spojrzeniu jest coś ciepłego, miękkiego, czego nie widziałam rano, gdy z trudem patrzyliśmy na siebie.
Po powrocie do pokoju zamyka drzwi za nami i nie mówi ani słowa. Zdejmuje mi bluzę, potem koszulkę. Całuje mnie w obojczyk, a jego palce błądzą po mojej talii. Śmieje się, gdy ściąga moje stringi.
– Te majtki to żart, Ania. Jakbyś w ogóle ich nie miała – mówi, patrząc mi w oczy z tym swoim zawadiackim uśmiechem, który zawsze sprawia, że miękną mi kolana.
Zostaję naga przed nim. Zostawia na chwilę swoje ubrania, bierze mnie na ręce i niesie do łazienki. Woda w kabinie jest ciepła, leniwa. Stoję pod strumieniem, a on myje mnie jakby znał moje ciało lepiej niż ja sama. Delikatnie, cierpliwie. Gdy kończy, zamieniamy się rolami. Przesuwam dłońmi po jego klatce piersiowej, barkach, udach. Myję go równie dokładnie. Nie przestajemy się dotykać nawet na chwilę.
Wieczór, który miał być dziki, staje się niespodziewanie czuły. Kochamy się powoli, bez pośpiechu, jakbyśmy chcieli zapamiętać każdy oddech, każdy ruch. Ciało przy ciele, oddech przy uchu, szept przy ustach.
Gdy w końcu zasypiamy, jego dłoń spoczywa na moim brzuchu. A ja czuję się bezpieczna. Kochana. Cała.

Dzień 3 – Banikov – Trzy Kopy

Jemy cicho śniadanie, każde pogrążone w swoich myślach. On od czasu do czasu zerka na telefon, ja udaję, że nie sprawdzam jeszcze raz trasy. Napięcie wisi w powietrzu. Dzisiejszy odcinek zapowiada się poważnie – wiemy to z opisów, z forów, z relacji. Będzie ostro, będzie eksponowanie. I będzie pięknie. Ale ten dreszcz w żołądku – to nie tylko adrenalina. To coś więcej. Lęk podszyty ekscytacją.
Mamy doświadczenie. Wielokrotnie szliśmy razem granią, zaliczaliśmy trudne wejścia, nie raz i nie dwa pokonując własny strach. Ale tu jeszcze nie byliśmy. Zachodnią grań Rohaczy czuć w powietrzu jak zapach burzy – zmysłowo, nerwowo, elektrycznie.
Wychodzimy z pokoju z lżejszymi plecakami, gotowi. Znów próbujemy złapać stopa – to już nasz rytuał. I znów mamy szczęście. Stają przy nas młodzi Polacy – chłopak i dziewczyna, uśmiechnięci, ciekawi, dokąd zmierzamy. Wsiadamy, dziękując, i przez kilka minut śmiejemy się razem, jakbyśmy znali się od lat.
Wymieniamy się trasami, planami. Dziewczyna rzuca mi porozumiewawcze spojrzenie, kiedy mówię, dokąd się wybieramy.
Towarzyszą nam aż do Banikovskiej Przełęczy. Idzie się dobrze – rześko, spokojnie, choć gdzieś pod skórą czuć napięcie nadchodzącego odcinka. Rozmawiamy o szlakach, o schroniskach, o tym, kto co widział i gdzie się bał najbardziej. Śmiejemy się, podziwiamy widoki. To jedno z tych niespodziewanych spotkań, które zostają z człowiekiem na dłużej.
Na przełęczy stajemy razem. Oni mają w oczach ekscytację przed drogą, którą my pokonaliśmy wczoraj.  My zerkamy w przeciwną stronę – tam czekają Trzy Kopy. Stromizna, ekspozycja, stal.
Wymieniamy się numerami. Mówimy, że zjemy dziś razem kolację, jeśli wszystko pójdzie dobrze. Ich twarze są otwarte, życzliwe. Kibicujemy sobie nawzajem.
– Powodzenia – rzucają na pożegnanie.
– I wzajemnie – odpowiadam, zanim znów splatam palce z Marcinem. Ruszamy w swoją stronę, każde z innym drżeniem w piersi.
Na Baníkovie siadamy na chwilę, plecaki opierając o kamienie. Powietrze jest przejrzyste, rześkie, pachnie skałą i latem. Pojedyncze chmury leniwie przesuwają się nad granią, jakby i im nie chciało się nigdzie spieszyć. Pijemy po kilka łyków wody, wymieniamy krótkie spojrzenia. Między nami znów jest to coś – napięcie, radość, wspólnota.
W końcu ruszamy. Znam już ten moment – lekkie napięcie mięśni, głęboki wdech i spojrzenie przed siebie. Strome zacięcie w dół wygląda poważnie. Łańcuch ciągnie się długo, znika za kantem.
– Ja pierwszy – mówi Marcin, nie pytając. Wiem, że to nie tylko troska. To też jego sposób na kontrolę. Na opanowanie własnego strachu. I wiem, że robi to też dla mnie. Lubi patrzeć, jak schodzę za nim. Lubi, kiedy jestem blisko.
Zaczyna schodzić, ostrożnie, pewnie. Patrzę, jak napinają się jego ramiona, jak stopy szukają punktu podparcia. A potem idę za nim. Mimo lęku – uśmiecham się do siebie. Jest dziko. Surowo. Adrenalina tańczy we krwi jak alkohol.
Na krótkim wypłaszczeniu łapie mnie za rękę. – Dobrze ci idzie, kocie – szepcze.
– Jeszcze jak – rzucam mu przez ramię, znów wchodząc w rytm skały i ciała.
Kilka spokojnych kroków i docieramy do mocno pochylonej, gładkiej płyty. Skała lśni w słońcu, niemal biała, miejscami wyślizgana. Znowu długi łańcuch, zwisa wzdłuż niej jak lina ratunkowa. Przez chwilę oboje milczymy – to jedno z tych miejsc, gdzie trzeba być tu i teraz, bez myślenia o tym, co dalej.
Zaczynamy trawers. Idę pierwsza, jak zwykle. Dłonie zaciskają się na metalu, stopy szukają czucia w skale. Pod nami urwisko – nie całkiem pionowe, ale wystarczająco głębokie, by wstrzymać oddech.
Marcin idzie zaraz za mną. Słyszę jego oddech, czuję jego obecność, mocną, skupioną. To miejsce sprawia, że każdy dotyk łańcucha staje się niemal intymny – dzieli nas tylko oddech, skalna przestrzeń i odwaga.
Kiedy stajemy na bezpieczniejszym fragmencie, obracam się do niego i widzę błysk w jego oczach. Taki sam, jak wtedy, kiedy jesteśmy zupełnie sami.
– To był ładny krok – mówi cicho.
Uśmiecham się tylko.  
Jeszcze kawałek. Po minięciu Banikowskiej Igły, ostrej i wyniosłej jak ząb wbity w grzbiet, wychodzimy w końcu na łagodniejszy odcinek. Kamienie mniej chybotliwe, skały bardziej przyjazne. Teren otwiera się, dając chwilę wytchnienia po napięciu ostatnich minut.
– Świetnie ci idzie – mówi Marcin, podchodząc blisko i klepiąc mnie lekko w tyłek. Ten dźwięk i dotyk wywołują u mnie mimowolny uśmiech. Uwielbiam jego klapsy – zadziorne, czułe, pewne siebie. Dają mi poczucie, że wszystko jest pod kontrolą, nawet jeśli serce jeszcze nie całkiem wróciło na swoje miejsce.
Ale pod tym uśmiechem kryje się coś jeszcze. Wciąż mam za skórą lekki strach. Przed Trzema Kopami. Przed ekspozycją, która czeka za Hrubą Kopą. Wiem, że będzie trudno. Że będzie przestrzeń, stalowe łańcuchy i cisza, w której nawet myśli dźwięczą głośniej.
On to wie. I nie mówi nic więcej. Tylko idzie obok, spokojnie. W jego milczeniu jest siła, której się trzymam.
Na Hrubej Kopie zatrzymujemy się tuż pod szczytem, gdzie ktoś zostawił krzyż zrobiony z narty i kijków  – prosty, symboliczny znak obecności człowieka w tej surowej przestrzeni.
Rozciąga się stąd widok zapierający dech, ale moje ciało bardziej potrzebuje powietrza niż oczy widoków. Zdejmuję koszulkę – wilgotna od potu przylegała do skóry jak druga warstwa. Marcin siada oparty o duży głaz, z którego sterczy porost i kilka źdźbeł trawy. Siadam między jego nogami, przylegając do niego plecami, jakbyśmy byli jednym ciałem. Jego pierś ciepła, spokojna, rytmiczna.
Jego dłonie układają się na moim brzuchu. Przez chwilę tylko leżą, jakby chciał dać mi znać, że tu jest. Potem wsuwają się pod mój stanik, bez słowa, delikatnie. Palce suną po mojej skórze, piersiach, powoli, czule. Zamykam oczy, pozwalam się dotykać – cicho, prawie nieruchomo, w sercu gór. Tylko wiatr szepcze coś w trawie i w chmurach nad nami.
Oddycham głęboko, czując, jak jego dłonie wciąż poruszają się pod materiałem mojego stanika – niespiesznie, jakbyśmy mieli całą wieczność. Ciało mam wilgotne nie tylko od potu, ale od niego, od nas. Czuję się miękka, rozluźniona, a jednocześnie w każdej komórce gotowa na więcej.
Odchylam głowę, opieram ją o jego ramię. Składam lekki pocałunek na jego szczęce. Jego palce przesuwają się teraz niżej, po moim brzuchu, po linii spodni. Wciągam powietrze, czując jak wsuwa je pod materiał. Krótkie muśnięcia, pieszczoty. Głęboko porusza mnie to miejsce – tu, w ciszy, wśród kamieni, tak otwarcie, a zarazem subtelnie. Nie mówimy ani słowa. To wszystko dzieje się między dotykiem a oddechem.
Słońce ogrzewa nasze ciała, a wiatr jakby nas omijał. W tej chwili wszystko jest dobrze – w środku i na zewnątrz. Przylatuje motyl, osiada na głazie obok. Patrzę na niego, potem znów na Marcina. Odwracam się w jego stronę, całuję go powoli, smakując go jakby po raz pierwszy.
– Jeszcze trochę – szepczę. – Zanim ruszymy dalej.
Zakładam z powrotem koszulkę, jeszcze lekko wilgotną, choć słońce zrobiło swoje. Marcin podnosi się pierwszy, podaje mi rękę i pomaga wstać. Czuję jeszcze na skórze ciepło jego dłoni. Wzrokiem żegnamy Hrubą Kopę. Przed nami ostatni i najtrudniejszy fragment dzisiejszej trasy.
Kamienista ścieżka pnie się w stronę pierwszego z trzech zębów Trzech Kop. Z początku jest łagodnie, ale doskonale wiem, że to tylko cisza przed burzą. Czuję narastające napięcie – lęk, ale też podniecenie. Te miejsca przyciągają mnie czymś pierwotnym. Są trudne, surowe, piękne i groźne jednocześnie. Idziemy wolno, ostrożnie, każde z nas skoncentrowane na kroku, na uchwycie, na równowadze.
Pierwsze łańcuchy pojawiają się szybko. Chwytam je pewnie, ręce mam silne, sprawdzone w dziesiątkach podobnych przejść. Ale i tak czuję ścisk w żołądku, gdy wąska półka znika pod moimi stopami, zostawiając przestrzeń i skałę.
Marcin idzie pierwszy, jak zwykle. Słyszę jego spokojny głos, gdy podpowiada:
– Tu masz dobry stopień… i trochę wyżej uchwyt. Dasz radę.
Daje mi przestrzeń, ale i pewność, że nie jestem sama. Gdy stajemy razem na małej platformie przed kolejnym fragmentem, odwraca się do mnie, oceniając wzrokiem, czy jestem gotowa.
– Jak się czujesz? – pyta, patrząc mi prosto w oczy.
– Jest adrenalina – przyznaję. – Ale lubię to. Lubię tu być. Z tobą.
Przytula mnie na chwilę, krótko. Pocałunek w skroń. Potem znowu ruszamy – w głąb skały, w górę granitu, w ten świat, gdzie nie ma miejsca na chaos codzienności. Tylko ciało, skała, oddech. I my.
Grań Trzech Kop okazuje się mniej przerażająca, niż to opisywali w internecie. Jest kilka miejsc, gdzie trzeba się dobrze skupić, gdzie łańcuchy są nie tyle pomocą, co koniecznością — ale nie ma paniki, nie ma zawrotów głowy. Każdy krok jest uważny, każde oparcie dłoni – świadome. Mimo zmęczenia czujemy się pewnie.
Marcin raz po raz ogląda się za siebie, upewnia, że jestem blisko. Podajemy sobie ręce w trudniejszych momentach, pomagamy sobie wzajemnie. W milczeniu, które znaczy więcej niż słowa.
Na jednej z niewielkich przełączek przystajemy na kilka minut. Pijemy po łyku wody, oddychamy głęboko. Nad nami niebo — czyste, błękitne, w dolinach mleczne smugi chmur. A przed nami widać już masyw Rohacza Ostrego i Rohacza Płaczliwego. Ich sylwetki dominują nad horyzontem.
– Prawdziwe góry zaczynają się dopiero teraz – mówię, z uśmiechem, pół żartem, pół serio.
– A my już jesteśmy gotowi – odpowiada Marcin.
Na Smutnej Przełęczy nie rozmawiamy zbyt wiele — wszystko już zostało powiedziane spojrzeniami, dłońmi, spokojem w sercu. Przed nami ostre, majestatyczne Rohacze, ale dziś to już nie nasza droga. Schodzimy w dół, do Doliny Smutnej, wciąż w lekkim oszołomieniu po emocjach z Trzech Kop.
Słońce grzeje mocniej niż się spodziewaliśmy. Na szerokim, nagrzanym głazie rozkładamy się na moment jak jaszczurki. Ciepło kamienia wnika w plecy, ramiona, uda. W powietrzu unosi się zapach skalnego lata — nagrzanej trawy, potu, żywej adrenaliny.
Leżymy chwilę w ciszy. Marcin pochyla się nade mną, opiera na łokciu.
— Byłaś dzielna… i tak cholernie podniecająca w tych skałach — mówi cicho, prawie szeptem.
Uśmiecham się bezwiednie. Patrzę mu w oczy. Czuję się silna. Piękna. Cała mokra od wysiłku i szczęścia. I gotowa na wszystko, co dalej.
Leżymy na nagrzanym głazie, wtuleni w siebie. On wciąż patrzy na mnie tym spojrzeniem — ciepłym, głodnym, miękkim. Przesuwa palcami po moim brzuchu, gdzie koszulka podciągnęła się podczas leżenia. Jego dotyk jest delikatny, ale stanowczy. Ciało reaguje natychmiast — z dreszczem, z napięciem, z pragnieniem.
— Tak cholernie podniecająca — powtarza, niżej, bardziej do siebie niż do mnie.
Pochyla się i całuje mnie w brzuch, tuż nad paskiem spodenek. Wdech zatrzymuje mi się w gardle. Miejsce po miejscu, z wolna, przesuwa ustami w górę — przez żebra, między piersiami, po szyi.
Wokół nas tylko góry i słońce. Głęboka cisza doliny. Cisza, w której każdy pocałunek brzmi jak wyznanie.
Przed nami rozciąga się Dolina Smutna – szeroka, surowa i zachwycająca w swojej dzikości. Potężne ściany Rohaczy wyrastają niemal pionowo z zieleni, ich granie przecinają cienie niespiesznie sunących chmur. Złote plamy słońca przesuwają się po zboczach, muskając trawiaste stoki i bielejące rumowiska skalne. Strumień w dole szumi cicho, jakby opowiadał historię tej krainy – starej, milczącej i pięknej.
Jego ramię obejmuje mnie ciasno. Moja głowa oparta na jego barku, dłonie splecione na kolanie.
— To była piękna trasa — szepczę.
— I ty byłaś piękna. Zwłaszcza wtedy, gdy trzymałem cię nad przepaścią. Taka odważna, a jednocześnie miękka — odpowiada z uśmiechem, muskając nosem moją skroń.
Z oddali dolatują do nas głosy, śmiechy turystów. Po chwili ktoś rzuca beztroskie „Ahoj!”. Odpowiadamy machnięciem dłoni, nie odrywając się od siebie.
Dolina Smutna, mimo nazwy, jest dziś pełna światła i życia. Dla nas nie ma w niej cienia smutku – tylko duma, radość, nasycenie. Schodzimy powoli w dół, z wolna opuszczając to miejsce.
Na parkingu czekamy blisko godzinę na naszych porannych towarzyszy. Nie szkodzi. Siedzimy przy aucie, jedząc resztki orzechów i popijając wodę. Patrzymy na góry. Jest nam dobrze. Bez słów. Po prostu razem.
Czekamy cierpliwie. Nie ma już napięcia, nie ma pośpiechu. Obserwujemy turystów schodzących z gór, pary, samotnych wędrowców, zmęczonych i szczęśliwych.
Kiedy w końcu widzimy znajome sylwetki naszych towarzyszy z rana, machamy im z uśmiechem. Podchodzą, z twarzami rozpromienionymi jakby wrócili z innego świata.
— Jak było? — pytam dziewczynę.
— Przepięknie. Ale wy pewnie też mieliście przygodę życia — mruga do mnie porozumiewawczo.
Wsiadamy razem do auta. Powoli ruszamy w stronę Zuberca. Za nami Trzy Kopy, przed nami ostatnie chwile tej wyprawy. Ale czuję, że zostanie we mnie na zawsze.
W samochodzie, jeszcze w drodze do pensjonatu, rozmowa płynie lekko. Śmiech, wspomnienia dnia, krótkie komentarze o trasie. Marzena nagle odwraca się z przedniego siedzenia i patrzy na nas z uśmiechem:
— A może… jeśli nie macie nic przeciwko… pójdziemy jutro razem na Rohacze? — rzuca z entuzjazmem. — Skoro i tak mamy nocleg w Zubercu.
Zerkam na Marcina. Unosi lekko brwi, po czym kiwa głową z uśmiechem.
— Jasne, czemu nie — odpowiadam.
— Super — mówi Kuba zza kierownicy  — Chcieliśmy tam iść, ale trochę się wahaliśmy, a z kimś doświadczonym to zupełnie co innego.
Marzena odwraca się z powrotem do przodu, zadowolona.
W samochodzie zapada przyjemna cisza. Już planujemy w głowie, co spakować, o której wyjść. Jutro czeka nas piękny dzień w jeszcze piękniejszym towarzystwie.
W łazience pachnie mydłem i parą. Ciepła woda zmywa z nas kurz szlaku i zmęczenie, ale tym razem kąpiemy się osobno — potrzebujemy chwili ciszy, skupienia na własnych myślach. W międzyczasie pierzemy przepocone koszulki, skarpetki, bieliznę. Wszystko schnie rozłożone na kaloryferze i sznurku przy oknie.
W pokoju panuje półmrok. Powietrze pachnie świeżym praniem i czymś lekko cytrusowym — jego dezodorantem. Ja przeglądam ubrania w plecaku, on coś poprawia przy swoim bucie. Przygotowujemy się do kolacji — nieformalnie, ale chcemy wyglądać świeżo, normalnie, jak para, która właśnie nie zeszła z górskiego granitu. Trochę kremu na policzki, przewiewna koszulka i czyste spodenki. Uśmiech w lustrze.
Zbiegamy po schodach lekko spóźnieni. Marzena i Kuba już czekają przed pensjonatem. Machają nam z uśmiechem. Noc zapowiada się przyjemnie.
Kolacja zaczyna się od gorących dań i lekkiej wymiany wrażeń ze szlaku, ale szybko przeradza się w coś więcej. Wiatr szarpie markizą nad ogródkiem restauracji, deszcz dzwoni o blaszany parapet, a gdzieś dalej przetacza się głuchy grzmot. Siedzimy pod dachem, blisko siebie, ciepło bije z lamp grzewczych.
Marzena siorbie czerwone wino i mówi półgłosem:
— Chyba jednak jutro nie pójdziemy. Nie ma co szarżować.
— To chyba najmądrzejsza decyzja. Prognozy są kiepskie  — potwierdzam. — Przerwa dobrze zrobi.
Cisza po tych słowach jest wygodna. Jakby wszyscy odetchnęli z ulgą. Zostaniemy tu. Zjemy, wypijemy. Będziemy po prostu.
Kuba zamawia kolejne piwo, rozchyla bluzę. Wszyscy jesteśmy już lekko rozgrzani, odprężeni, trochę śmieszni. Śmiejemy się z historii ze szlaku — o butach przemoczonej do suchej nitki Marzeny, o moim upadku na błocie, o tym, jak Marcin zniknął za skałą i przestraszył kozicę, która prawie stratowała turystę.
Z czasem zaczynamy się rozluźniać jeszcze bardziej. Głosy stają się bardziej przyciszone, spojrzenia dłuższe, dotknięcia ramienia — bardziej świadome. Atmosfera między nami ciepła, coraz bardziej intymna, choć jeszcze nikt nie mówi tego głośno. Czuję, jak noga Marcina przesuwa się pod stołem i styka z moją łydką. Nie odsuwam jej.
W tle dudni burza. Ciemne niebo odcina się od ciepłego światła wnętrza. Na chwilę świat ogranicza się do czwórki ludzi i kufli na stole.
Przy stole robi się ciszej, choć rozmowa się nie kończy. Jest w niej teraz coś bardziej osobistego, może nawet intymnego. Marzena uśmiecha się, kiedy mówi, i choć robi to naturalnie, trudno nie zauważyć, że ma w sobie coś hipnotyzującego. Drobna, z delikatną twarzą i zmysłowymi ustami, wygląda jak ktoś, kto bez trudu kradnie spojrzenia. I kradnie — niemal każde męskie spojrzenie zatrzymuje się na niej choćby na sekundę.
Patrzę ukradkiem na Marcina.
Nie. On patrzy na mnie.
Nie ma w jego wzroku wahania, porównania, nawet ciekawości. Marzena mogłaby być posągiem Wenus, a on i tak widzi tylko mnie. Gdy Marzena mówi coś śmiesznego i jej partner śmieje się z czułością, Marcin zaledwie odwraca głowę, po czym jego spojrzenie wraca — do moich ust, moich oczu, moich dłoni, które bawią się pustym kieliszkiem.
Jego noga znów dotyka mojej pod stołem. Mocniej. Pewniej. I wtedy patrzy mi prosto w oczy. Długo. Głęboko. A ja czuję, jak ciarki przechodzą mi po kręgosłupie.
Kocham tego faceta. Za jego spokój. Za to, że przy nim czuję się jak najpiękniejsza kobieta na świecie — nawet siedząc przy stole z Marzeną.
— Co tak cicho? — pyta Kuba, podnosząc brew.
— Wsłuchujemy się w burzę — śmieje się Marcin, sięgając po moje kolano pod stołem.
Wieczór upływa nam w ciepłej, przyjaznej atmosferze. Wino działa jak katalizator wspomnień. Opowiadamy Marzenie i Kubie o naszym Głównym Szlaku Beskidzkim — o błocie po kostki w Beskidzie Niskim, o zachodach słońca pod Tarnicą i o niekończących się rozmowach, które zmieniały się w ciszę,  równie znaczącą.
Mówię o potężnej burzy, która złapała nas na Kozim Żebrze — jak niebo pękło na pół, jak błyskawice przecinały ciemność, a wiatr wyrywał kijki z rąk. Patrzą na mnie z szeroko otwartymi oczami, kiedy dodaję, że Marcin oddał mi swoją pelerynę, sam moknąc do suchej nitki. Marzena cmoka z uznaniem, a Kuba rzuca z półżartem, że też tak czasem ratuje swoją.
Nie mówimy o kłótniach. O słowach cisnących się do gardła. O tym, jak w tamtym deszczu było w nas nie tylko zimno, ale i gniew. Zostawiamy to dla siebie. Dziś jesteśmy razem. Silni i spokojni. To wystarczy.
Marcin śmieje się, że GSB zrobił z nas minimalistów i romantyków. Że więcej niż czekolada znaczył czasem kubek gorącej herbaty i schronienie pod drzewem. Widzę błysk w oczach Marzeny — coś pomiędzy fascynacją a marzeniem. Może też by chciała. Może kiedyś pójdą.
Wieczór płynie dalej. Cicho. Naturalnie. Ciepło.
Czas szybko mijał. Śmiech, rozmowy, kolejne kieliszki wina… Zanim się zorientowaliśmy, było już późno. Trochę pijani, trochę rozkojarzeni, rozstaliśmy się z Marzeną i Kubą przed pensjonatem. Obiecaliśmy sobie wspólne śniadanie, jeśli tylko pogoda pozwoli.
W pokoju było cicho i ciepło. Deszcz uderzał miarowo o parapet, tworząc spokojny rytm, jakby ktoś wybijał kołysankę. Byliśmy zbyt zmęczeni na igraszki, zbyt rozleniwieni winem i długim dniem. Bez słów rozebraliśmy się i wsunęliśmy pod kołdrę. On objął mnie ramieniem, przyciągnął do siebie. Poczułam jego ciepły oddech na karku.
Zasypiamy wtuleni w siebie, bez pośpiechu, bez pragnień. Po prostu razem. Deszcz gra nam do snu.

Dzień 4 – Zuberec

Poranek jest mglisty, miękki i ciepły od wilgoci. Deszcz jeszcze delikatnie siąpi, ale nie przeszkadza — raczej uspokaja. W głowie lekki ból, oczy trochę zamglone, ale objawy kaca są łagodne. Spotykamy się ze znajomymi przy śniadaniu — wszyscy trochę ospali, ale w dobrych nastrojach.
Dzień wolny spędzamy spokojnie. Najpierw planszówki przy kawie i herbacie, śmiech i drobne przekomarzania. Potem, kiedy niebo zaczyna się przejaśniać, wychodzimy razem na spacer po Zubercu. Miasteczko jest ciche, ulice mokre i błyszczące po deszczu. Wdychamy świeże powietrze i nabieramy sił.
Wieczorem, w pokoju, pakujemy plecaki. Jutro wracamy w góry. Czuć lekkie napięcie, ale i podekscytowanie.

Dzień 5 – Zuberec – Rohacze – Dolina Chochołowska

Budzę się jeszcze przed świtem. W pokoju panuje półmrok, a jedyne dźwięki to cichy oddech Marcina i odległe pohukiwania ptaków. Wstaję ostrożnie, nie budząc go, i podchodzę do okna. Otwieram je na oścież — ciepłe, pachnące żywicą powietrze wlewa się do środka, obiecując piękny dzień.
Z dna plecaka wyciągam coś, co ukrywałam na tę właśnie okazję. Jaskrawożółte spodenki — nowiusieńkie, skrajnie obcisłe, z cienkiego, elastycznego materiału, który nie zostawia wiele wyobraźni. Mój prezent. Dla niego. Dla siebie.
Zakładam je w łazience, powoli, z namaszczeniem.  Wciągam je na gołe ciało – bez bielizny, bez żadnej warstwy ochronnej. Materiał mocno wżyna się między pośladki. Każdy centymetr mojego tyłka jest wyeksponowany przez te spodenki tak, jakby miały być ozdobą, nie okryciem. Przód jeszcze bardziej bezwstydny — cienki klin między udami wyraźnie zarysowuje zarys moich warg sromowych. Patrzę w lustro. Wyglądam obscenicznie i wulgarnie. Ale też pięknie. I doskonale o tym wiem.
Wychodzę z łazienki cicho, na bosaka. Marcin właśnie przeciąga się w łóżku, rozczochrany, jeszcze nie całkiem obudzony. Gdy mnie dostrzega, unosi głowę i zamiera.
Jego spojrzenie zastyga na moich udach, sunie w górę, zatrzymuje się między nogami. Wstaje powoli, jakby nie wierzył w to, co widzi. W jaskrawym świetle poranka moje spodenki świecą niemal fluorescencyjnie, przyciągając wzrok jak sygnał alarmowy.
— Chryste, Ania… — mówi cicho, z lekkim zachrypnięciem w głosie.
Podchodzi do mnie powoli. Jego dłonie same unoszą się do moich bioder, przesuwają po napiętym materiale. Wsuwa palce pod gumkę, napina ją lekko, puszcza z cichym trzaskiem. — To jakiś żart? — szepcze z rozbawieniem. — Ty chcesz mnie dzisiaj zabić na szlaku?
Pochyla się do mojego ucha. — Tak ci się odznaczają… że mógłbym je narysować z pamięci — mruczy. — A ten tyłek… Boże, kobieto.
– Nie da się z tobą iść na szlak – mruczy. – Nie w czymś takim.
Jego dłoń ląduje na moim pośladku, zaciska się mocno.
– To nie są spodenki do chodzenia. To są spodenki do brania cię od tyłu. Tu. Teraz.
Wstrzymuję oddech, gdy jego palce przesuwają się wzdłuż granicy materiału, wzdłuż mojej nagiej skóry.
– I ty naprawdę planujesz wyjść w tym na Rohacze? Przed ludźmi?
– Dla ciebie – odpowiadam. – Właśnie dla ciebie.
Zawiązuję bluzę w pasie, ciasno, tak by jaskrawożółte spodenki choć trochę zniknęły z pola widzenia. Czuję, jak materiał wbija mi się między pośladki z każdym ruchem. Marcin patrzy na mnie ukradkiem, niby spokojny, ale jego szczęka lekko pracuje, jakby coś w nim kipiało.
Gdy tylko słyszymy znajomy dźwięk silnika, zbliżam się do niego, staję na palcach i szepczę mu do ucha:
– Nic pod nimi nie mam.
W jego oczach zapala się błysk, surowy, głodny. Mruknięcie, które wydobywa się z jego gardła, bardziej przypomina warknięcie niż słowo.
Wsiadamy do auta, Kuba prowadzi, Marzena z przodu, a my z tyłu – za blisko, za gorąco. Moje udo styka się z jego, jego dłoń spoczywa na moim kolanie i powoli, leniwie przesuwa się wyżej. Oddycham szybciej, ale nie odsuwam się.
Nie odzywamy się ani słowem. Cała rozmowa toczy się między naszymi ciałami.
Wysiadamy z auta. Poranek jest wilgotny, ale ciepły. Mgły leniwie podnoszą się z łąk, a w powietrzu unosi się zapach mokrej trawy i skał. Kierujemy się w stronę wejścia do Doliny Smutnej – znajomej, ale dziś zupełnie innej. Tym razem idziemy w górę, z napięciem w mięśniach i czymś więcej pod skórą.
Zawiązana bluza trzyma się na biodrach. Rękawy opadają z przodu, zasłaniając to, co zbyt wyzywające, by pokazać od razu. Tył bluzy skrywa pośladki, ściśnięte jaskrawą tkaniną, napiętą przy każdym kroku. Czuję, jak materiał przesuwa się rytmicznie między moimi wargami, drażniąc przy każdym ruchu.
Z każdym metrem w górę moje ciało pracuje, spodenki wżynają się coraz mocniej. Marcin idzie krok za mną. Czuję jego wzrok, nawet gdy milczy. Jeszcze mnie nie dotyka. Jeszcze.
Słońce jeszcze nie przebiło się ponad szczyty, a dolina pogrążona jest w sinym półmroku. Mgła ślizga się po kamieniach, po kępach trawy, jakby nie chciała jeszcze opuścić tej surowej przestrzeni. Cisza otula nas gęsto, niemal duszno. Słychać tylko nasze kroki na szlaku, miękkie stąpnięcia po wilgotnej ziemi, oddechy — równomierne, głębokie — i moje własne, niespokojne myśli, rozlewające się pod czaszką jak rozgrzane wino.
Idziemy powoli, w rytmie ciała, nie zegarka. Nie ma pośpiechu. Mamy przed sobą cały dzień — i ja mam Marcina, krok za mną, dokładnie tam, gdzie chcę, żeby był.
Każdy mój ruch, każde uniesienie biodra, każdy krok po kamieniu napina materiał spodenek, który już dawno przestał być barierą. Czuję, jak wszystko pulsuje we mnie cicho, rytmicznie, nieustannie. Rękawy bluzy opadają wciąż nisko z przodu, lecz wiem, że bluza w końcu zsunie się z tyłu. Może przypadkiem, może celowo.
Stajemy na chwilę tuż przed Smutną Przełęczą. Wdech. Wydech. Powietrze tu, wysoko, ma inną gęstość — jest rześkie, intensywne, pełne światła i czegoś dzikiego. Słońce już wysoko, rozlewa się po dolinie złotą taflą, oświetla nasze twarze, ramiona, kark. Pot spływa między łopatkami, materiał klei się do ciała.
Wreszcie, gdy Marcin rzuca ciche „idziemy?”, sięgam do bioder, rozwiązuję bluzę zawiązaną w pasie. Ruch spokojny, ale wyćwiczony, celowy. Zwijam ją w rulon i chowam do plecaka. Ciało wyprostowane, ramiona rozluźnione. Spodenki, jaskrawe, obcisłe jak druga skóra, eksponują każdy zarys — biodra, uda, pośladki. Tyłek tylko w połowie zakryty, dolna linia materiału wciśnięta głęboko między pośladki, niemal obsceniczna. Czułam, jak wzrok Marcina sunie po mnie ciężko, ale nie tylko jego.
Kuba stara się zachować pozory. Patrzy niby w bok, niby w skały, niby w Marzenę, ale co kilka sekund wzrok ucieka mu w moją stronę. Szybkie zerknięcia, niemal zawstydzone — jakby nie mógł się powstrzymać. Jego policzki czerwienieją, a usta zaciskają się w cienką linię. Marzena nic nie zauważa. Albo udaje.
Marcin staje obok mnie i bez słowa kładzie dłoń na moich plecach, tylko na moment. Jego palce zsuwają się nieco niżej, na nagą skórę nad linią spodenek. W jego spojrzeniu nie ma już żartu — jest obietnica.
Wychodzimy na Smutną Przełęcz. Ostatnie metry podejścia są strome, więc milczymy — każdy z nas skupiony na oddechu, na krokach, na własnych myślach. Gdy wreszcie stajemy na przełęczy, wiatr uderza w nas z mocą. Przynosi zapach skał, potu, nieba. Przynosi też obecność innych.
Mimo że to jeszcze wczesna pora, na przełęczy już sporo ludzi. Niektórzy odpoczywają na głazach, inni robią zdjęcia, przygotowują się do wejścia na Rohacze. Czuję na sobie ich spojrzenia, gdy staję wyprostowana, rozciągam ramiona. Moje blade pośladki — niemal białe w kontraście do mocno opalonych ud, łydek i pleców — przyciągają wzrok. Spodenki są tak krótkie, że więcej odsłaniają, niż zakrywają. Świadomie stanęłam w pełnym słońcu, wiedząc, jak wyglądam. Wiedząc, że rzucam się w oczy.
Nie czuję wstydu. Nie chowam się. Wręcz przeciwnie — z każdym spojrzeniem, które do mnie trafia, rośnie we mnie coś dzikiego, elektrycznego. Podniecenie, które rozpiera mnie od środka, jakby samo to, że pozwalam się oglądać, było aktem zuchwałym, nieprzyzwoitym i rozkosznym zarazem. Marcin wie. Czuje to. Patrzy na mnie z uśmiechem. Bez słowa, ale jego wzrok mówi wszystko.
Ruszamy w kierunku Nohavicy, zostawiając za sobą Smutną Przełęcz i tłum turystów. Idę ostatnia — specjalnie. Z rozmysłem. Kręcę biodrami, wchodząc w rytm wspinaczki, czując, jak spodenki wżynają się głębiej między pośladki przy każdym kroku. Nie spieszę się. Wiem, że z tyłu ktoś patrzy. Wiem, że na wielu zdjęciach będę uchwycona na tle krajobrazu. Na wielu to ja będę krajobrazem.  Lubię to. Lubię być obserwowana. Lubię, kiedy moje ciało staje się czymś więcej niż tylko ciałem — staje się obietnicą, wyzwaniem, prowokacją.
Szlak na Nohavicę nie jest trudny technicznie, ale wymaga podejścia. Kamienie, trawy, pojedyncze płaty piargu — wszystko w ostrym świetle poranka. Słońce wreszcie przebiło się ponad grań i pali nasze karki. Pot spływa po plecach. Czuję, jak przykleja mi się koszulka — Zdejmuję ją powoli, odsłaniając jeszcze więcej swojego ciała.  
Na szczycie Nohavicy robimy przerwę. Stajemy na wietrze, z widokiem na Rohacze — monumentalne, surowe, prawie nierealne. Patrzę na nie, ale bardziej czuję wzrok innych na sobie. Przeczesuję włosy palcami. Opieram się biodrem o skałę. Przypadkowo, ale przecież celowo.
— Gotowa na Płaczliwego? — pyta Marcin, ścierając pot z czoła.
Uśmiecham się, przeciągam, eksponując talię i piersi, które ledwo trzymają się w sportowym staniku.
— Zawsze. A jeszcze bardziej na Ostrego.  
Wspinam się pierwsza, powoli i pewnie, jakbym wiedziała, że każdy mój krok niesie ze sobą ładunek napięcia. Słońce pada mi na plecy, podkreślając każdy ruch bioder. Spodenki wżynają się głęboko, materiał napina się przy każdym uniesieniu nogi, odsłaniając jeszcze więcej niż wcześniej. Czuję ich spojrzenia. Czuję, jak milkną rozmowy. Jak powietrze gęstnieje.
Marcin jest tuż za mną. Słyszę jego przyspieszony oddech. Kuba – trochę dalej – stara się udawać obojętność, ale widzę kątem oka, jak jego wzrok ciągle do mnie wraca. A ja… karmię się tą uwagą. Kroczę dalej, świadoma każdego napięcia w ciele, każdego spojrzenia. Gra dopiero się zaczyna.
Na jednej z ekspozycji zatrzymuję się i celowo podpieram się nisko rękami. Wiem, że za mną muszą się zatrzymać. Wiem, co widzą. I wiem, co czują.
Odwracam się z niewinnym uśmiechem.
– Wszystko w porządku? – pytam słodko.
Marcin patrzy mi prosto w oczy. Jego spojrzenie mówi więcej niż jakiekolwiek słowa. Czuję dreszcz przechodzący po kręgosłupie.
Czuję się dziś jak kozica górska i gwiazda filmów dla dorosłych w jednym. Pewna siebie, lekka, świadoma każdego ruchu. Zbiegamy z Rohacza Płaczliwego, słońce już wysoko, a powietrze drży od ciepła. Przed nami Ostry Rohacz – surowy, wyniosły, skalisty. Nie przestaję grać ciałem. Stawiam długie kroki, przysiady w ciasnych odcinkach robię celowo wolno, niemal teatralnie. Czuję spojrzenia – Marcina, może i Kuby, może jeszcze innych. Lubię to. Lubię być pożądana.
Gdy zatrzymuję się na chwilę przy jednym z łańcuchów, celowo przeciągam ruch, dając im czas. Moje ciało w tych jaskrawych spodenkach zdaje się odbijać każdy promień słońca. Pot spływa po plecach, po skroniach, po udach. Nie mówię nic – oddycham ciężej, bardziej świadomie. Wiem, że każde westchnienie rozbrzmiewa między tymi skałami jak zaproszenie.
Marcin idzie za mną, bardzo blisko. Czuję jego obecność niemal fizycznie. Nie musi nic mówić. Wystarczy jego oddech, jego milczenie – gęste od pragnienia.
Na szczycie Rohacza Ostrego zatrzymuję się na chwilę, rozglądam po horyzoncie, choć tak naprawdę to własne ciało przykuwa moją uwagę. Czuję, jak pojedyncze krople potu spływają mi z brzucha, między piersiami, a potem niżej, po podbrzuszu, wsiąkając w materiał jaskrawych, już wilgotnych spodenek. Tam, gdzie dotykają, kolor ciemnieje, materiał przylega jeszcze mocniej, zdradliwie odsłaniając więcej, niż by wypadało.
Przesuwam dłonią po biodrze i wiem już, że z tyłu wygląda to podobnie. Ślady potu rysują mapę mojego napięcia. Czuję, jak bardzo jestem wystawiona na widok, i jak bardzo mnie to nie przeraża. Wręcz przeciwnie – to ekscytuje. Stoję, rozchylając lekko nogi, z twarzą zwróconą ku słońcu, ale świadomość spojrzeń z tyłu rozgrzewa mnie od środka.
Przed nami najtrudniejszy fragment dzisiejszego odcinka – Rohacki Koń, wąska grań z ekspozycją po obu stronach. Tutaj kończą się żarty. Ciało napięte mam już nie tylko od podniecenia, ale też od adrenaliny. Zmieniam krok – bardziej stabilny, pewny. Oddech się pogłębia. Przez chwilę wchodzę w inny tryb – pełne skupienie. Każdy chwyt, każdy krok muszą być przemyślane. Nie ma miejsca na popis ani prowokację.
Patrzę, czy Marcin i reszta dobrze sobie radzą. Podpowiadam, gdzie postawić nogę, gdzie się przytrzymać. Marcin rzuca mi spojrzenie, krótkie, ale pełne napięcia – wie, że zaraz wrócę do swojej gry. Ale teraz… teraz chcę, żeby wszyscy przeszli bezpiecznie.
Gdy kończymy ten odcinek, uśmiecham się lekko. Czuję, że zasłużyłam na coś więcej.
Gdy zostawiamy za sobą Rohackiego Konia, czuję jak napięcie ustępuje – adrenalina powoli opada, a z nią wraca ten dobrze znany, rozkoszny puls gdzieś głęboko we mnie. Schodzimy w lekkim milczeniu, wszyscy skupieni, ale ja znów przełączam się na siebie.
Spodenki mam przyklejone do ciała – przód wilgotny od potu, tył zapewne też. Czuję, jak materiał wbija mi się między pośladki, drażni mnie, jakby celowo chciał przypomnieć mi o tym, że dziś to ja panuję nad tym spektaklem. Idę wolniej. Wypinam się przy każdym kroku, pozwalam biodrom pracować w rytmie marszu, zmysłowo, pewnie, świadoma wzroku mężczyzn za mną.
Marcin jest blisko. Czuję jego obecność, jego pragnienie – niemal fizyczne. Wiem, że wystarczy jeden ruch, jedno spojrzenie, a wszystko wokół – te skały, niebo, nawet wiatr – stanie się tłem dla naszego napięcia. Odwracam głowę przez ramię i łapię go na gorącym uczynku. Jego spojrzenie mnie pochłania.
Zatrzymuję się na chwilę przy występie skalnym, zerkam w dół na Jamnickie Stawy. — Podoba ci się? — pytam cicho, niby mimochodem, ale wiem, że głos mam niższy, bardziej wilgotny.
Marcin nie odpowiada od razu. Patrzy na mnie długo, aż za długo — jakby próbował pohamować to, co i tak już nie ma szansy zostać zatrzymane. W końcu podchodzi bliżej, tak blisko, że czuję jego oddech na szyi, ciepły, nierówny.
— Podoba mi się wszystko… — mówi nisko, ochryple, niemal szepcze. — Jak się poruszasz. Jak patrzysz. Jak prowokujesz.
Robi pauzę. Jego dłoń prawie dotyka mojego biodra, ale jeszcze nie całkiem — jakby zostawiał mi decyzję.
— Ale najbardziej podoba mi się to, że wiesz, że jesteś najseksowniejszą kobietą na tym szlaku. I że robisz to dla mnie.
Zamieram na sekundę. Wokół tylko cisza, szum wiatru, dalekie głosy turystów. A między nami napięcie tak gęste, że można by je przeciąć nożem.
Ruszamy na ostatnie mocne podejście dzisiejszego dnia — Wołowiec czeka przed nami, potężny i szeroki, choć już znajomy. Nogi lekko ciągną, ale w głowie mam tylko ciepło i satysfakcję. Obok mnie Marzena. Rozmawiamy o pierdołach: o jedzeniu w schroniskach, o tym, że w Zubercu był kot, który wyglądał jak stary profesor, i o tym, że może kiedyś razem wyskoczymy na Słowenię.
Lubię ją — jest inteligentna, błyskotliwa, a przy tym ma w sobie coś diabelsko uwodzicielskiego. Drobną, zgrabną sylwetkę, spojrzenie spod rzęs, głos, który mógłby oszukać najczujniejszego. Potrafiłaby skusić samego diabła.
Ale Marcin? Marcin nawet nie zerka w jej stronę. Idzie obok mnie, raz po raz dotykając moich palców dłoni, łapiąc mnie za biodro przy bardziej stromym fragmencie. Czuję, że jego skupienie jest tylko na mnie. Na moich ruchach, na moim ciele, na tym, jak się uśmiecham, kiedy udaję, że nie zauważam jego wzroku.
I wtedy wiem. Jest mój. Cały.
Na szczycie Wołowca wiatr smaga nas po twarzach, ale słońce znów wychodzi zza chmur. Widać wszystko — Rohacze, Grzesia, granie jak z pocztówki, rozłożone jak na dłoni. Marzena i Kuba robią sobie zdjęcia. Ja staję przy krawędzi, patrząc w dół, na Dolinę Chochołowską.
Marcin podchodzi za mną, staje blisko. Czuję jego dłoń na moich plecach, tuż nad biodrem, tam gdzie zazwyczaj kończy się koszulka, a skóra jest nagrzana od słońca.
— Wiedziałaś, że te spodenki doprowadzą mnie do szału, prawda? — mówi cicho, tuż przy uchu. Głos ma chropawy, zmęczony wysiłkiem, ale niesie w sobie napięcie.
Uśmiecham się bez słowa. Delikatnie odsuwam się od niego, tylko na krok, tylko po to, by znów się przybliżyć, ocierając się o niego celowo. Stoimy tak przez chwilę, ukryci w tej otwartej przestrzeni, wśród innych ludzi, a jednak osobno.
Wiatr szarpie mi włosy, słońce pieści kark. Jesteśmy na górze — dosłownie i w przenośni.
Schodzimy w stronę Rakonia. Początkowo to tu mieliśmy się rozstać z Marzeną i Kubą, ale idą dalej z nami, aż na Grzesia. Czuję na sobie ich spojrzenia – szczególnie Kubę. Rytm marszu wprowadza moje ciało w hipnotyczny ruch – biodra kołyszą się naturalnie, zmysłowo, jakby tańczyły tylko dla tych kilku chwil. Czuję, jak pośladki drżą w takt kroków, ciasno opinane materiałem, który już dawno przestał dawać złudzenie skromności. Wiem, że patrzy. I chcę, żeby zapamiętał ten widok. Ale wiem też, że tylko jeden mężczyzna zasługuje, by go dotknąć.
Na Grzesiu żegnamy się z naszymi towarzyszami. Kilka ujęć – uśmiechy, objęcia, gesty bliskości, które zostaną tylko na zdjęciach. Marzena przytula mnie mocno, zerkając porozumiewawczo. Kuba mówi coś o tym, że jeszcze kiedyś tu wrócimy. Ich sylwetki znikają szybko między świerkami, kierując się w stronę parkingu.
Zostajemy tylko my. I cisza. I słońce muskające szczyty.
Schodzimy powoli do schroniska w Dolinie Chochołowskiej. Już bez pośpiechu. Przestrzeń przed nami jest otwarta, długa, miękka. Moje biodra dalej pracują, ale inaczej – spokojniej, z czułością. Marcin idzie tuż za mną, nie mówi nic, ale czuję jego obecność jak dłoń na plecach. Patrzy. Każdy krok to gra, której już nie trzeba udawać. Nie tylko podniecenie, ale coś więcej. Jesteśmy sami. I wiem, że to dopiero początek.
W schronisku panuje wieczorny półmrok i spokój. O tej porze jest tu zaskakująco cicho. Kilka osób sączy herbatę przy stolikach, ktoś rozmawia ściszonym głosem. Meldujemy się i dostajemy pokój na piętrze, nieduży, z widokiem na las. W środku dwa piętrowe łóżka, drewniane ściany, kraciasta narzuta.
Zrzucamy plecaki. Zamykam drzwi i przez chwilę tylko stoimy naprzeciwko siebie. W powietrzu wisi napięcie, nie takie jak na szlaku – drapieżne, prowokacyjne – ale gęste, miękkie, nabrzmiałe od dnia pełnego spojrzeń, niedopowiedzeń, dotyków spojrzeniem.
Nie musimy się spieszyć. Mamy noc tylko dla siebie.
Zamknęłam drzwi na zasuwkę i oparłam się o nie plecami. Marcin stał kilka kroków ode mnie, wciąż w górskich butach, z wilgotnymi od potu włosami i błyskiem w oczach, który znałam aż za dobrze. Bez słowa podszedł, zatrzymał się tuż przede mną.
Oddychał ciężko, głęboko, jakby dopiero co wbiegł na szczyt. Spojrzał mi w oczy, potem niżej – na moje uda, brzuch, piersi schowane pod cienką koszulką.
Powoli zdjął mi plecak, potem czapkę. Jego dłonie były pewne, ale spokojne. Gdy się nachylił, poczułam zapach potu, wiatru, trawy – cały dzień zamknięty w tej jednej chwili. Musnął wargami moją szyję, potem brodę, aż w końcu dotknął ustami moich ust.
Pocałunek był powolny. Wilgotny, nasycony pragnieniem gromadzonym przez wiele godzin marszu. Odpowiedziałam z całą intensywnością tego dnia – biodrami, językiem, każdym centymetrem ciała.
Jego dłonie zsunęły się na moje pośladki, wciąż napięte po dzisiejszym pokazie. Podniósł mnie bez wysiłku i położył na dolnym łóżku, nie przerywając pocałunku. Moje spodenki były pierwsze – przeszkadzały. Zsunął je, jakby z pietyzmem, jakby znał każdy centymetr mojego ciała na pamięć.
Zrobiło się cicho – tylko nasze oddechy, łomot serc i miękkie skrzypienie materaca.
Jego usta na moim brzuchu. Później niżej, na biodrach. Całuje wewnętrzną stronę moich ud. Rozchylam je mocno. Język. Ten jego zachłanny język dotyka mnie tam, gdzie przez cały dzień ocierały się moje spodenki. Mokry, śliski, gorący. Odnajduje łechtaczkę. Drażni ją, niemal doprowadzając mnie do zatracenia. Przestaje nagle, zostawiając mnie niespełnioną i oszołomioną. Na chwilę, na moment, na wieczność.
Wsuwa się we mnie szybko, pewnie, głęboko. Jęknęłam, ale nie z bólu – z ulgi, z napięcia rozładowanego w jednej fali rozkoszy. Jego rytm, ciężar, oddech przy moim uchu, dłoń na moim biodrze – wszystko współgrało, wreszcie.
Krzyknęłam, gdy przyszło spełnienie – krótkie, gwałtowne, niepowstrzymane. Potem drugie. A on jeszcze był we mnie. Jeszcze poruszał się, jeszcze szeptał moje imię, zanim i jego ciało nie zadrżało w ekstazie.

Dzień 6 – Dolina Chochołowska – Wołowiec – Starorobociański Wierch – Hala Ornak

Poranek w schronisku jest cichy, miękki, rozciągnięty jak koc nad nami. Marcin oddycha spokojnie, z policzkiem wtulonym w moje ramię. Jego dłoń spoczywa na moim biodrze, ciężka i ciepła – jakby wciąż mnie pilnował, trzymał blisko.
Nie chce mi się ruszać. Leżę z zamkniętymi oczami, smakując ostatnie chwile intymności, zanim wstanie dzień. Moje uda bolą przyjemnym wspomnieniem jego dłoni. Na skórze czuję ślady tamtej nocy – czułe, niecierpliwe, delikatne i dzikie zarazem.
Kiedy w końcu otwieram oczy, Marcin patrzy na mnie z tym lekkim uśmiechem, którego jeszcze nie nauczył  się przede mną ukrywać. Nic nie mówi. Przesuwa dłonią po moich włosach, potem po szyi. Znów mnie całuje. Jakbyśmy wcale nie musieli wstawać.
Dolina Chochołowska jeszcze nie obudziła się na dobre – tylko pojedyncze ptaki przecinają  śpiewem powietrze. Wyruszamy powoli zielonym szlakiem na Wołowiec, bez pośpiechu. Nogi mamy ciężkie od wczorajszej trasy, mięśnie nieco naciągnięte, ale to przyjemny ból – przypomnienie intensywnego dnia… i nocy.
Na dziś wybieram zwykłe czarne spodenki – krótsze niż trzeba, mocno opinające tyłek – i cienkie, czarne stringi, które znikają gdzieś między pośladkami. Wiem, że Marcin to widzi, mimo że idzie krok za mną i udaje obojętność. Wiem też, że nie zapomniał tej nocy. Ani jęków, ani drżeń bioder, ani mojego spojrzenia, kiedy po spełnieniu siedziałam na nim naga, z rozpuszczonymi włosami, rozkosznie rozczochrana.
Szlak pnie się mocno w górę, ale idziemy spokojnie. Przed nami jeszcze cały dzień – grań, widoki i... jego dłoń, którą czuję, jakby ciągle była na moim biodrze.
Na szczycie zatrzymujemy się na dłużej. Rozkładam się na kamieniu, przeciągam leniwie w słońcu. Szczyty wokół nas zdają się milczeć z szacunkiem, a wiatr tylko muska skórę, jakby i on wiedział, że między nami dzieje się coś, czego nie trzeba nazywać.
Przygląda mi się, niby mimochodem, ale ja widzę to spojrzenie. Ciepłe, głodne, zmieszane z czymś miękkim i spokojnym. Odpowiadam uśmiechem – delikatnym, trochę zadziornym. Wiem, że ten moment to nasz rytuał. Cisza między słowami. Zmysły czujne jak nigdy.
– Wiesz, że potrafisz doprowadzić człowieka do szaleństwa? – rzuca w końcu, siadając obok.
– Dopiero teraz się zorientowałeś? – szepczę, nie patrząc mu w oczy, tylko w dal, gdzieś w stronę Ostrego Rohacza.
To nie flirt. To gra, która jest częścią nas. Ruchy, spojrzenia, gesty – wszystko toczy się naturalnie, bez wysiłku. A jednak pod powierzchnią jest napięcie, które narasta z każdą godziną, z każdym krokiem.
Na grani będziemy szybsi. Bliżej nieba, bliżej siebie. Tak wtedy myślałam.  
Na Dziurawej Przełęczy wiatr cichnie. Jakby góry wstrzymały oddech tylko dla nas. Ścieżka skręca, chowa się za kępą kosodrzewiny. Wokół cisza. Żadnych głosów, żadnych kroków. Jesteśmy tylko my – rozgrzani marszem, nabuzowani bliskością, nasyceni tym, co wisiało między nami od świtu. Nikt nie dociera tu o tej porze przypadkiem.
Zdejmuję plecak i opieram się rękami o głaz, robiąc skłon w przód. Chcę rozluźnić mięśnie pleców. Patrzy na mnie – długo, intensywnie, tak jak lubię. Bez słów podchodzi bliżej. Jego dłonie wędrują wzdłuż moich ramion, po talii, a potem jeszcze niżej. Oddycham głęboko, czując jak moment, który nosiliśmy pod skórą przez całą drogę, wreszcie rozkwita. Cicho, gwałtownie, niecierpliwie.
Odchylam głowę, pozwalając, żeby wiatr muskał mój kark. Spodenki zsuwają się ledwie – przecież i tak nie miały wiele do ukrycia. Dłonie Marcina są pewne, drżące tylko przez ułamek sekundy, zanim znowu stają się stanowcze. Całuje mnie. Mocno. Zachłannie. Tak, jakbyśmy oboje nie mieli już czasu, jakby ten dzień miał się skończyć tu i teraz. Dotyka moich pośladków, rozchyla je powoli i wsuwa dłoń między nie. Lubię, gdy to robi. Jest wtedy delikatny, czuły. Nigdy nie jest wulgarny w swoich działaniach. Tym razem tylko delikatnie pieści moją drugą dziurkę, bez zagłębiania się w niej.  
Pod kosodrzewiną nie ma świata. Jest tylko dwoje ludzi, którzy urodzili się tylko po to, by żyć ze sobą.  
Całuje mnie w szyję i za uchem, szepcząc coś do mnie. Nie słyszę jednak jego słów, nie pojmuję ich znaczenia. Jest mi gorąco i zimno na przemian. Poruszam biodrami, by poczuć lepiej jego palce.  
– Chodź. Jeszcze daleka droga przed nami – Szepcze mi do ucha i wyciąga dłoń z moich spodenek – Jesteś gotowa, ale nie tu, nie w tym miejscu.  
Podejście na Jarząbczy Wierch wysysa ze mnie siły. Jest długie, jednostajne i bezlitosne. Pot spływa mi po karku, wsiąka w materiał koszulki, lepi się do pleców. Czuję, jak każdy krok staje się coraz cięższy, jak ramiona palą od ciężaru plecaka, a uda bolą od napięcia. Żartuję przez zaciśnięte zęby, że zaraz muchy będą miały na mnie ucztę, ale i tak się śmiejemy. Zmęczenie robi nas miękkimi, odsłania to, czego na co dzień się nie pokazuje.
Czuję na sobie jego wzrok. Nie mówi nic, ale wiem, że patrzy – na moje łydki napinające się przy podejściu, na kark odsłonięty, kiedy zawiązuję włosy w niedbały kucyk. Ciepło jego spojrzenia drażni mnie przyjemnie, jakby palcami muskał skórę, mimo że idziemy w milczeniu. Nie muszę patrzeć, żeby czuć. On też się poci, oddycha szybko, jego koszulka ciemnieje od wilgoci na piersiach i plecach. Pachnie wysiłkiem, ciałem, czymś intensywnym i prawdziwym. I nagle ta wspinaczka przestaje być tylko walką z górą – staje się grą między nami.
Zatrzymuję się na chwilę, niby tylko po wodę. Nachylam się powoli, wiedząc, że widzi, jak koszulka przesuwa się po moich plecach, jak napięte mam pośladki, jak pracuje ciało. Odwracam się, łapię jego spojrzenie i uśmiecham się lekko, jakby nigdy nic. Ale wiem. I on wie. W tym zmęczeniu, w tym upale, w tym spoconym, obnażonym byciu – rodzi się coś więcej.
Znamy się już na pamięć. Każdy milimetr jego ciała, każda krzywizna mojego. Ale tu w górach zawsze rodzi się między nami coś, o czym nie mamy pojęcia tam na dole. Tylko tu odkrywamy siebie na nowo, wyraźnie, dosłownie, bez upiększeń i makijażu. Każdy dotyk jest badaniem dna oceanu, każde spojrzenie eksploracją kosmosu. Każda kropla potu bezlitośnie obnaża nasze duszę, serca i pragnienia.  
Góry zdzierają z nas wszystko, odsłaniając całą prawdę. Intymność.  
No i co, że pachnie potem? Ja też śmierdzę. Co z tego, że dłonie ma wilgotne, a włosy lepią mu się do czoła? Zdobył mnie już dawno. Tam w Beskidach, gdy wreszcie wyrzucił z siebie cały ten syf, który toczył jego duszę. Tam, gdzie jego rany przestały krwawić, a moje serce wreszcie ożyło. Wskoczę za nim w ogień, choć mu tego nie mówię. Nie muszę. Doskonale o tym wie. I wiem, że on zrobi to samo dla mnie.  
Tu wysoko prowadzimy ze sobą jednak grę. Udajemy, odwracamy wzrok, zaprzeczamy. Często zatrzymujemy się w połowie zdania, w połowie dotyku. Pozorna droga donikąd. I czasem tylko kołatania serca, czy nieco głośniejszy oddech zdradzają nasze prawdziwe pragnienia.  
Przed nami łatwiejszy fragment. W dół, potem niemal równo, aż na Kończysty Wierch. Odetchnienie po stromym podejściu. Ciało powoli wraca do siebie, mięśnie rozluźniają się przy każdym kolejnym kroku. Wiatr znów owiewa twarz, pachnie suchością traw i czymś żywym – nami.
Nie myślę. Po prostu wyciągam rękę i łapię go za dłoń.
Nie protestuje. Nie zaskakuje go to, jakby właśnie tego dotąd brakowało – tego jednego dotyku, który nie potrzebuje uzasadnienia. Palce splatają się od razu, gładko. Znają drogę do siebie.
Przez kilka minut idziemy naprawdę połączeni. W milczeniu. Bez słów, bez spojrzeń. Jego dłoń jest ciepła, pewna. Moja – zmęczona, ale ufna. Każdy krok wybrzmiewa teraz ciszej, spokojniej, jakbyśmy szli w rytmie jednego serca, jednego ciała. Nie wiem, czy to on dostosowuje się do mnie, czy ja do niego – ale wszystko się zgadza.
Słońce łagodnieje, cienie stają się dłuższe. Góry dookoła nie są już groźne, tylko bliskie. Jakby przyjęły nas do środka.  
Czuję jego kciuk muskający zewnętrzną stronę mojej dłoni. Jedno muśnięcie. Jak szept. Jak przyznanie się: „tak, to się dzieje”.
I chcę, żeby ta chwila trwała. Nie musi dziać się nic więcej. Wystarczy, że jesteśmy. Razem. W tym krajobrazie. W tej dłoni w dłoni. W tej drodze, która niespiesznie prowadzi nas ku czemuś, co już od dawna nosimy w sobie.
Kolejne podejście. Starorobociański Wierch. Najwyższy dziś. Najbardziej stromy. Nogi palą mnie żywym ogniem, jakby ktoś rozpalał w mięśniach małe ogniska. Pot cieknie po plecach, koszulka przykleja się do skóry. Każdy krok to decyzja. Przetrwać. Wspiąć się. Nie poddać się zmęczeniu.
Ale warto.
Dla widoków, które czekają na górze. Dla przestrzeni, którą kocham — tej bezkresnej, oddychającej ciszą. Ale przede wszystkim — dla niego. Dla nas.
On idzie kilka kroków przede mną, odwraca się czasem, patrzy, czy jestem. Uśmiecha się tym swoim półuśmiechem, jakby wiedział, że mimo wszystkiego — idę właśnie za nim. Z nim.
Wreszcie stajemy na szczycie. Prawie jednocześnie. Wdech. Wydech. Tyle powietrza, że aż kręci się w głowie. Patrzę przed siebie, na morze szczytów – drgających w gorącym świetle, cichych, pięknych. A potem patrzę na niego. Stał się częścią tego krajobrazu. Tłem i sensem jednocześnie.
Siadam na skraju. Podciągam kolana. W milczeniu. Czuję, jak siada obok. Nie mówi nic. Nie musi.
I wtedy pochyla się lekko i całuje mnie w policzek. Delikatnie, jakby nie chciał spłoszyć chwili. Jakby dotykał nie skóry, a myśli.
Zamykam oczy.
To nie był przypadek. Nie przyjacielski gest. To był pocałunek, który zawiera w sobie wszystko, czego jeszcze nie powiedzieliśmy na głos. Ciepły. Prawdziwy. Jakby chciał mi powiedzieć: jestem. Jesteśmy.
I wiem, że było warto. Dla tego miejsca. Dla tego dnia. Dla tego subtelnego pocałunku, który zostanie we mnie na długo.
Pierwotny plan zakładał, że wejdziemy jeszcze na Bystrą. Kusiła — najwyższa w Tatrach Zachodnich, monumentalna, cicha. Ale czuję w sobie inne zmęczenie. Nie to fizyczne, lecz to, które podpowiada, że dziś nie muszę mieć wszystkiego. Że są góry, które potrafią poczekać. I może właśnie dlatego będą smakować lepiej, kiedy przyjdzie ich czas.
Spoglądam na niego. Oboje wiemy. Nie trzeba mówić. Bystra zostaje na inną chwilę. Inny dzień. Inne „my”.
Schodzimy w stronę Siwej Przełęczy. Wiatr znów jest chłodniejszy, łagodniejszy, jakby niósł ze sobą ulgę. Stąpam ostrożnie, kolana lekko drżą. Jego krok jest pewniejszy, ale nie oddala się. Zawsze blisko. Zawsze w zasięgu wzroku, oddechu.
A potem już tylko grań Ornaku — miękka, falująca, znajoma. Ścieżka prowadzi nas jakby sama, bez pytań, bez decyzji. Łagodnie w górę, potem znów w dół. I tak kilka razy, jakby chciała nas ukołysać przed końcem dnia.
Słońce chyli się ku zachodowi. Złote światło oblewa szczyty, wydobywa ich kontury. Cienie są dłuższe, powietrze głębsze. Spoglądam w bok — jego profil w tej poświacie wydaje się nierzeczywisty. Jakby był snem, który się nie kończy.
Nie mówimy nic. Tylko idziemy. A każdy krok to jak wspólne westchnienie — spokojne, wyciszone, pełne zgody na to, co jest między nami.
Nie wszystko trzeba zdobywać. Niektóre rzeczy wystarczy przeżyć. Razem.
Schodzimy do schroniska na Hali Ornak. Kroki coraz cięższe, ciała coraz bardziej milczące. Mimo to wciąż razem. Zawsze razem.
W środku gwarno, pachnie jedzeniem i ludźmi. Wszyscy trochę tacy jak my — zmęczeni, spieczeni, z pyłem na butach i z uśmiechem przyklejonym do twarzy, bo dzień był piękny.
Zamawiamy coś ciepłego. Szybko, łapczywie. Zupa smakuje jak dom. Makaron jak nagroda. Siadamy obok siebie, blisko, ale bez dotyku. Już nie trzeba. Ciała odpoczywają, głowy zwalniają.
Potem prysznic. Letni, choć opisany jako gorący. Woda zmywa z nas pot, kurz, resztki trudu. Moje ciało znów staje się moje. Lżejsze. Cichsze. Ale i bardziej świadome jego bliskości po drugiej stronie marzeń.  Myślę o tym, ale nie robię z tym nic.
Pranie — jak rytuał. Cicho, sprawnie, bez słów. On śmieje się, gdy moje legginsy wypadają z worka wprost na jego buty. Patrzę na niego znad ramienia. To tylko chwila, ale wystarcza.
W pokoju pełno ludzi. Wszyscy zmęczeni, wszyscy milczący. Szurające śpiwory, szelest karimat, stłumione ziewnięcia. Kładziemy się obok siebie, metr dzieli nasze łóżka. Albo może mniej. Albo więcej, jeśli liczyć ciszę.
Zbyt zmęczeni na igraszki. Zbyt uważni na innych.
Ale wiem, że leży tam — ciepły, obecny, nasłuchujący. I wiem, że zasypiam z uśmiechem, choć jego dłoni nie czuję na swojej skórze. Bo nie trzeba jej dziś czuć.
Wystarczy, że był. Że jest.

Dzień 7 – Hala Ornak – Czerwone Wierchy – Suche Czuby - Murowaniec

O szóstej wychodzimy ze schroniska. Powietrze jest rześkie, przenikliwe — chłodniejsze niż wczoraj. Zakładam polar, choć wiem, że za chwilę się rozgrzeję. Niebo jest jednolicie szare, bez dramatycznych smug światła, bez wschodu słońca. Tylko matowe chmury zawieszone nisko nad granią.
Ruszamy zielonym szlakiem, Doliną Tomanową. Ścieżka jest wąska, wilgotna, pachnie mokrą trawą i świerkami. Nie spotykamy nikogo — tylko cisza, przerywana szelestem naszych kroków i miękkim stukaniem kijów trekkingowych. Ta dolina zawsze wydawała mi się tajemnicza, jakby zapomniana przez turystów i czas.
Marcin idzie krok przede mną. Znam już rytm jego marszu, lekkie bujnięcie bioder przy każdym kroku. Ramiona ma napięte, skupione. Czasem odwraca głowę, uśmiecha się krótko, jakby sprawdzał, czy nadal jestem tuż za nim.
Zaczynamy podejście. Szlak łagodnie pnie się w górę, prowadząc nas w stronę Ciemniaka. To pierwszy szczyt Czerwonych Wierchów, ale z tej perspektywy jeszcze go nie widać — tylko coraz bardziej strome zbocze i ścieżka niknąca wśród kosówki. Oddycham głęboko. Z każdym krokiem zostawiamy za sobą dolinę, wilgoć poranka i ciszę. Przed nami grań, wiatr i przestrzeń.
Stajemy na chwilę przy Kazalnicy. Widok stąd zapiera mi dech — rozległy widok daje poczucie przestrzeni, a dolina leży pod nami jak cicha zielona kotlina, jeszcze pogrążona w cieniu.
Marcin nagle zatrzymuje się, chwyta mnie za ramię. — Patrz — mówi szeptem.
Podążam wzrokiem za jego wskazaniem i wtedy go dostrzegam. Niedźwiedź. Sto metrów od nas, może trochę mniej. Ogromny, brunatny, jakby wyrzeźbiony z mięśni i sierści. Unosi głowę, patrzy w naszym kierunku. Czuje nas. Węszy. Nos porusza się lekko, jakby wciągał powietrze i próbował zrozumieć, czym jesteśmy — zagrożeniem, zwierzyną, czy tylko kolejnym epizodem w jego poranku.
Mam gęsią skórkę na karku. Serce bije mi szybciej, ale staram się oddychać spokojnie. Nie robimy żadnych gwałtownych ruchów. Marcin delikatnie kładzie mi dłoń na plecach, jakby chciał mnie uspokoić.
— Spokojnie — mówi cicho. — On nie chce kłopotów.
Zwierzę jeszcze chwilę nas obserwuje, potem odwraca łeb i znika w kosodrzewinie.
Dopiero wtedy ruszamy dalej, powoli, jakby każdy krok był rytuałem. Pniemy się w górę, ścieżką prowadzącą ku Ciemniakowi. Wiatr przynosi ze sobą chłód i coś jeszcze — poczucie, że jesteśmy tylko gośćmi w tej krainie. Małymi, cichymi cieniami na tle potężnej, dzikiej przestrzeni.
Niebo miejscami błękitnieje. Delikatnie i subtelnie, jakby ktoś ostrożnie rozjaśniał płótno akwareli. Chłodne, mleczne chmury zaczynają się cofać, odsłaniając krajobraz, który jeszcze chwilę temu był skryty pod grubą zasłoną. Natura robi nam prezent – pokazuje coś, na co już prawie straciliśmy nadzieję.
Z Ciemniaka ruszamy spokojnie na Krzesanicę. Ścieżka, choć znana, dziś ma w sobie coś niemal mistycznego. Po bokach wyrastają dziesiątki małych kopczyków – kamienne znaki obecności tych, którzy tu byli przed nami. Symboliczna obecność wędrowców, którzy, jak my, chcieli zostawić po sobie ślad.
Chmury suną leniwie, a góry – nagie, potężne, milczące – pozwalają się podziwiać. Spektakl trwa. Przystajemy co chwilę, próbując uchwycić go na zdjęciach, ale aparat nie potrafi oddać emocji. Ten kontrast nieba i ziemi, światła i cienia, chłodu i ciepła bijącego od naszych ciał po wysiłku – to wszystko zostaje przede wszystkim w nas.
Wiatr tańczy cicho między kopczykami kamieni, muskając mi skórę pod koszulką. Chłodny, ale nie nieprzyjemny – raczej przypominający o tym, że jestem tu, teraz, żywa. Marcin idzie tuż za mną. Czuję jego spojrzenie na moich łydkach, na biodrach, na karku, gdy wiatr unosi mi lekko włosy. Nie muszę się odwracać. Znam ten wzrok. Jest głodny, skupiony. I czuły zarazem.
Zatrzymuję się przy jednym z kopczyków, dotykam dłonią chłodnych kamieni. On staje za mną, tak blisko, że jego oddech smaga mi kark. Przez chwilę nic nie mówimy. Góry milczą razem z nami, a chmury przesuwają się wolno nad Krzesanicą.
– Jesteś dzisiaj… – zaczyna szeptem, ale nie kończy. Dotyka mnie tylko opuszkiem palca, tuż przy łokciu. Ciało reaguje gwałtownie – jakby ten jeden punkt podpalił podskórną iskrę, która już się nie cofnie.
Odwracam się powoli, staję twarzą w twarz. Widzę w jego oczach wszystko – pożądanie, czułość, zmęczenie, zachwyt. I pragnienie, które dziś nosimy oboje.
Pochyla się do mnie, ledwo dotykając ustami mojego policzka, skroni, kącika ust. To nie pocałunek. To zapowiedź. Obietnica, która zawisa między nami jak mgła nad Tatrami o świcie. Nasze ciała nadal parują od wysiłku, pachniemy potem, słońcem i górskim powietrzem. A mimo to – albo właśnie dlatego – wszystko wydaje się czystsze, bardziej prawdziwe.
– Chodź – mówi w końcu cicho. – Daleka droga przed nami.
Wiatr na Kopie Kondrackiej uderza w nas z siłą, która odbiera oddech. Na chwilę przestajemy mówić – każde z nas skupia się na własnym ciele, na utrzymaniu równowagi, na rytmie kroków. Zbiegamy szybko na przełęcz, śmiejąc się trochę z tego szalonego pędu wiatru, który plącze mi włosy i podwiewa koszulkę.
Na przełęczy siadamy blisko siebie, na kamieniach nagrzanych słońcem. Marcin podaje mi wodę, a potem bez słowa sięga dłonią do mojej szyi, odgarnia mokry kosmyk i przez chwilę trzyma dłoń na karku. Palce ma szorstkie, ciepłe. Zamykam oczy i pozwalam sobie odpocząć.
Podmuchy wiatru niosą zapach trawy, skał i jego skóry. Jest we mnie dziwny spokój, ale też napięcie, które wraca zawsze, gdy jesteśmy tak blisko. Niewypowiedziane pragnienie, które rośnie w ciszy.
– Jeszcze kawałek – mówi cicho. – Potem tylko zejście.
Grań Suchych Czub w słońcu pali łydki, a zmęczenie zaczyna osiadać w biodrach, udach, barkach. Ale wciąż idziemy – krok za krokiem, zapatrzeni w przestrzeń, w którą wlewają się światło i cisza. Suchych Czub nie da się przejść obojętnie – są jak granica między światem marzeń a rzeczywistością, między podnieceniem a wyczerpaniem. Mimo zmęczenia, czuję się lekka. Niosą mnie jego spojrzenia.
Na Kasprowym Wierchu jest głośno, tłoczno, zbyt zwyczajnie. Ale siadamy blisko siebie, w cieniu, opierając się o mur. Przez chwilę jemy w milczeniu. Ciepło bije od jego ramienia. Ścisk dłoni na moim udzie – niezauważalny dla innych, ale dla mnie elektryzujący – mówi więcej niż słowa.
Potem ruszamy dalej. Beskid to już tylko łagodne wypiętrzenie, a potem Liliowe – ta graniczna przełęcz, gdzie kończą się Tatry Zachodnie. Stoimy tam przez chwilę, w lekkim wietrze, oboje w milczeniu.
– Żegnamy się z Zachodnimi – mówię, ledwo słyszalnie.
– Na szczęście nie ze sobą – odpowiada Marcin, i uśmiecha się tylko do mnie.
Jego słowa i ten uśmiech budują mnie od nowa.  
Zejście do Murowańca jest długie, ale miękkie. W powietrzu czuć wieczór. Gdy docieramy do schroniska, wiem, że dzisiejszy dzień się jeszcze nie skończył.
Wieczór w Murowańcu pachnie drewnem, ciepłym jedzeniem i zmęczeniem. Ludzie kręcą się po jadalni, zamawiają herbaty, piwa, zupy. A my – jakby otuleni własną ciszą – siadamy w kącie, przy małym stoliku. Słońce jeszcze sączy się przez okna, smuży się na twarzy Marcina, gdy patrzy na mnie znad kubka.
Jem powoli. On też. Ale między kęsami nasze kolana się dotykają – przypadkiem i nie przypadkiem. Niby nic, ale każda sekunda tego kontaktu to dreszcz pod skórą. Pod stołem jego dłoń wsuwa się na moje udo, spokojnie, pewnie. Przez chwilę patrzymy sobie w oczy, a potem jakby nic, wraca do miski.
Rozmawiamy, żartujemy. Wspominamy Marzenę i Kubę. Marcin lekkim tonem mówi mi, co powiedział mu Kuba: „Gdyby była moją, nie wypuściłbym jej z łóżka.” Mówi to z udawaną zazdrosną miną.  
Śmieję się z tego, choć czuję, jak coś we mnie mięknie, pulsuje pod tą żartobliwą powierzchnią. Marcin mówi to z półuśmiechem, ale jego spojrzenie jest skupione.
– Serio ci to powiedział? – pytam, kręcąc głową.
– Mhm. I dodał jeszcze, że jakbyś raz się na niego położyła, to by już nie wstał. – Marcin się śmieje, ale w oczach ma coś innego.
– A ty? Co mu odpowiedziałeś? – zagaduję, udając lekki ton.
– Że nie musi sobie wyobrażać. Że to ja wiem, jak to jest...
Milkniemy na moment. Powietrze między nami gęstnieje. Pod stołem jego dłoń znowu dotyka mojego uda, tym razem nieśpiesznie, trochę mocniej.
– Ale wiesz – nachyla się bliżej – nie powiedziałem mu, jak bardzo nie chcę cię wypuszczać. Nigdy.
Czuję, jak serce bije mi szybciej. Napięcie między nami rośnie. Wieczór dopiero się zaczyna.
Siadamy na drewnianej ławce przy bocznej ścianie schroniska, z widokiem na milknącą już Halę Gąsienicową. Ciemność zapada powoli, niebo wciąż pulsuje granatem i śladami ostatniego światła. Otwieramy piwo, stukamy się lekko butelkami.
– Za dzisiaj? – pytam.
– Za nas – odpowiada Marcin, patrząc mi w oczy z tym spokojem, który zawsze rozbraja mnie od środka.
Jest cicho. Tylko szelest trawy, stłumione rozmowy ze schroniska i dźwięk płynącego gdzieś potoku. Siedzimy blisko siebie. Jego kolano dotyka mojego.
Odchylam głowę, patrzę w gwiazdy, które zaczynają rozbłyskiwać nad szczytami. Czuję, jak jego dłoń ląduje na moich plecach, wędruje leniwie w dół, zatrzymuje się tuż przy pasku moich spodenek.
Siedzimy wtuleni w siebie, z piwem w rękach i niebem nad głowami. Marcin rysuje palcem powolne kręgi na moich plecach, jakby chciał zostawić na mnie niewidzialny podpis. Śmiejemy się cicho, wspominając momenty z dzisiejszego dnia – zaskoczenia, pot, spojrzenia.
Jest między nami ciepło, bez presji. Bliskość naturalna jak oddech. Milczenie nie krępuje, lecz koi. Czas zwalnia – jakbyśmy siedzieli tu od zawsze i nigdzie już nie musieli iść.
– Lubię to – mówi cicho, prawie szeptem. – Tak po prostu, z tobą.
Uśmiecham się. Odpowiedź noszę w spojrzeniu, które przytrzymuje jego oczy na dłużej niż zwykle.

Dzień 8 – Murowaniec – Świnica – Murowaniec

Poranek otula nas ciepłym światłem, które wpada przez okna schroniska. Powietrze pachnie jeszcze snem i resztką wczorajszych emocji. Leżeliśmy przytuleni długo, nigdzie się nie spiesząc. Marcin od czasu do czasu całował mnie w kark, a ja przeciągałam się leniwie, wiedząc, że mamy dziś luźniejszy dzień.
Wychodzimy dopiero o dziewiątej, z kubkami po kawie wciąż lekko klejącymi się w palcach. Ruszamy spokojnym tempem w stronę Liliowego. Trudno nazwać to marszem – to raczej powolne smakowanie drogi, która prowadzi nas w Tatry Wysokie.
Czuję pod stopami inne kamienie, inne powietrze – bardziej surowe, dzikie, chropowate. Ale nie boję się. Marcin idzie obok, czasem łapie mnie za rękę, czasem ukradkiem dotyka dłonią moich pleców. Jeszcze jesteśmy otuleni resztkami tej czułej, powolnej nocy – i pozwalamy jej trwać.
Na Świnickiej Przełęczy siadamy na płaskich kamieniach. Wiatr niesie ze sobą zapach skalnego chłodu, słońce przemyka przez porwane chmury. Jemy batoniki, popijamy wodą, oddychamy głęboko. Między nami jest cisza – dobra, ufna, przesiąknięta wcześniejszą bliskością.
Marcin zlizuje z palca resztki czekolady i rzuca mi spojrzenie, od którego robi mi się cieplej, niż pozwala temperatura na tej wysokości. Ruszamy dalej – przed nami Świnica.
Podejście jest strome, wymagające, ale ciało już dobrze zna rytm kroków, nacisk stóp na kamień, napięcie mięśni w udach. Idę pewnie, czując jego obecność tuż za sobą. Kiedy łapię się łańcucha i podciągam, wiem, że mnie obserwuje. I wiem, że lubi to, co widzi.
Wspinamy się powoli, krok po kroku, wśród granitu i powietrza, które z każdą minutą staje się ostrzejsze. Zbliżamy się do szczytu Świnicy — monumentalnej, groźnej i pięknej. Kamienie pod butami są śliskie od setek dotknięć, a łańcuchy chłodne i surowe w dłoniach.
Kiedy stajemy na szczycie, cały świat zostaje pod nami. Panorama rozciąga się we wszystkich kierunkach — Tatry Wysokie jak fale skalne, po niebie przemykają smugi chmur, słońce igrające z krawędziami gór. Zatrzymujemy się w milczeniu. Czas nie płynie. On stoi za mną, dotyka lekko mojego biodra.
– Zawsze będę chciał cię tu znowu zaprowadzić – mówi cicho.
Odwracam się do niego. Patrzę mu w oczy. Wiatr rozwiewa mi włosy, czuję go wszędzie — na skórze, między udami, pod koszulką.
– Tu? – pytam, z niedowierzaniem, z uśmiechem. – Na Świnicę?
– Tu. Albo gdziekolwiek, gdzie patrzysz na mnie tak, jak teraz.
Przysuwa się bliżej. Nie całuje. Po prostu patrzy, a jego dłoń sunie po moim biodrze, po spodenkach napiętych od marszu, potem wyżej, po plecach. Nikt na nas nie patrzy. Jesteśmy sami w niebie, na skale. Dotyka mnie z czułością i pragnieniem. Dłonią, wzrokiem, obecnością.
Nie potrzebujemy więcej. Jeszcze nie teraz. Jeszcze chwila tej nieprzyzwoitej bliskości na szczycie świata, gdzie każda myśl staje się wyraźniejsza, a każda emocja bardziej naga.
Schodzimy ostrożnie ze Świnicy, każde z nas zanurzone w ciszy i rytmie kroków. W dole rozpościera się surowa sylwetka Kościelca — ostra, niedostępna, przyciągająca spojrzenia jak magnes. Polski Matterhorn. Jego smukła grań i samotna duma wznoszą się ponad Dolinę Gąsienicową jak wyzwanie.
– Jesienią? – rzuca Marcin, patrząc na niego z ukosa. Może wtedy będzie mniej ludzi. I chłodniej.
– I bardziej dziko – dodaję, a usta same mi się uśmiechają.
To właśnie lubimy najbardziej – dzikość i brak przypadkowych oczu. Kościelec wydaje się nagle nie tylko celem, ale też obietnicą. Czegoś, co jeszcze przed nami. Czegoś, co będzie tylko nasze.
Przez chwilę milczymy, patrząc na górę, jakbyśmy już widzieli siebie w jesiennej szarudze, z policzkami zaróżowionymi od wiatru i dreszczem ekscytacji pod kurtkami.
– Na szczycie jest miejsce tylko dla kilku osób – mówi. – Idealnie.
– Dla nas – odpowiadam.

Dzień 9 – Murowaniec – Zawrat - ?

Rano budzi nas pierwsze światło wpadające przez okno. Jest chłodno, rześko, cisza jeszcze nie została rozbita przez rozmowy turystów. Marcin podnosi się pierwszy, przeciąga się i ziewa.
– Wstawaj, kochanie. Wiesz, że kawa sama się nie zrobi – szepcze z uśmiechem.
– Wiem, wiem… – przeciągam się leniwie i siadam na łóżku. – Ale mogłaby, prawda?
– Gdybyś była czarodziejką. Ale jesteś tylko moją czarodziejką od kuszenia – puszcza mi oko.
Szybko się zbieramy. Plecaki już spakowane poprzedniego wieczoru. Jemy lekkie śniadanie, pijemy kawę i wychodzimy na zewnątrz.
Powietrze pachnie świerkami i rosą. Tatry budzą się powoli, a my razem z nimi.
– Dziś dłuższy dzień. Przez Zawrat, potem zobaczymy – mówi Marcin, zakładając plecak.
– Gotowa – odpowiadam i zawiązuję buty mocniej. – Zróbmy z tego coś więcej niż tylko marsz.
– Jak zawsze. Z tobą każdy szlak to coś więcej.
Ruszamy. Powoli, spokojnie. Kroki zsynchronizowane, ciała jeszcze rozgrzewają się do ruchu. Góry przed nami otwierają nowy rozdział.
Szlak z Murowańca na Zawrat zaczyna się miękko, spokojnie. Początkowo prowadzi przez gęste kosodrzewiny, między kamieniami porośniętymi mchem, wśród porannego światła rozproszonego między igłami świerków. Chwilami słyszymy tylko własne kroki i szelest wiatru w gałęziach.
Im wyżej, tym powietrze robi się chłodniejsze, a krajobraz coraz surowszy. Zielone zbocza powoli ustępują skalistym ścianom i rumowiskom. Słońce przemyka po graniach Kościelca, cienie przesuwają się leniwie. W dali połyskują tafle stawów: Czarny i Zmarzły, jakby schowane w skalnych nieckach, spokojne, ciche.
Idziemy blisko siebie, w skupieniu, niemal bez słów. Tatry wymagają tu uważności, nie pozwalają na roztargnienie. Na podejściu pod Zmarzły Staw zatrzymujemy się na chwilę. Woda lśni ciemnym błękitem, a nad nią wznoszą się mury Małego Koziego.  
– Tu zawsze czuję się mała – mówię cicho.
– Ja przeciwnie. Z tobą wszędzie czuję się większy. Silniejszy – odpowiada Marcin, patrząc gdzieś daleko, w stronę grani.
Zaczynamy wspinaczkę na Zawrat. Kamienie chłodne, ale suche, ścieżka wyraźna, choć wymagająca. Ruchy muszą być pewne, świadome. Szlak ostro w górę, coraz wyżej i wyżej. Za plecami roztacza się panorama Gąsienicowej Doliny – nieprzebrane morze zieleni, srebra i skał.
Na przełęczy wieje. Wiatr niesie zapachy wysokości: chłód, metaliczność skał. Przed nami otwiera się widok na Dolinę Pięciu Stawów. Niebieskie tafle jezior, pasma cieni między nimi, granie odbijające się w wodzie jak w lustrze.
Stoimy na Zawracie, objęci, w milczeniu. Góry są dziś łaskawe.
Zerkamy na siebie, niepewni. Orla Perć, czy zejście do Piątki? Ludzi mało, a to właśnie tłoku obawialiśmy się najbardziej. Zatorów na szlaku.  
Pomysł naszej wyprawy zaczerpnęliśmy od jednego z youtuberów. On poszedł na Orlą. My po krótkim namyśle idziemy jego śladami.  
Z Zawratu ruszamy w stronę Małego Koziego Wierchu. Orla Perć zaczyna się tu niepozornie – jeszcze nie przeczuwamy, jak bardzo wyostrzy nasze zmysły. Na początku szlak prowadzi po szerokiej grani, kamienie ułożone w równą ścieżkę, a widoki przesuwają się z jednej strony na Dolinę Pięciu Stawów, z drugiej – na Gąsienicową.
Idziemy spokojnie, ostrożnie, bez kozaczenia. Marcin raz po raz podaje mi rękę przy trudniejszych fragmentach, choć wiem, że dałabym radę sama. Ale lubię ten gest. Lubię czuć jego dłoń, silną, pewną. Znamy się już dobrze – potrafimy odczytywać napięcia w sobie nawzajem, czujemy, kiedy można żartować, a kiedy trzeba milczeć i iść.
Pod Małym Kozim Wierchem robi się ciaśniej. Kamienna grań wąska, miejscami stalowe ułatwienia.  Nie rozmawiamy już, skupiamy się na ruchach, na równowadze. Mijamy kilka par, które idą wolniej  – wymieniamy krótkie „cześć” z uśmiechem. W górach to słowo znaczy więcej.
W końcu docieramy do punktu, który zna każdy – do słynnej drabinki. Stalowa konstrukcja wbita pionowo w ścianę. Marcin patrzy na mnie z lekkim uśmiechem.
– No i co? Idziesz pierwsza? – półżartem, ale z czułością.
– Zawsze. Ale przez to nie będziesz miał widoków. – rzucam przez ramię i kładę stopę na drabince.  
Wiatr zawisa na chwilę. Metal pod dłonią chłodny, stabilny. Zejście nie jest trudne, ale serce i tak bije szybciej. Po prostu jesteśmy teraz w górach – wysoko, odsłonięci, w miejscu, które wymaga odwagi. A pod nogami tyle przestrzeni.  
Na dole czekam na Marcina. Kiedy schodzi, widzę jego skupienie. Widzę też, jak jego spojrzenie mimochodem szuka mnie. Uśmiecham się lekko. Na tej wysokości wszystko czuje się intensywniej – wiatr, dotyk, napięcie między nami.
Zostawiamy za sobą drabinkę – z lekko drżącymi udami i pulsującym napięciem w ciele. Marcin jeszcze przez chwilę patrzy w dół, potem odwraca się do mnie i nic nie mówi, tylko uśmiecha się tym swoim półuśmiechem. Jakbyśmy oboje wiedzieli, że coś właśnie między nami przeskoczyło. Ale jeszcze nie teraz. Jeszcze przed nami grań.
Idziemy dalej – w kierunku Koziego Wierchu. Krajobraz staje się coraz surowszy, bardziej monumentalny. Ścieżka prowadzi wąską granią, raz po raz zmusza nas do użycia rąk. Zmieniamy się – raz ja idę przodem, raz Marcin. Pomagamy sobie naturalnie, bez słów. Dotykamy się często – dłoń na plecach, podanie ręki, przytrzymanie w ekspozycji. I za każdym razem te ułamki sekund są jak dotyk prądu. Iskry w skórze. Oddech wstrzymany.
Nad nami niebo – mieszanka błękitu i przelotnych chmur. Czasem słońce przebija się przez nie na tyle mocno, że nasze ciała na chwilę lśnią potem i światłem.
Przy jednym z trudniejszych fragmentów zatrzymuję się na chwilę. Marcin staje za mną, blisko, bardzo blisko. Czuję jego oddech na karku.
– Dajesz radę? – mówi cicho.
– Z tobą zawsze – odpowiadam, nie odwracając się, bo wiem, że gdybym spojrzała mu teraz w oczy, nie byłoby odwrotu.
Docieramy na Kozi Wierch szybciej, niż się spodziewaliśmy. Szczyt jest prawie pusty. Tylko jedna para siedzi z boku, wpatrzona w Dolinę Pięciu Stawów. My siadamy po drugiej stronie, przy skałce z widokiem na Gąsienicową. Plecaki służą nam za oparcia.
Marcin wyciąga termos. Herbata z maliną. Pijemy po kilka łyków, w ciszy.
– Lubię to – mówi po chwili. – Nie tylko góry. Ciebie taką… zmęczoną, prawdziwą, skupioną.
– To dobrze – odpowiadam. – Bo tylko taka tu jestem.
Milczymy znów. Nie trzeba więcej. Jesteśmy tu, gdzie mieliśmy być – razem, na skraju czegoś większego. I oboje wiemy, że wieczorem ta bliskość eksploduje. Ale na razie jesteśmy tylko cieniem czułości, oddechem między skałami.
Ruszamy dalej, w stronę Granatów. Ciała mamy już zmęczone, choć adrenalina jeszcze chwilami dopinguje nas do skupienia. Każdy krok na tej grani to próba – koncentracji, odwagi, zaufania. Idziemy wolniej, nie dlatego, że się boimy, ale dlatego, że rozumiemy, gdzie jesteśmy. Jakby z każdym metrem bardziej docierało do nas, że Tatry nie są już tylko tłem – są partnerem tej intymnej rozmowy między nami.
Na jednym z trudniejszych fragmentów zatrzymuję się, łapiąc głębszy oddech. Marcin staje tuż za mną. Kładzie mi dłoń na biodrze – nie dla zmysłowości, tylko bym poczuła, że jest blisko. Że jestem bezpieczna.
– Ostatni raz, kiedy byłem tu… nie czułem się tak spokojny – mówi cicho. – Ty to zmieniasz.
Patrzę na niego przez ramię. W jego oczach nie ma ani lęku, ani dumy. Jest czułość. To jeden z tych momentów, gdy zmęczenie i wysokość zdzierają z nas warstwy. Zostaje tylko to, co prawdziwe.
Idziemy dalej. Przechodzimy przez Zadni, Pośredni, potem Skrajny Granat. Każdy z nich jak kolejny stopień zaufania, kolejny krok bliżej siebie. Trzymamy się skał  – ale też siebie nawzajem. Swojej obecności.
Gdy w końcu teren na chwilę się uspokaja, siadamy na chwilę, milcząc. Tylko oddechy i bicie serc. Zmęczenie wnika głęboko, ale razem z nim przychodzi satysfakcja. I bliskość, która nie potrzebuje słów.
Jest szesnasta, gdy w końcu stajemy na Przełęczy Krzyżne. Przed nami otwiera się Dolina Pięciu Stawów – łagodna, zielona, jak obietnica odpoczynku. A za nami… dzikość Orlej Perci. Spoceni, sponiewierani, poobijani i zmęczeni, ale uśmiechamy się do siebie bez słów. W naszych oczach widać to samo – ulgę i dumę. Że daliśmy radę. Że zrobiliśmy to razem.
– I co? – pytam, opierając się na kijkach. – Żałujesz?
– Tylko tego, że nie mogę teraz położyć się na twoim brzuchu i zasnąć – odpowiada.
Śmieję się, mimo zmęczenia. Oboje wiemy, że jesteśmy na granicy wytrzymałości. Bolą nas nogi, drżą ręce. Mamy zdarte łokcie, zadrapania, spieczone słońcem ramiona. A jednak coś w środku nas rośnie – ciche poczucie, że ten dzień zapisze się w naszej historii na zawsze.
Schodzimy powoli, ostrożnie, jakby każdy krok był już pożegnaniem z tym skalnym szaleństwem. Krzyżne zostaje za plecami, a my, choć zmęczeni, czujemy się silniejsi niż kiedykolwiek.
Schodzimy powoli do Pięciu Stawów. Cisza doliny koi nas tak, jakby sama natura chciała nas utulić po trudach dnia. Słońce chowa się za grań, a światło mięknie, przybierając złotawy odcień. W schronisku witają nas znajome zapachy – drewna, herbaty, potrawki z soczewicy.
Jemy w milczeniu, wpatrzeni w siebie i w góry za oknem. Nie potrzebujemy słów – wystarczy obecność, ciepło ramienia obok, świadomość, że przeszliśmy razem coś trudnego i pięknego zarazem. Po kolacji wychodzimy jeszcze na chwilę nad staw. Siadamy na kamieniach, wsłuchani w szmer wody i wieczorny chłód.
– Dziękuję – mówi cicho. – Że jesteś.
Opieram głowę na jego ramieniu. W tej chwili nie potrzeba nam dotyku ani pocałunku. Tylko spokoju. Tylko oddechu. Tylko siebie.
Gdy wracamy do pokoju, rozbieramy się powoli, z troską, jakbyśmy zdejmowali nie tylko ubrania, ale i cały ciężar dnia. Wskakujemy pod śpiwory. Wtulam się w niego. Słyszę bicie jego serca. Ciepłe, równe. Bezpieczne.
– Dobranoc – szepczę.
– Dobranoc – odpowiada. – Jutro też będzie pięknie.

Dzień 10  - „Piątka” – Szpiglasowy Wierch – Morskie Oko

Od rana słońce wdziera się przez okno schroniska. Powietrze jest rześkie, ale zapowiada się gorący dzień. Zakładam moje żółte, opinające spodenki – wiem, jak bardzo działają na Marcina. Wychodząc z łazienki, łapię jego spojrzenie. Przeciąga wzrokiem po moich udach, biodrach, pośladkach. Z uśmiechem podchodzi i całuje mnie w kark.
– To będzie ciężki dzień… – mruczy z rozbawieniem. – I nie przez szlak.
Dotykam go. Od razu robi się twardy. Mam na niego ochotę, ale nie tu, nie teraz.  
Wychodzimy wcześnie. Poranne światło ślizga się po kamieniach, odbija od wciąż chłodnych ścian doliny. W powietrzu czuć obietnicę gorącego dnia. Ludzie są wszędzie – jakby całe Tatry zlewały się dziś w jeden szlak. Niektórzy odbijają w stronę Krzyżnego, inni podchodzą na Zawrat, sporo osób kieruje się przez Świstówkę do Morskiego Oka.
Ale my idziemy swoim tempem. Nie spieszymy się. Tłum mija nas, czasem my mijamy tłum – jednak między nami znów rodzi się ta szczególna cisza. Skupienie. Czasem dotykamy się dłonią. Czasem jedno spojrzenie mówi więcej niż cały dialog. Idziemy razem, ale każde z nas też osobno, zanurzone w górskim rytmie, w tym nieustannym marszu.
Mijamy grupki turystów, niektórzy uśmiechają się, inni sapią pod ciężarem plecaków. Marcin idzie za mną, raz po raz dotykając dłonią moich pleców, jakby dla pewności, że wciąż tu jestem. W tłumie, w tym zgiełku, odnajdujemy dla siebie cichy azyl.
Skręcamy w żółty szlak, w kierunku Szpiglasowej Przełęczy. Początkowo ścieżka jest przyjemna, po płaskim, w końcu jednak zaczyna wznosić się w górę. Coraz mocniej i monotonniej. Widok na góry i na Wielki Staw Polski wynagradza mi nieco trudy wędrówki.  
Pot spływa mi po karku, wzdłuż pleców, aż po ściągacz spodenek. Materiał opina się na mnie coraz bardziej — czuję go między pośladkami, między udami, w miejscu, gdzie czuję najmocniej i najintensywniej.  
Marcin idzie tuż za mną. Wiem, że patrzy. Wiem, że od dawna już nie skupia się na krajobrazie. W pewnym momencie, gdy stawiam nogę wyżej, czuję, jak jego palce muskają mój tyłek. Udaję, że tego nie zauważyłam. Ale w moim wnętrzu wszystko się napina.
— Te spodenki to zbrodnia — słyszę za sobą jego cichy, ochrypły głos.
Zatrzymuję się na chwilę i obracam głowę przez ramię. — Mówisz tak, jakbyś cierpiał — uśmiecham się kątem ust.
— Cierpię od dobrej godziny — przyznaje i staje blisko. — Ale z własnej woli.
Patrzymy na siebie przez dłuższą chwilę. Wokół mija nas kilka osób, nie zwracając uwagi. Po czym ruszam dalej, bez słowa. Wolno, celowo, jakby każdy mój krok był prowokacją. A on dalej idzie za mną. W ciszy. Ale to napięcie między nami wisi gęsto w powietrzu, lepkie jak pot na skórze.
Przystaję, opierając dłonie na kolanach, łapiąc oddech. Upał, podejście i zmysłowe napięcie między nami mieszają się w coś niemal namacalnego. Słyszę, jak zbliża się za moimi plecami.
I wtedy czuję jego dłoń. Bez zapowiedzi. Silna, pewna, władcza. Chwyta mnie za pośladek przez cienki materiał spodenek. Nie reaguję gwałtownie — nie odsuwam się. Wręcz przeciwnie. Przymykam oczy i pozwalam, by to trwało sekundę dłużej, niż powinno.
— Oszalałeś? — pytam półgłosem, ale nie ma w tym gniewu. Raczej podniecenie i nuta wyzwania.
— Całkowicie — odpowiada nisko przy moim uchu. — I dobrze o tym wiesz.
Nie ruszamy się przez chwilę. Tylko jego palce zaciskają się lekko na mojej pupie, jakby nie mógł się powstrzymać.
— To jest piekielnie niebezpieczne — szepczę, czując, jak ciało zaczyna mi drżeć.
— Ty jesteś niebezpieczna — mówi, po czym cofa dłoń, zostawiając mnie rozpaloną i głodną więcej.
Czuję, jak materiał spodenek zaczyna lekko przylegać do skóry. To nie tylko pot. To napięcie, które gromadziło się od dni, tygodni. Teraz eksploduje w moim ciele, niesione w górę wraz z każdym krokiem, każdym uderzeniem serca.
Pniemy się dalej. Podłoże zmienia się — coraz więcej skał, coraz mniej ścieżki. Stajemy pod stromym podejściem. Wreszcie — łańcuchy. Chwytam pierwszy z nich, zimny w dotyku, i zadzieram głowę, spoglądając na nachyloną płytę skalną. Nie jest trudno. Ale jest stromo.
Marcin podchodzi blisko za mną. Zbyt blisko. Czuję jego oddech, kiedy unoszę nogę, szukając miejsca pod but. Wiem, że ma doskonały widok. I wiem, że to celowe.
— Idź powoli — mówi cicho, ochryple. — Nie mam nic przeciwko, żeby ten widok trwał dłużej.
Słucham go. Nie tylko dlatego, że ufałam jego ocenie — ale też dlatego, że każde jego polecenie w tej chwili działało na mnie jak dotyk. Powolny, dominujący. Idę więc wolno. Jedną ręką chwytam zimny, żłobiony łańcuch, drugą wspieram się o szorstką skałę. Moje ciało niemal przylega do zbocza, wchodzę jak na czworakach, z biodrami uniesionymi, kusząco wystawionymi na jego wzrok.
Czuję na sobie jego spojrzenie. Palące, niecierpliwe. Tak realne, że niemal fizyczne. Napięcie między nami nie potrzebuje dotyku, żeby przenikało mnie aż do środka. Spodenki opinają się na moich pośladkach, przesuwają przy każdym ruchu — i wiem, że on to widzi. I że to go doprowadza do szału.
— Dobrze tak… — słyszę jego głos z tyłu. — Dokładnie tak.
Obracam się co chwilę. Niby po to, żeby sprawdzić, czy idzie za mną. Ale tak naprawdę robię to dla niego. I dla tych spojrzeń, które czuję na sobie jak ciepły podmuch wiatru. Marcin patrzy bezwstydnie, z czymś drapieżnym w oczach. Ale nie on jeden. Mijający nas faceci też zerkają, udając, że patrzą gdzieś indziej. Widzę ich kątem oka. Czuję to.
Lubię to. Ten dreszcz przyjemności, który przechodzi po kręgosłupie, kiedy wiem, że każdy mój ruch przyciąga wzrok. Spodenki, krótkie i opinające się jak druga skóra, podkreślają wszystko, co chcę, żeby podkreślały. Każdy krok, każde przesunięcie bioder jest jak zaproszenie. I wiem, że oni to czują.
Zatrzymuję się, niby by poprawić plecak. Ale tak naprawdę chcę, żeby mieli chwilę na podziwianie. Czuję, jak materiał wsuwa się między pośladki, jakby specjalnie chciał jeszcze bardziej odsłonić to, co i tak już widać. Oblizuję usta. Patrzę na Marcina. Uśmiecham się. Prowokująco.
— Idziesz? — pytam cicho, a on kiwa głową, jakby chciał mnie pożreć wzrokiem.
Na przełęczy  siadamy na kamieniach, lekko osłonięci od szlaku. Wiatr owiewa nasze spocone ciała, a słońce leniwie przeciska się przez chmury. Udaję, że poprawiam buty, i wtedy celowo unoszę jedną nogę wyżej, opierając ją na kamieniu. Wiem, że patrzy. Nie musi mówić — czuję to na sobie, jak dotyk.
Nie mam dziś na sobie bielizny. Chciałam tak. Chciałam czuć każdy krok, szorstki materiał spodenek, jego ocieranie się o mnie. Teraz, kiedy siedzę z nogą podciągniętą, cienki materiał napina się na mojej skórze, a jego wzrok zatrzymuje się dokładnie tam, gdzie chcę.
Zerkam na niego. Widzę, jak jego oczy ciemnieją, jak jego oddech staje się płytszy. Na materiale moich spodenek, dokładnie między udami, jest wilgotna plama. Oczywista. Obnażająca. I zupełnie mnie to nie zawstydza.
Wręcz przeciwnie — rozkosznie podnieca.
— Ładny widok, co? — rzucam, jakby mimochodem, niby o górach, ale oboje wiemy, że nie o nie chodzi.
Nie zmieniam pozycji. Dziś chcę być oglądana w całej swojej wyuzdanej i perwersyjnej wersji. Nie tylko przez niego. Przez wszystkich, którzy dzisiaj nas mijają.  
– Czuję, jak ci faceci mnie rozbierają wzrokiem – szepczę, patrząc prosto w jego oczy. – Jak mnie dotykają. Jak całują. Jak pieprzą.
Jego źrenice rozszerzają się, dłonie zaciskają mocniej na moich udach.
– Chcę się rozebrać – mówię cicho, prowokująco. – Tu i teraz. Na ich oczach.
Oddychamy ciężko. W jego spojrzeniu pojawia się głód, którego nie potrafi już ukryć. Jego palce sięgają do gumki moich spodenek, a ja unoszę biodra. Gdybyśmy byli sami, już by mnie miał. Ale nie jesteśmy. I może właśnie to nas jeszcze bardziej nakręca.
Nachyla się do mojego ucha.
– Dziś wieczorem... wszystko ci to zrobię. Tak, jak sobie teraz wyobrażasz.
Zadrżałam. Całym ciałem.
– Chciałabyś… żeby ci to zrobili? – Jego głos brzmi nisko, chropowato. Nachyla się bliżej. – Żeby pieprzyli cię tutaj, na kamieniach, wszyscy ci obcy faceci?
Patrzę mu prosto w oczy. Wiem, że to nie tylko pytanie. To zaproszenie do wypowiedzenia najciemniejszego pragnienia.
– Tak – odpowiadam bez cienia wahania. – Chciałabym. Żeby mnie dotykali, trzymali, rozbierali. Żeby nie pytali, tylko brali. Jeden po drugim.
Zaciska szczękę, jego dłoń zaciska się mocniej na moim udzie, aż wbija się w skórę.
– A ja? – cedzi przez zęby. – Mam tylko patrzeć?
– Nie. Ty masz być pierwszy – nachylam się i liżę jego ucho – ale potem… masz patrzeć. Jak mnie biorą. Jak jestem mokra, otwarta, ich. Twoja. Patrzysz, jak mnie tracisz, żeby potem zabrać z powrotem. Mocniej niż wszyscy razem.
Jego oddech przyspiesza. Czuje, jak twardnieje, nawet przez materiał spodni. Jest na granicy. Ja też.
– Jesteś chora – mówi półgłosem, z dzikim uśmiechem. – Moja chora dziewczynka.
– Twoja – potwierdzam. – Ale w fantazjach… czasem cudza.
Nachyla się. Pocałunek jest brutalny, zachłanny. Smakuje potem, lękiem i podnieceniem.
– Opisz mi to tu i teraz, gdy tylu obcych obok nas.  
Patrzę przez chwilę w jego oczy i mówię z drżeniem w głosie:  
– Widzę, jak stoję wśród tego tłumu. Twarda skała pod stopami, szorstka, niemal raniąca – ale nie czuję bólu. Czuję dłonie. Wiele dłoni. Każda z nich głodna, bezczelna. Jedna zaciska się na mojej szyi, druga na piersi. Ktoś mnie trzyma za biodra. Dotykają mnie. Bezwstydnie. Jakbym nie należała do ciebie, tylko do nich wszystkich. Przestrzeń między skałami staje się inną rzeczywistością – gęstą, ciężką od zapachu potu, skały, adrenaliny i pożądania. Ktoś wsuwa mi dłonie pod koszulkę. Inny łapie mnie za szyję i dusi delikatnie. Jeszcze inny łapie za włosy i odciąga głowę w tył. Całuje mnie. Jego język w moich ustach, zachłanny, pewny siebie. Ktoś inny liże moją twarz. Czuję jak rozrywają moją koszulkę. Upada gdzieś obok, bez protestu. Coraz więcej dłoni. Na plecach, na brzuchu. Jedna wsuwa się pod stanik. Ściska mnie mocno. Inne zazdrosne rozrywają stanik na strzępy. Wzorem koszulki ląduje na ziemi. Już nigdy nie dotknie moich piersi. W przeciwieństwie do nich. Obmacuje mnie, jak nastolatkowie swoje dziewczyny gdzieś na wsi, za stodołą. Ściskają moje piersi, szarpią i szczypią sutki. Moje spodenki są całe mokre.  
Przerywam na chwilę. Patrzę na niego. Jest w innym świecie, zapatrzony w dal. Słucha i przeżywa wraz ze mną.  Kontynuuję.
– Czyjeś usta zaciskają się na mojej piersi. Czuję ssanie. Mocne, zmysłowe, bezczelne. Jestem spocona, śliska od potu. Im to jednak nie przeszkadza. Ich języki... Wszędzie. Na twarzy, na szyi i piersiach. Na plecach i pod pachami. Wreszcie te moje wyuzdane spodenki, ich strzępy dołączają do koszulki i stanika. Stoję naga przed nimi wszystkimi. Przed tobą. Dotykają mnie, zbierają palcami moje soki. Ktoś się pochyla i całuje mnie w pośladki. Rozchyla je. Czuję oddech na mojej drugiej dziurce, długi, gorący, przyjemny. Pochylam się i wypinam w jego stronę. Przede mną ktoś rozpina zamek spodenek, zdejmuje je. Brutalnie wpycha się w moje usta. Smakuje solą i pożądaniem. Wysuwam język, by zrobić mu miejsce. Wsuwa się głęboko. Łapie mnie za włosy i przyśpieszając ruchy posuwa mnie w usta. Oddech między pośladkami zamienił się w mokre mlaskanie. Kocham to. Czuję w ustach szarpnięcia, a po chwili słony, cierpki i mdły zarazem smak. Cudowny. Przełykam wszystko.  
Szarpnięciem na włosy ktoś zmusza mnie do klęknięcia. Ręce oparte o chłodny granit, rozchylone nogi. Czuję, jak moje ciało przyjmuje go – twardego, obcego, brutalnego. Wchodzi we mnie z siłą, na jaką czekałam, z jakiej nie zdawałam sobie sprawy. W tym samym czasie inny mężczyzna staje przede mną. Patrzy na mnie z góry, zaciska palce w moich włosach. Poddaję się. Wciągam go do ust, czuję jego ciężar, jego drżenie, jego zapach. Jestem pieprzona i pieprzę jednocześnie. A oni kolejni. Jak wilki zwabione zapachem krwi. Dotykają mnie, chwytają za biodra, pierś, kark. Ślizgają się po mojej skórze, brudnej od potu i kurzu szlaku. Nie ma w tym przemocy – tylko dzikie, pierwotne przyzwolenie. Ja – ich wspólna fantazja. Kobieta bez wstydu. Bez zahamowań. Ich jęki splatają się z moimi. Kończą we mnie i wymieniają się jak zabawką.  
Kolejni mężczyźni podchodzą. Siadam okrakiem na jednym, opieram się o innego. Moje ciało staje się rytmem – mokrym, gorącym, bijącym potrzebą. Gubię ich twarze. Liczy się tylko dźwięk. Zapach. Głębokość. Czyjś palec pieści mi dupkę. Wsuwa się we mnie. Posuwa. Chcę więcej, mocniej. Patrzę na ciebie, gdy sperma zachlapuje mi policzki, włosy. Uśmiecham się do ciebie z wielkim fiutem w ustach. Ktoś wpycha się w mój tyłek...
Kończę swoją wybujałą i wyuzdaną fantazję  z wypiekami na twarzy i całkiem przemoczonymi spodenkami.  
Marcin patrzy na mnie z półuśmiechem, w którym miesza się rozbawienie, niedowierzanie i żądza.  
– Jak ty niby chcesz zejść do schroniska… Twoje ciuchy podarte – pyta, przesuwając spojrzeniem po moim ciele, nadal poruszonym, rozgrzanym i rozczochranym przez fantazję, która jeszcze chwilę temu wypełniała nasze głowy.
Odpowiadam mu, nie spuszczając wzroku:
– Może właśnie tak. Naga. Z tym wszystkim wypisanym na skórze. Niech każdy zobaczy, że jestem pożądana. Że jestem kobietą, która potrafi marzyć.
Nie śmieje się. Patrzy długo, jakby widział mnie na nowo. Dotyka delikatnie mojego ramienia, jakby chciał sprawdzić, czy wizja już wyparowała, czy jeszcze drży pod skórą.
Siedzimy chwilę w ciszy, wiatr rozwiewa nam włosy. A ja czuję, jak rzeczywistość i senność fantazji przenikają się ze sobą, nie zostawiając jednoznacznych śladów.
Z przełęczy na Szpiglasowy Wierch marsz zajmuje nam tylko kilka minut. Idziemy w ciszy, czując, jak powietrze staje się lżejsze, bardziej otwarte – jakby szczyt przyciągał nie tylko ciała, ale i myśli.
Na górze wiatr owiewa nasze twarze. Widok zapiera dech, ale to nie tylko Tatry grają teraz pierwsze skrzypce. Odwracam się do Marcina, patrzę mu prosto w oczy.
– Wiesz… mam jeszcze inne fantazje – mówię cicho, pewnie. – Tym razem z tobą w roli głównej.
Unosi lekko brwi, ale milczy, uśmiechając się tylko jednym kącikiem ust. Czeka.
– Wieczorem ci opowiem – dodaję. – Nie tu. Nie teraz.
Kiwnięciem głowy daje znać, że przyjął zaproszenie do tej przyszłej opowieści. A ja już wiem, że ten wieczór będzie należał do nas – tak, jak góry należą dziś do światła.
Zaczynamy schodzić Ceprostradą w kierunku Morskiego Oka. Trasa jest długa, ale piękna. Czuję jego wzrok na sobie z każdym krokiem. Wiem, co robię. Wiem, co to z nim robi.
Kamienie stukają pod podeszwami butów, powietrze pachnie słońcem, potem i kosodrzewiną. A ja idę przed nim, celowo powolnie. Biodra kołyszą się miękko, spodenki ledwo trzymają się na skórze. Czuję, jak materiał ociera się o moje pośladki przy każdym kroku – i wiem, że on też to widzi.
– Kusisz mnie – słyszę cicho zza pleców. Jego głos jest zachrypnięty.
Zatrzymuję się, odwracam przez ramię, niby zaskoczona.
– Przecież tylko idę – odpowiadam słodko, udając niewinność.
Jego spojrzenie jest ciemne, głodne.
– Jeszcze kilka minut i nie wytrzymam – mówi półgłosem, zbliżając się.
Docieramy do rozejścia szlaków.  Ciągnie mnie za rękę, nie odzywając się ani słowem. Jego dłoń jest silna, pewna, zdecydowana. Idziemy w głąb Doliny za Mnichem, ścieżką mniej uczęszczaną, otoczoną kosówką i głazami. Słońce wciąż wysoko, ale tu, w cieniu potężnego kamienia, jest cicho, spokojnie. Tylko nasz oddech i odgłosy butów na żwirze.
– Tutaj – mówi cicho, zatrzymując się za wielkim, omszałym głazem. Stajemy twarzą w twarz. Przez sekundę patrzy mi w oczy, jakby pytał, czy nadal chcę.
Odpowiadam bez słów. Odwracam się, pochylam, opieram ręce o kamień i przenoszę ciężar ciała na palce. Słyszę, jak podchodzi bliżej. Czuję jego oddech na karku.
– Nie odwracaj się – mruczy nisko.
Skóra mi cierpnie. Jestem w tym miejscu, tej chwili, dokładnie tak, jak sobie wyobrażałam. Wszystko we mnie drży, ciało gotowe, napięte, miękkie zarazem.
Czuję jego dłoń na swoich pośladkach — pewną, ciepłą, z lekkim naciskiem. Przesuwa się powoli, z premedytacją, badając moją reakcję. Oddycham głębiej.
Jego dłoń zsuwa się niżej, między moje uda.
– Wciąż jesteś mokra – szepcze mi do ucha, tak cicho, że niemal czuję dźwięk jego słów na karku.
Nie odpowiadam. Zamiast tego przymykam oczy i uśmiecham się lekko.
Szybkim szarpnięciem zsuwa mi spodenki. Rozchyla mocno moje nogi. Naciska na moje plecy dłonią. Pochylam się, wypinam. Jeszcze jedno muśnięcie dłonią. Słyszę, jak mruczy z aprobatą. Wchodzi we mnie bez ostrzeżenia. Twardy, na granicy szaleństwa. Jego pchnięcia są mocne, głębokie, bezkompromisowe. Wie, że to lubię. Jęczę trochę chyba zbyt głośno. Skały potęgują dźwięk. Nie dbam o to.  
Nie ma już świata poza tym momentem. Nie liczy się dolina ani tętniące w oddali jezioro. Jesteśmy tylko my – oddechy, skóra, napięcie. Ciepłe, dzikie, prawdziwe.
Rozkosz, jaka mnie ogarnia, jest absolutna. Nieporównywalna z niczym innym – głęboka, drżąca, całkowita. Przeszywa mnie fala po fali, od palców stóp aż po kark, gdzie jego oddech rozpala moją skórę. Każdy jego ruch wtapia się we mnie, jakby znał mnie lepiej niż ja samą siebie.
To więcej niż fizyczność. To eksplozja, zawieszenie w czasie, miejsce poza światem – gdzie nie ma turystów, nie ma szlaku, nie ma przyszłości. Jest tylko to: chwila, w której nie istnieję jako „ja”, tylko jako potrzeba.
Ciało przestaje być ciałem – staje się przestrzenią, która drży od jego siły, jego pragnienia, mojej zgody.
Moje ciało poddaje się całkowicie – bez oporu, bez wstydu. Każde jego pchnięcie wbija mnie głębiej w twardą, chłodną skałę, a mimo to czuję tylko żar – jego i mój, skondensowany w jednym, dzikim rytmie.
Krzyczę, ale to nie jest jęk bólu – to dźwięk rozkoszy tak intensywnej, że aż nie do zniesienia. Moje uda drżą, paznokcie szarpią mech, oczy zachodzą mgłą. Czuję jego palce na moich biodrach, silne, pewne, jakby w tym momencie całe moje istnienie sprowadzało się do tego, żeby do niego należeć.
Nie chcę, by przestawał. Nie chcę, byśmy się spieszyli. Chcę zostać tu – z nim w sobie, z tą dziką, nieujarzmioną siłą między nami – do samego zmierzchu.
Umieram. Gubię czas. Nie wiem, jak długo trwa ta chwila. Sekundy? Godziny? Eony?  
Ciało wciąż drży, jeszcze przez chwilę nie mogę złapać oddechu. Oparta o zimny kamień, z policzkiem przytulonym do jego szorstkiej powierzchni, czuję jego dłoń na moich plecach – ciepłą, pewną, jakby próbował mnie uziemić, przywrócić do rzeczywistości.
– Oddychaj – szepcze mi do ucha, a ja uśmiecham się, choć wciąż mam zamknięte oczy.
Zapach mokrej skały, jego skóry. W tej chwili nie istnieje nic więcej. Nawet echo kroków w oddali zdaje się nie sięgać naszej kryjówki. Jesteśmy tylko my i świat, który milknie dla nas.
Ubieram się powoli, dłońmi wygładzam materiał, ale wiem, że nie ukryję śladów – rozczochranych włosów, zadrapania na udzie, rumieńca na policzkach. I dobrze. Chcę, by ta chwila została ze mną na długo.
Kiedy ruszamy w dół doliny, między gałęziami zaczyna przebijać się popołudniowe światło. Szlak skręca i prowadzi nas ku Morskiemu Oku. Wokół pojawiają się turyści – zmęczeni, uśmiechnięci, niczego nieświadomi. Nikt z nich nie wie, co wydarzyło się wysoko nad nimi, w cieniu wielkiego głazu.
Ale ja wiem. I on wie. I to wystarczy.
Wieczorne światło miękko opada na taflę jeziora. Morskie Oko lśni spokojnie, jakby znało wszystkie nasze sekrety, ale nic nie mówiło. Siedzimy na kamieniach z butelkami piwa w dłoniach. Cisza między nami nie jest pusta – jest czuła, sycąca, pełna wszystkiego, czego nie trzeba już mówić.
– Patrz – mówię, wskazując głową w stronę gór. – Jutro tam. Tam, gdzie kończy się niebo.
– A dziś… tu – odpowiada cicho Marcin. – Tam, pod Mnichem, zostawiliśmy trochę siebie.
Mięguszowieckie Szczyty przytłaczają swoim ogromem. Tuż obok Cubryna. Znowu snujemy plany, że może kiedyś...
Uśmiecham się, opieram głowę na jego ramieniu. Mnich z tej odległości wygląda jak cichy, skalny strażnik naszych tajemnic. Przymykam oczy i czuję, jak jego palce splatają się z moimi.
Wieczór pachnie drzewem, chłodną skałą, wspomnieniem dotyku. I zapowiedzią tego, co jeszcze może nadejść.
Patrzę jeszcze chwilę na Mięguszowieckie Szczyty, ale tak naprawdę widzę jego profil, spokojny i skupiony. Wracam myślami do tego, co obiecałam mu powiedzieć. Przesuwam się bliżej, lekko muskając jego udo.
– Pamiętasz, mówiłam ci na Szpiglasie, że mam jeszcze jedną fantazję…
Odwraca głowę. Patrzy mi prosto w oczy. Ale zanim zdążę dokończyć, kładzie palec na moich ustach.
– Cicho, kochanie – mówi miękko. – Mamy na to całe życie. Teraz tylko tu bądź. Ze mną.
Zamilkłam. Te słowa rozpuszczają mnie bardziej niż jakiekolwiek wyznanie. Kładę głowę na jego piersi. Słyszę rytm jego serca, cichy, mocny i spokojny.
Nie trzeba już mówić nic więcej.

Dzień 11 – Morskie Oko – Rysy – Popradzki Staw

Budzimy się razem, w ciszy przerywanej jedynie szelestem deszczu o dach schroniska. Okna są zaparowane, a za nimi świat jest rozmyty i ponury. Mgła spływa w dolinę, ukrywając szczyty, które wczoraj podziwialiśmy przy piwie.
Patrzę na Marcina. On już nie śpi, leży i patrzy w sufit.
– Pada – mówi cicho. – Chyba nici z Rysów.
Nie odpowiadam od razu. Czuję w sercu ukłucie zawodu, ale też coś więcej. Jakby cień niepokoju. Bo to wszystko było zbyt piękne, zbyt doskonałe. Każdy dotyk, każda chwila, każdy krok.
– Może to znak, żeby się zatrzymać. Żeby niczego nie przyspieszać – szepczę, wtulając się w niego mocniej.
– Albo żeby sprawdzić, co zostanie, jak zniknie piękna pogoda.  
Czuję w klatce piersiowej ten sam ciepły ciężar, co wtedy. Tamte krople deszczu, jego peleryna pachnąca dezodorantem i górami, jego czoło oparte o moje. To spojrzenie złamanego człowieka, w którym jednak wciąż tliła się iskra  nadziei – wszystko wraca, tak wyraźne, jakby nie minął ani dzień. Jego słowa, wypowiedziane wtedy z drżącą szczerością, wciąż rezonują w moim wnętrzu. Nie odpowiedziałam wtedy. Nie powiedziałam nic. Ale od tamtego dnia kocham go bez reszty.
Teraz, gdy pogoda się psuje, gdy mgła pochłania krajobraz, który miał być kolejnym wspólnym etapem – nie mam w sobie złości. Tylko pragnienie, by być jeszcze bliżej.
Przytulam go mocniej. Czuję, jak napina mięśnie, jak odpowiada na mój gest, choć nic nie mówię. I nie powiem. Nie dzisiaj. Czasem milczenie jest pełniejsze niż słowa. Czasem miłość wystarcza sama.
– Tym razem mam pelerynę. – Szepczę.
Przyciągam go bliżej. – I nie pozwolę ci zmoknąć… ani odejść. Już nie.  
Nie musi odpowiadać. Wystarcza mi sposób, w jaki na mnie patrzy. W jego spojrzeniu jest wszystko. Zrozumienie. Bliskość. Pewność.
Oczy mu błyszczą, jak wtedy. Tylko mocniej. Tamta iskra zmieniła się w pożar. Patrzy na mnie z czułością.
Przytulam go jeszcze mocniej. Czuję ciepło jego dłoni na moich plecach, jego oddech przy moim uchu. Kocham go od tamtego dnia – i wiem, że on też kocha mnie. Nie muszę mówić, dlaczego wtedy nie pobiegłam za nim. On to wie. Tak jak ja wiem, że dziś już nigdzie nie pójdzie sam.
Wychodzimy ze schroniska, otuleni pelerynami, wczesnym rankiem. Deszcz siąpi nieprzerwanie, kropelki stukają o kaptury, rozmywają kontury świata. Morskie Oko w dole połyskuje jak przygasłe lustro – omijamy je z lewej, ścieżką wzdłuż brzegu, gdzie pojedynczy turyści ślizgają się na kamieniach.
Idziemy blisko siebie. Milczymy. Nie trzeba słów. Każdy krok w górę, każde uderzenie buta o kamień jest wspólne.
Podejście do Czarnego Stawu pod Rysami wita nas chłodem i mgłą. Kamienie są wilgotne, śliskie – trzeba uważać. Ale to dopiero początek. Wyżej będzie gorzej. I trudniej.
Ale przecież jesteśmy razem.
Nad Czarnym Stawem świat staje się monochromatyczny – wszystko tonie w szarości i mlecznej bieli. Mgła zlewa się z chmurą, deszcz z potem, skała z wodą. Ledwo widzimy ścieżkę, która pnie się serpentyną w górę, wijącą się między głazami. Kamienie śliskie, wyślizgane jak szkło, wymagają skupienia.
Krok po kroku, wolno, ostrożnie.  
To podejście nie jest trudne technicznie, ale warunki robią swoje – każdy krok wymaga czujności. I właśnie ta czujność budzi we mnie coś więcej. Instynkt. Zmysły. Napięcie nie tylko w nogach.
Przystajemy co chwilę, by złapać oddech. Przebyte kilometry, zdobyte szczyty, ekspozycja. Wszystko to, co przeżyliśmy do tej pory odciska na nas swoje piętno. Nogi nie są już tak świeże, jak tydzień temu. Zakwasy robią swoje. Ale po co są marzenia, jeśli nie po to, by je spełniać?
Docieramy do wielkiego głazu, tego samego, na którym niemal każdy się zatrzymuje. Robią zdjęcia, uśmiechy w obiektyw, stawy w tle. My też stajemy, ale nie po to, żeby pozować. Ja opieram się o kamień, oddycham ciężko. Cieknie mi po karku, z twarzy, z bioder. Deszcz i pot.
On staje za mną. Patrzy, jak woda spływa mi po łydkach, jak materiał legginsów klei się do skóry. Wiem, że mnie obserwuje. Czuję to spojrzenie na sobie – gorące, natarczywe, silniejsze niż wichura.
Odwracam się powoli. Nic nie mówimy. Tylko oddechy, tylko ten moment. Jesteśmy otuleni szumem deszczu i mgłą. Świat zwęża się do kilku metrów wokół nas.
W końcu ulegam pokusie. Jedno zdjęcie na tym głazie. Na pamiątkę. Stoję z głupim uśmiechem na twarzy, a wokół tylko biel.  
Ruszamy wyżej. Kamienne schody są mokre, śliskie, strome. Kroki stawiam powoli, uważnie, a mimo to czuję, jak łydki zaczynają płonąć z wysiłku. On idzie tuż za mną, nie mówi nic, ale wiem, że patrzy. Czuję jego obecność – ciepłą, skupioną, cichą.
Mgła gęstnieje, jakby chciała nas ukryć przed światem. I nagle jest — Bula pod Rysami. Przestrzeń otwiera się przed nami, dzika, surowa. I pusta.
Jesteśmy zupełnie sami. Tylko my i cisza rozpięta pomiędzy kamieniami. Patrzymy po sobie bez słów. Oddech ciężki, ale nie tylko od podejścia. To miejsce, ten moment – jest w nim coś elektrycznego. Jakby to właśnie tu miało się wydarzyć coś, co zmieni wszystko.
Jemy po batoniku w milczeniu, siedząc na zimnych głazach. Cukier uderza do głowy, podkręca serce, rozbudza zmysły. Przede mną on — skupiony, z lekko zmrużonymi oczami, jakby badał linię stromego zbocza przed nami.
To tu zaczyna się najtrudniejszy fragment szlaku. Ścieżka znika, ustępując miejsca skalnym półkom, stromym płytom, miejscami oblanym wodą. W oddali – stalowe łańcuchy, zawieszone na mokrych skałach.
Wstajemy jednocześnie. On poprawia plecak, ja zawiązuję mocniej buty. Ruszamy.
Cisza między nami nie jest pusta. Jest napięciem. Każdy krok, każdy chwyt ręką, każde spojrzenie niesie w sobie więcej, niż trzeba powiedzieć. Idziemy blisko siebie – trochę z rozsądku, trochę z potrzeby.
Nad nami mgła, pod nami przepaść. A między nami — coś, co wyraźniejsze staje się z każdym metrem wysokości.
Skupiam się całkowicie. Na każdym kroku. Na każdym chwycie. Na tym, żeby nie spaść, żeby nie poślizgnąć się na mokrym kamieniu. Moje ciało działa jak maszyna – wyćwiczone w górskiej rutynie, napięte w skupieniu. Jedna ręka na łańcuchu, druga szuka stabilnego punktu w skale.
Oddycham płytko, przez usta. Przez dłuższą chwilę nie dostrzegam, że deszcz słabnie. Że mgła się przerzedza. Że światło nabiera ostrości. Kilkanaście, może kilkadziesiąt metrów wyżej, skała jest już sucha.
Zatrzymuję się na moment. Podnoszę głowę. Widzę go. Patrzy w dół na mnie z bezpiecznej półki. Wyciąga rękę. Jego dłoń – silna, znajoma, ciepła. Zawsze jest tam, gdzie trzeba.
Chwytam ją. Czuję napięcie mięśni, puls w palcach. Przez ułamek sekundy między naszą skórą przemyka coś, czego nie da się wyjaśnić: wdzięczność, bliskość, pragnienie.
Tu dzieje się magia, jaką można spotkać tylko w górach. Ta cicha, prawdziwa, przenikająca do wnętrza.
Obracam się i patrzę za siebie. Pod nami rozciąga się bezkresne morze chmur. Miękkie, srebrzyste, spowite chłodnym światłem poranka. Jeszcze chwilę temu byliśmy tam, zanurzeni w mlecznej nicości. A teraz – jesteśmy ponad tym wszystkim.
W górze panuje inny świat. Cichy. Skupiony. Prawdziwy.
Czuję, jak serce bije mi spokojnie, równo. Z każdym oddechem wypełnia mnie coś, co trudno nazwać – zachwyt, wzruszenie, bliskość. On stoi tuż obok. Milczymy. Nie trzeba słów.
To jedno z tych miejsc, które zostają w człowieku na zawsze.
Pniemy się wyżej w ciszy. Oddechy są głębsze, tempo spokojne. Skała sucha, chropowata pod dłonią. Każdy krok, każde chwycenie łańcucha jest pewne, uważne.
Szlak wcale nie okazuje się tak trudny, jak mówili. Trudniejszy był strach, który nosi się w głowie.
Docieramy do małej przełączki – wąskiej, jakby zawieszonej w powietrzu. To najbardziej eksponowane miejsce na całej trasie. Przepaść po obu stronach, a przed nami tylko kilka kroków skałą przyklejoną do nieba.
Nie zatrzymujemy się. Pokonujemy ją sprawnie, bez słowa.
Nad nami już tylko ostatnie podejście – i szczyt.
Ostatni łańcuch. Jeszcze jeden krok, jeszcze ostatnie szarpnięcie dłonią i jesteśmy. Stajemy na szczycie. Dach Polski. Rysy. 2499 metrów. Znowu sami. Mamy szczęście – chmury rozstępują się tylko dla nas. Na słowackim wierzchołku majaczą sylwetki kilku śmiałków, równie zmęczonych i przemoczonych jak my. Ale tu, gdzie stoimy – jest cicho. Tylko wiatr.
Siadam na słupku granicznym, jednym z tych wytartych przez tysiące dłoni i plecaków, na których ktoś kiedyś wyrył inicjały, a teraz wiatr i czas dopisały resztę historii. Stawiam stopy po jednej stronie – Polska. Opieram dłonie za sobą – Słowacja.
Patrzę w dal, gdzie chmury odsłaniają powoli połacie dolin i zarysy grani. Jestem spokojna. Zafascynowana tym ogromem, ciszą, przestworem. I jego obecnością, którą czuję mocniej niż wszystko inne.
On znowu robi mi zdjęcia. Nie mówi nic – tylko się uśmiecha, kiedy na chwilę na niego zerkam. Wiem, że zapisuje nie tylko kadr, ale też nasz moment. Na pamiątkę. Na te dni, gdy będzie ciężej, gdy świat znowu przykryje nas codziennością.
Podchodzi do mnie, staje blisko, z tym swoim tajemniczym uśmiechem, którego jeszcze do końca nie rozszyfrowałam. Ma mokre włosy, twarz zaróżowioną od wysiłku i oczy, które nieustannie mnie rozbrajają.
– Ta cholerna pogoda… – mówi cicho, jakby sam do siebie. – Pokrzyżowała mi wszystkie plany.
Zamyka na chwilę oczy i bierze głębszy oddech. Patrzy w bok, na morze chmur, potem znowu na mnie. Jest w tym spojrzeniu coś miękkiego, ciepłego, a jednak niedopowiedzianego.
– Ale jest tak pięknie... – dodaje i nagle milknie, jakby nie chciał zdradzić więcej.
Czuję, jak we mnie coś drga. Coś się budzi.
Patrzę na niego z lekko przekrzywioną głową, próbując odczytać, co miał na myśli. Jakie plany? Co zamierzał? Czy coś, czego nie zdążył powiedzieć wczoraj? A może to coś, co chciał zrobić właśnie tu, na szczycie?
– Jakie plany? – pytam w końcu cicho, ledwo słyszalnie w tej wysokogórskiej ciszy.
– Aniu… – zaczyna cicho, prawie szeptem. – Czy gdy już skończymy ten szlak… – zawiesza głos, jakby zbierał myśli, oddech, odwagę.
Sięga do kieszeni. Czuję, jak chwyta moją dłoń – pewnie, a jednak z czułością, jakby trzymał coś kruchego i bezcennego. Klęka przede mną na granitowej płycie szczytu, spojrzenie utkwione w moich oczach, głębokie i bezbronne.
– Czy wtedy… pójdziesz ze mną przez wszystkie ścieżki i szlaki naszego życia? – uśmiecha się lekko, z tym błyskiem, który zawsze rozbrajał moje serce. – Aniu, czy zostaniesz moją żoną?
Moje serce bije szybciej, a słowa zdają się nie mieścić w ustach. Patrzę na niego, na jego twarz, która wydaje się teraz pełna nadziei i czułości. W tej chwili wszystko staje się jasne, jakby góry, szlak i każda chwila, którą przeżyliśmy, prowadziły właśnie do tego momentu.
Zanim zdążam odpowiedzieć, czuję, jak moje dłonie drżą, ale uśmiecham się do niego, ciepło, z miłością. Wzruszam się, bo wiem, że to nie jest tylko pytanie, to cała obietnica – obietnica wspólnej drogi, nie tylko na szlaku, ale i w życiu.
– Tak – odpowiadam, słowo, które wydaje się za małe, by oddać wszystko, co czuję. – Tak, Marcinie, pójdę z tobą przez wszystkie szlaki, przez całe życie. Chcę być z tobą zawsze.
Moje słowa są jak delikatny wiatr, a jego reakcja – radość, którą dostrzegam w oczach – jest odpowiedzią na wszystko, czego nie musiałam już mówić.  
Wsuwa mi pierścionek na palec, wciąż patrząc mi w oczy. Uśmiecha się.  
Wstaję ze słupka. Przytula głowę do mojego brzucha i jest to najbardziej zwyczajny, ale też najsubtelniejszy gest, jaki mógł zrobić w tej chwili.  
– Kocham Cię – Mówię, mierzwiąc mu włosy.  
Ruszamy na Słowacki wierzchołek Rysów, a później już w dół. Śmiałkowie ze szczytu uśmiechają się do nas. Gratulują nam po  słowacku. Nie rozumiemy ich zbytnio. Nie musimy, przekaz jest prosty.
Schodzimy najpierw do Wagi, a później do Chaty pod Rysami. Dopiero tutaj dociera do mnie, co się właściwie wydarzyło.  
Siadam na kamieniu, z widokiem na szlak, który za nami. Powietrze pachnie mokrą trawą i kamieniem. Nagle wszystko we mnie pęka. Łzy zaczynają cicho spływać po policzkach, gorące i bezwstydne. Marcin staje obok i pochyla się z troską.
— Dlaczego płaczesz? — pyta szeptem, jakby bał się zburzyć tę chwilę.
Odpowiadam ledwo słyszalnie, głosem drżącym od wzruszenia:
— Bo jestem szczęśliwa. Tak bardzo szczęśliwa.
Podnoszę się z kamienia i całuję go. Długo namiętnie i mokro od łez. Uspokajam się. Jest tu. Jest mój.
Wolno, bez zbędnego pośpiechu schodzimy do Doliny Mięguszowieckiej, a później do Schroniska nad Popradzkim Stawem.  
Gdy siedzimy jeszcze na ławce przy schronisku, z kubkami herbaty w dłoniach i emocjami powoli opadającymi, podchodzi do nas mężczyzna. Ma może czterdzieści kilka lat, nosi dobrze zużytą kurtkę i plecak w kolorze wypłowiałego granatu. Uśmiecha się, nieśmiało.
– Prepáčte, že vyrušujem – zaczyna, trochę zawstydzony. – Videl som vás dnes na Rysoch. Na tom polskom vrchole. Boli ste tam sami, v tichu, nad oblakmi... Vyzerali ste šťastní. Tak ozajstne.
Zawiesza głos, spogląda na mnie, potem na Marcina.
– Urobil som vám fotku. Nechcel som vás rušiť, len zachytiť ten moment. Môžem ju zverejniť? Je v nej niečo silné. Niečo... výnimočné.
Milczymy przez chwilę zaskoczeni. Potem tylko kiwam głową i uśmiecham się przez łzy. Marcin lekko kładzie dłoń na mojej.
– Ďakujeme, že ste nám to povedali – mówi spokojnie. – To pre nás veľa zznamená.
Prosimy, by od razu przesłał nam zdjęcie, gdy tylko wróci do domu. Podaję mu swojego maila. Żegna się z nami ciepło i odchodzi w sobie tylko znanym kierunku.  

Dzień 12 -Popradzki Staw – Osterva – Śląski Dom – Zbójnicka Chata

Całe napięcie, które towarzyszyło nam przez ostatnie dni, rozpuszcza się jak poranna mgła. Już nie musimy się spieszyć, już niczego nie udowadniamy – jesteśmy razem, na zawsze.
Opuszczamy schronisko jeszcze przed świtem. Cisza doliny jest niemal święta. Stąpamy miękko, równo, jakby każdy krok miał w sobie spokój i pewność. Zakosy prowadzą nas łagodnie w górę, na Ostervę. Niebo blednie. Świat budzi się powoli – tak jak my, w tej nowej rzeczywistości.
Na szczycie siadamy obok siebie, przyczajeni wśród skał, i pijemy kawę z termosu. Jest gorąca, pachnie domem, choć jesteśmy tak daleko od wszystkiego. Milczymy, ale to nie cisza z dystansu – to cisza bliskości, pełna wszystkiego, co nie musi być powiedziane.
Ruszamy dalej, bez pośpiechu, jakbyśmy mieli przed sobą nieskończoność. Kroki lekkie, oddechy zsynchronizowane. Już nie muszę go kusić. Ale wiem, że i tak to robię – drobnym gestem, spojrzeniem, sposobem, w jaki odgarnę włosy.
Stajemy wreszcie u progu Doliny Batyżowieckiej. Zachłystujemy się widokiem. Z obu stron strzeliste ściany – monumentalne, obojętne i piękne. Po lewej Kończysta. Przed nami Kaczy Szczyt i piękny Batyżowiecki Szczyt. Na prawo król Tatr, monumentalny Gerlach.  
Przez chwilę jesteśmy cisi z podziwu. Patrzę na nie, a potem na niego. I wiem, że jesteśmy tu nie po raz ostatni. Musimy jednak ruszać dalej, chociaż w tym miejscu moglibyśmy  zostać na dłużej.  
Docieramy do Śląskiego Domu wczesnym popołudniem. Otoczeni zielenią i ciszą doliny, siadamy na tarasie. Zamawiamy pierogi i kofolę, jakbyśmy byli tu przejazdem, choć wszystko w nas mówi: zostań. Odpoczywamy chwilę, patrząc na taflę Wielickiego Stawu i odbicia chmur.
W końcu ruszamy dalej, ku Polskiemu Grzebieniowi. Szlak wije się długo, ale jego rytm koi – ani zbyt stromy, ani zbyt łagodny. Ciało idzie samo, dusza zostaje wolna. Podziwiamy skalne turnie, rozpoznajemy szczyty.  Gerlach towarzyszy nam już długo, za nim Lawinowy Szczyt, Później Litworowy i Wielicki. Wszystkie piękne, budzące szacunek. Wszystkie jakby tylko dla nas, pozdrawiające nas cichym  „cześć.” Marcin mnie woła, gdy widzi coś niezwykłego. Ja go całuję, gdy nic nie trzeba mówić.
Co chwilę przystajemy, wtuleni w siebie jakbyśmy byli jedynymi ludźmi na tym szlaku – i może rzeczywiście jesteśmy.
Jedynymi, których potrzebujemy.  
Na Polski Grzebień droga jest łatwa, choć wisi kilka łańcuchów. W skale wbite kilka klamer. Przez chwilę kołacze nam się myśl, że może jeszcze Mała Wysoka po drodze? Rezygnujemy jednak z tego planu. Jesienią. Wtedy będzie tu pięknie. Trawy i inna roślinność nadadzą temu miejscu rdzawych kolorów, surowości, obdartej z zielonych szat lata.  Wrócimy do Doliny Batyżowieckiej, a później na Małą Wysoką.  Teraz jednak śpieszno nam w inne miejsca. Schodzimy nieco w dół i kierujemy się w kierunku Rohatki. Przełęczy oddzielającej nas od Doliny Staroleśnej i celu naszej dzisiejszej wędrówki.  
Rohatka wygląda groźnie. Gdy jest się daleko od niej, lub gdy przegląda się zdjęcia w internecie. W rzeczywistości to tylko klamry i łańcuchy ułatwiające nam przejście tego fragmentu szlaku. Po drugiej jednak stronie jest już gorzej. Zniszczony szlak niszczy nasze kolana. Piarżysty teren co chwilę wyślizguje się nam spod butów mniejszymi lub większymi kamieniami. Pomagamy sobie co chwilę. Ten jeden raz nie zdążył mnie przytrzymać, co skończyło się bolesnym upadkiem na tyłek i rozcięciem łydki i łokcia. Obawa, jaką wtedy zobaczyłam na jego obliczu i w oczach utrwaliła mnie w przekonaniu, że to ten jedyny. Jedyny, który zaopiekuje się mną lepiej, niż samym sobą i jedyny, z którym chcę spędzić życie.  
Dalej schodzimy już ostrożnie. Na widok tej doliny zapominam o upadku, o otarciach.  Kolejne miejsce do zapamiętania, fotografowania, zachwytów i odwiedzin w przyszłości.  Staroleśny Szczyt, Jaworowy Szczyt. Jest pięknie.  
Docieramy do Zbójnickiej Chaty. Jesteśmy wyczerpani – nie tylko fizycznie, ale też emocjonalnie. Cały dzień w drodze, przez przełęcze, potoki i strome zbocza.  
W środku ciepło, pachnie herbatą i mokrym drewnem. Kiedy zamykają się za nami drzwi, czuję ulgę – jakbyśmy na chwilę zniknęli ze świata. Siadamy w kącie sali jadalnej, milcząc. Wystarczy jedno spojrzenie, by wiedzieć, że oboje czujemy to samo – zmęczenie i radość. Ciszę między nami wypełnia spokój.
Po kolacji wchodzimy na górę. Nasza izba jest prosta, z oknem wychodzącym na ciemniejące szczyty. Kładziemy się blisko, wciąż w ubraniach, jeszcze niezdolni do rozdzielenia się choćby na chwilę. Oddycham jego obecnością. Zasypiam z głową na jego ramieniu, czując się bezpieczna jak nigdy wcześniej.
Marcin budzi mnie godzinę później. Idę się umyć, a później on nakleja mi plaster na łydkę. To rozcięcie jest dosyć głębokie. Kładziemy się spać. Jutro przed nami kolejny trudny dzień.
Gdzieś na granicy snu słyszę jeszcze dźwięk dzwonka w telefonie. Ignoruję go.  

Dzień 13 – Zbójnicka Chata – Czerwona Ławka – Zielony Staw Kieżmarski

Budzimy się wcześnie, zanim jeszcze słońce zajrzy przez okno. W schronisku cicho – tylko skrzypienie drewnianych ścian i szum potoku gdzieś za oknem. Leżymy chwilę w milczeniu, wtuleni w siebie, jakbyśmy chcieli zatrzymać ten moment na zawsze.
Sięgam po telefon. Powiadomienie. To wiadomość od Słowaka, którego spotkaliśmy na Rysach. Otwieram zdjęcia i natychmiast robi mi się ciepło na sercu. Uchwycił nas dokładnie wtedy, gdy wszystko się wydarzyło – chwilę, w której czas zamarł. Stoję na granicy chmur, z jego dłonią w mojej. Uśmiecham się. Są fenomenalne.
– Zobacz – mówię cicho i podaję mu telefon.
Ogląda zdjęcia w skupieniu, potem patrzy na mnie i tylko kiwa głową. Bez słów. Nie potrzeba ich. Tylko uśmiech.  
Odpisuję mu:  
„Cześć!
Bardzo dziękujemy za zdjęcia z Rysów – są przepiękne i naprawdę wyjątkowe. Uchwyciłeś dla nas chwilę, którą zapamiętamy na całe życie. Jesteśmy Ci ogromnie wdzięczni.
Życzymy Ci bezpiecznych wędrówek i wielu pięknych widoków na szlakach!”
Jemy szybkie śniadanie i wychodzimy na szlak. Powietrze jest rześkie, a dolina jeszcze cicha, jakby nie do końca przebudzona. Przed nami długi dzień, ale myśl, że celem jest Czerwona Ławka, dodaje nam energii. W ciszy mijamy pierwsze metry, wpatrując się w strome ściany, które już czekają na nasze kroki.
Łagodny fragment pozwala nam podziwiać piękno i surowość krajobrazu. Chwytamy się za ręce, czasem milcząc, czasem rzucając ciche komentarze o otaczającej nas potędze Tatr. Mijamy kilka ładnych stawów. Gdy szlak zaczyna piąć się mocniej w górę, cisza narasta. Skupiamy się. Kilka klamer, kilka ostrożnych kroków i w końcu stajemy na Czerwonej Ławce. Wiatr smaga nam twarze, ale czujemy triumf. Przed nami strome zejście – żelastwo zwisa ze skał jak zbroja olbrzyma. Patrzymy po sobie. Bez słów wiemy, że damy radę.
Schodzimy ostrożnie i z uwagą. Po raz kolejny okazuje się, że nie jest aż tak trudno. Marcin robi mi kilka zdjęć, gdy schodzę po klamrach. Zdjęcia zawsze zakłamują nieco rzeczywistość. Wyglądam jakbym stała nad kilkusetmetrową przepaścią. A tak naprawdę jest to łatwy fragment zejścia z Czerwonej Ławki.  
Schodzimy do Doliny Pięciu Stawów Spiskich. Kolejne piękne miejsce, które robi na nas duże wrażenie.  
Odpoczywamy chwilę przy kofoli w Teryho Chacie. Patrzymy na siebie ponad kubkami, uśmiechając się lekko, jakbyśmy oboje wiedzieli, że coś się zmieniło na zawsze. Góry — potężne, milczące, wyniosłe — przestają być tylko celem. Cały dotychczasowy szlak, z jego trudami, szczytami, deszczem i słońcem, staje się tłem. Pięknym, ale już tylko tłem. Teraz liczy się to, co między nami. Nasza wspólna droga — ta, która właśnie się zaczyna.
Dalsze zejście do Doliny Małej Zimnej Wody nie jest już tak spektakularne jak wcześniejsze przejścia, ale ma w sobie spokój i ukojenie. Kamienie chrzęszczą pod butami, strumień szepcze gdzieś obok. Rozmawiamy o wszystkim i o niczym — o tym, co było, co będzie, co może kiedyś. Śmiejemy się, żartujemy. Czasem milczymy, ale to milczenie nie ciąży — przeciwnie, jest lekkie, wspólne.
Z każdym krokiem coraz mocniej czujemy, że to właśnie te dni, te szlaki, zmęczenie, zmienna pogoda i chwile zachwytu — to wszystko nas ukształtowało. Zahartowało i zespoliło. Jesteśmy teraz jak dwa kamienie wygładzone przez ten sam potok czasu i doświadczenia. I wiemy już, że chcemy razem iść dalej. Bez mapy. Bez szlaku. Ale razem.
Jemy posiłek w Chacie Zamkovskiego — prosty, ale ciepły, smakuje jak nagroda za cały dotychczasowy dzień. Zmęczenie trochę odpuszcza, choć nogi wciąż ciężkie, a plecy dają znać o sobie. Wychodzimy w milczeniu, zerkając na czerwony drogowskaz.
Cztery godziny. Cztery godziny marszu, głównie pod górę.
Patrzymy na siebie z lekkim niedowierzaniem, trochę z rozbawieniem. W jego oczach widzę to samo co w moich: zmęczenie, ale i determinację. Już nie trzeba mówić — jedno spojrzenie wystarcza. Ruszamy powoli, spokojnym rytmem, jakbyśmy wiedzieli, że przed nami jeszcze wiele takich podejść. W górach i w życiu. Ale idziemy razem.
Szlak pnie się mozolnie w górę, kamienie chrzęszczą pod butami, a każdy krok wymaga skupienia. Powietrze jest rześkie, słońce przyjemnie ogrzewa kark. W oddali słychać szum potoku, a nad naszymi głowami sunie cicho gondola na Łomnicę — jakby z innego świata, oderwana od naszego tempa, naszego wysiłku.
Zatrzymuję się na moment, opieram dłonie na biodrach i spoglądam w górę. — O wiele lepirj byłoby kolejką — rzucam z uśmiechem.
— Ale nie byłoby tak pięknie — odpowiada i chwyta mnie za rękę.
Idziemy dalej, a żeby oderwać myśli od ciężkiego podejścia, zaczynamy snuć plany. Najpierw nieśmiało, jakby to były tylko żarty.
— Myślisz, że dałoby się zorganizować ślub w schronisku? — pytam z błyskiem w oku.
— Wiesz… może nie ślub, ale wesele w jakimś górskim pensjonacie? Drewniane stoły, muzyka na żywo, i pierogi z jagodami — odpowiada z rozmarzeniem.
Śmiejemy się, ale temat nas wciąga. Zaczynamy wymieniać, kto powinien być, ilu gości, czy bardziej kameralnie, czy jednak większa uroczystość. Suknia — lekka, zwiewna, może z motywem liści lub świerkowych igieł. On w ciemnym garniturze, może z granatowym akcentem. Wiązanka z wrzosu i górskich traw.
Zanim się orientujemy, jesteśmy już pod Rakuską Czubą. Widoki zapierają dech. Spoglądamy na siebie i wiemy, że ten ślub naprawdę się wydarzy. Nie kiedyś. Naprawdę. Bo ten szlak nas nie tylko zbliżył — on nas scalił.
Zejście w dół jest trudne. Ścieżka, którą kiedyś pokonywały setki turystów, teraz zdaje się nieco zniszczona, z wystającymi kamieniami i zwisającymi korzeniami. Kilka łańcuchów, które mają pomóc w zejściu, trzeszczy pod ciężarem, ale mimo to dajemy radę. Każdy krok wymaga uwagi, a grunt pod stopami jest niestabilny.
Zatrzymujemy się na chwilę, by złapać oddech, a przed nami rozciąga się niesamowity widok. Zielony Staw Kieżmarski, jakby na wyciągnięcie ręki, lśni w słońcu. Otoczony górami, jest jak wklęsła dolina skrywająca swój sekret. Mały Kieżmarski Szczyt, Durny Szczyt, Baranie Rogi i Jastrzębia Turnia — wszystkie te majestatyczne formacje skalne zdają się strzec stawu, tworząc wokół niego naturalny amfiteatr.
Wchodzimy na mostek, który prowadzi do schroniska. Czas na chwilę odpoczynku. Na twarzach mamy zmęczenie, ale również satysfakcję z pokonanych trudności. Otoczeni przez góry czujemy się jakby na końcu świata, gdzie wszystko ma swoje miejsce. Tak blisko natury, wśród tych surowych, pięknych szczytów, które zmieniają się w zależności od pory dnia.
Wchodzimy do schroniska, gdzie panuje przyjemny, choć nieco surowy klimat. Zrzucamy plecaki i siadamy przy jednym z drewnianych stołów. Powoli rozluźniamy się, czując, jak napięcie z dnia schodzi z naszych ciał. Widok za oknem jest absolutnie zachwycający – woda w stawie połyskuje w promieniach zachodzącego słońca, a góry wokół, mimo ich groźnej surowości, wyglądają jak nasi sprzymierzeńcy, którzy otaczają nas swoją ciszą.
Kiedy kelnerka przynosi nasze zamówienie, rozmawiamy o wszystkim i o niczym. O przyszłości, o ślubie, o marzeniach. Śmiejemy się, rozmawiamy o detalach, które zaczynają nabierać coraz bardziej realnego kształtu. Zaczynam opowiadać mu o sukni ślubnej, o tym, jak wyobrażam sobie ten dzień – elegancka, ale prosta, naturalna. Kiedy wspomnę, że marzę o weselu na szczycie góry, śmieje się i zgadza, że to byłoby coś wyjątkowego.
Czuję, jak ta wspólna podróż nie tylko przybliżyła nas do siebie, ale też zbudowała coś solidnego, coś, co nie da się łatwo zniszczyć. Z każdym krokiem, z każdym wspólnie pokonanym szlakiem, tworzyliśmy historię, która teraz rozkwita na naszych oczach. To nie tylko górska wędrówka, ale również proces odkrywania siebie nawzajem, naszych pragnień i marzeń.
Noc w schronisku jest ciepła, mimo że zewnętrzny chłód górskiego powietrza wciąż przypomina nam, że jesteśmy daleko od cywilizacji. Ostatnia kolacja na szlaku, pełna śmiechów i rozmów, choć pod skórą czujemy, że to koniec tej wyjątkowej podróży. Na stole wciąż leży talerz z ostatnimi smakołykami, ale w nas jest coś więcej niż tylko zmęczenie – jest spokój, jakiego jeszcze nie doświadczyliśmy.
Wchodzimy do wspólnej sypialni, gdzie na łóżkach czeka już śpiwór. Zanim się położymy, spędzamy kilka chwil na spokojnej rozmowie, rozmyślając o wszystkim, co działo się przez ostatnie dni. O trudach, o śmiechu, o wzajemnych gestach, które nas zbliżyły. O ty, jak wędrowanie w tak pięknych miejscach pokazało nam, jak silna jest nasza więź.
Zanim zamkniemy oczy, pomagamy sobie nawzajem w przygotowaniach. Wchodzimy do śpiwora, a ja czuję, jak jego ciepło rozlewa się na całym moim ciele. Jestem spokojna, bo wiem, że już nie muszę się martwić o nic. To, co najlepsze, mamy już teraz. Leżymy blisko siebie, czując się bezpiecznie i pewnie, jakby świat zewnętrzny już nie istniał. Zasypiamy przytuleni, w ciszy, która wypełnia każdy zakątek tego miejsca, wiedząc, że nasza wspólna podróż dopiero się zaczyna.

Dzień 14 – Zielony Staw Kieżmarski  - Ždiar

Opuszczamy schronisko wczesnym rankiem, jeszcze oszołomieni snem i ciszą gór. Mimo zmęczenia, każdy krok jest pełen refleksji – te góry, ta wędrówka, już na zawsze pozostaną częścią nas. Tak wiele wspólnych chwil spędzonych tu, wśród skał, w cieniu drzew, z zapachem wilgotnej ziemi i świeżego powietrza.
Zanim ruszymy, patrzymy jeszcze raz na miejsce, które stało się naszą przystanią, na tych kilka dni, które na zawsze zmienią naszą pamięć o Tatrach. Wiem, że będziemy wracać do tych wspomnień przez całe życie. A teraz – czujemy, że ostatni dzień to tylko symbol końca tego etapu, bo w sercu mamy coś, co nie ma końca.
Idziemy razem, milcząc na przemian, ale z uśmiechami na twarzach, pełni wdzięczności za ten czas. Przed nami jeszcze kilka godzin marszu, ale nie spieszymy się. Każdy krok jest dla nas ważny, bo to właśnie teraz, na ostatnim odcinku szlaku, czujemy, że nasza podróż naprawdę się zaczyna.
Przed nami Tatry Bielskie, ostatnia część tej górskiej podróży. Widzimy już zarys przełęczy, które jeszcze czekają na nas, ale nie ma tu żadnych wielkich szczytów do zdobycia. To już inny świat – spokojniejszy, bardziej stonowany. Krajobraz staje się łagodniejszy, a góry zdają się być bliżej, jakby nas zapraszały do jeszcze głębszego zanurzenia w ich ciszy.
Idziemy powoli, bez pośpiechu. Każdy krok zbliża nas do końca, ale mimo to nie czujemy zmęczenia, tylko spokój. Tatry Bielskie to jak ostatnia strona w książce, której nie chcemy kończyć, ale wiemy, że to jest naturalny koniec tej wędrówki. Wiatr delikatnie muska nasze twarze, a chmury nad nami powoli przesuwają się po niebie, tworząc cudowną, spokojną atmosferę.
Nie mamy już przed sobą wielkich wyzwań, ale to wcale nie oznacza, że jesteśmy mniej obecni. To może być najbardziej refleksyjny etap, bo choć nie czeka na nas żaden szczyt do zdobycia, to te ostatnie przełęcze są jak przypomnienie, że każda podróż ma swój koniec, ale wspomnienia, emocje, uczucia, które zostają w sercu, nigdy się nie kończą.
Wychodzimy na Vyšné Kopské sedlo. Marcin zatrzymuje się na chwilę, patrzy w dal, a potem spogląda na mnie. Uśmiecha się, ale w jego oczach widać coś głębszego, coś, co sprawia, że całe to miejsce nabiera wyjątkowego znaczenia.
– To tu – mówi, jakby przekazując mi fragment swojego marzenia. – To tu chciałem Ci się oświadczyć.
Na moment zastyga, jakby zastanawiał się, czy to właściwy czas. Jego wzrok na chwilę odbiega w stronę szczytów, które widzimy przed sobą, ale ja już wiem, że nie chodzi o miejsce. Jego intencje są czyste, pełne emocji, które widzę w tym prostym wyznaniu.
Niemal instynktownie patrzę na niego z ciepłem i lekko się uśmiecham.
– Ale chyba tam na Rysach było dobrze – dodaję, czując, jak to wspomnienie, tamta chwila pełna miłości, nadal tli się w moim sercu.
Marcin przygląda mi się z czułością, a w jego oczach widzę, że to wszystko miało swoje miejsce. To, co się wydarzyło na Rysach, było piękne, ale to, co czuje teraz, w tym momencie, w tym miejscu – ma swój własny, niepowtarzalny sens.
Przytulam go na chwilę, czując ciepło jego ciała i zapach powietrza górskiego, które miesza się z naszymi emocjami. Jego obecność w tym momencie jest dla mnie wszystkim. Wpadamy w ten moment całkowicie, a nasze usta spotykają się w czułym pocałunku. To proste, ale pełne znaczenia – pełne uczuć, które nie potrzebują słów.
Po chwili oddzielamy się od siebie, ale spojrzenia i uśmiechy nadal mówią więcej niż jakiekolwiek wyjaśnienia. Patrzę w stronę szczytu przed nami, wyciągam rękę i wskazuję.
– Patrz, to chyba Szalony Wierch – mówię z lekkim zachwytem, ale i radosnym przekonaniem, jakby to było oczywiste, że to ten właśnie szczyt.
Marcin spojrzał na niego, a potem na mnie z ciekawością.
– A wiesz, że kiedyś nazywano go Głupim Wierchem? – pyta, z lekkim uśmiechem na ustach.
Wybuchamy śmiechem, śmiechem, który brzmi w tym miejscu jak dźwięk wolności i radości z bycia razem, z tej wspólnej podróży. W naszej śmiejącej się ciszy, w tej chwili pełnej prostoty i górskiego uroku, nie musimy nic więcej mówić.
Przed nami ostatnie siedem kilometrów, a ja czuję, jak głupkowaty nastrój zaczyna mnie nachodzić. W głowie kłębią się różne wspomnienia, a jedno z nich wyrasta z cienia górskiego krajobrazu. Zatrzymuję się na chwilę, patrzę na Marcina i zaczynam mówić.
– Pamiętasz tam na Szpiglasie, rozmawialiśmy o fantazjach? Miałam Ci opowiedzieć jedną – mówię, a w moim głosie słychać lekki uśmiech.
On patrzy na mnie z zainteresowaniem, jakby wyczuwając, że coś ważnego ma się wydarzyć.
– Pamiętam – odpowiada z uśmiechem. – Nie tylko to. Także to, co się wydarzyło pod Szpiglasem.
Nasze spojrzenia się spotykają, a między nami pojawia się cicha, pełna napięcia chwila. Pamiętam to, co działo się tam, pod Szpiglasem, jakby to było wczoraj. Każdy szczegół, każda emocja, wszystko było takie intensywne. A teraz, w tym spokojnym momencie, czuję, jak to wraca – ale z nowym, bardziej subtelnym wydźwiękiem. To, co zaczęło się tam, powoli zmieniało naszą podróż w coś zupełnie innego.
Czuję, jak rumieniec wzbiera na moich policzkach, kiedy wypowiadam te słowa. Marcin patrzy na mnie z lekkim zdziwieniem, ale jego oczy pełne są ciepła i zrozumienia. Przez chwilę milczymy, a ja czuję, jak każda z tych myśli, które krążyły po mojej głowie, staje się nagle rzeczywista, jakby wreszcie mogła zostać wypowiedziana.
– Wiesz, fantazjowałam o Tobie i Marzenie, tam na Wołowcu... albo Rakoniu – mówię cicho, czując, jak te wspomnienia zaczynają krążyć w mojej głowie. Widzę w myślach jak ją całujesz, dotykasz. Jak jesteście razem tam na tym szczycie
To było takie dziwne, takie... pełne sprzeczności. Z jednej strony chciałam, żebyś był ze mną, a z drugiej...  
Nie kończę zdania. Marcin patrzy na mnie, jakby rozumiał, co chcę powiedzieć, jakby wiedział, że pomiędzy słowami kryje się coś więcej.  
– Z drugiej strony chciałam, żebyś zerwał z niej ciuchy i... –Milknę szukając słów. – Pieprzył się z nią. Lizał jej cipkę. Żebyś doprowadził ją językiem do szaleństwa, tak jak robisz to ze mną.  
Patrzy na mnie coraz ciemniejszym wzrokiem. Widzę, że moja fantazja zaczyna być dla niego widoczna.  
Patrzę mu prosto w oczy i mówię to cicho, jakbym wciąż się wahała, czy powinnam:
– Albo… myślę o tym, jak posuwasz Jagodę na masce samochodu. A ja stoję obok. Patrzę, podniecona, z każdym ruchem coraz bardziej...
Cisza między nami staje się gęsta, nabrzmiała napięciem. Marcin mruży lekko oczy. Oddycha głębiej.
– Patrzysz… i co robisz? – pyta niskim głosem.
– Dotykam się. Patrzę, jak ją całujesz, jak jęczy pod tobą. Wiem, że to dla mnie. Że robisz to z nią, ale myśląc o mnie.
Marcin łapie mnie za biodra i przyciąga do siebie.
– Jesteś niemożliwa… – szepcze, a jego głos drży od napięcia. – A potem?
Zanim zdąży dopytać, pochylam się i całuję go w usta – najpierw krótko, jakby z niedosytem, potem dłużej, głębiej, z językiem. Czuję, jak jego dłonie obejmują mnie mocniej, jak całe jego ciało sztywnieje z napięcia.
– Na tej masce… – szepczę mu do ucha. – Jagoda rozkłada nogi, a ty wchodzisz w nią powoli, głęboko. A ja stoję obok i patrzę. Czuję, jak mi wilgotnieje między udami. Bo wiem, że robisz to dla mnie.
Jego ręka zsuwa się na mój tyłek, łapie mnie mocno przez materiał spodni. Przyciąga mnie do siebie, nasze ciała stykają się biodrami.
– Jesteś chora – szepcze z uśmiechem. – I całkowicie moja.
– Jeszcze nie skończyłam – odpowiadam zadziornie. – Kiedy kończysz w niej, patrzysz na mnie i każesz mi się rozebrać. Jeszcze tam, na tym parkingu. Mam wypięty tyłek, opartą głowę o maskę. I wtedy…
Nie kończę. Jego usta znowu są na moich, całuje mnie gwałtownie, zachłannie. Oddychamy ciężko. Czuję, jak twardnieje w spodniach. Moje ciało płonie.
– Po tym wszystkim… – mówię drżącym głosem – bierz mnie. Tam, na masce. Przy tych wszystkich spojrzeniach.  
On patrzy mi w oczy i mówi:
– A może dziś w nocy. Odtworzymy to wszystko. Bez samochodu, bez Jagody. Ale z tobą. Każdy szczegół. Na ostro.
Pochylam się jeszcze bliżej, tak że nasze usta niemal się stykają, i szepczę:
– A wyobraź sobie to… Wracasz do domu. Jesteś zmęczony, spocony po biegu. A tam… cztery moje koleżanki. Wszystkie piękne. Wszystkie młode. Uśmiechnięte i głodne.
Patrzę, jak jego źrenice się rozszerzają, jak mięśnie na szyi napinają się pod cienką warstwą skóry. Kontynuuję, spokojnie, jakby to był najprostszy plan na wieczór:
– Mówię im, że mogą dotykać. Że mogą smakować. Że mogą brać cię jak chcą. A ja patrzę… i czuję się tak cholernie dumna. Bo wiem, że jesteś mój. I że żadna z nich nie zapomni tego wieczoru.
Rozbierają cię powoli. Najpierw koszulka. Beata staje na palcach i całuje cię w usta. Monika liże twoją szyję. Klaudia z Iwoną zsuwają w dół twoje spodenki, później bokserki. Stoisz przed nimi, przede mną nagi, twardy. One liżą całe twoje ciało. Kosztują penisa, jedna po drugiej.  A potem... Każda z nich klęka i wypina się w twoją stronę. Błagają byś to teraz ty zajął się nimi. Pragną twoich ust, języka, palców. Widzę twój wzrok skupiony na Klaudii, na jej jędrnym tyłku. Widzę też, jak patrzysz na to małe, czarnowłose cudo, jakim jest Beata.  
Podchodzisz jednak do Moniki. Rozchylasz mocno jej małe pośladki. Patrzysz, kontemplując widok. Wsuwasz palec w jej mokrą cipkę. Jęczy cicho, wije się pod twoimi dłoniami. Dochodzi w ekspresowym tempie.  
Pora na Iwonę. Najwyższa z zebranych, wzrostem dorównuje tobie. Jej tyłek dużo większy, niż pozostałych, ale wciąż zgrabny i seksowny. W świetle słońca padającego przez okno widać, jak jej cipka błyszczy. Jest mokra, śliska... pachnąca. Klękasz za nią i od razu bierzesz się ustami do roboty.  Iwona jęczy jeszcze głośniej, niż Monika. Nie przeszkadza ci to, a nawet zachęca. Marzę by być na jej miejscu, ale teraz tylko patrzę, jak twój język popycha ją w otchłań orgazmu. Przesuwasz jeszcze językiem po jej rowku, powodując kolejny jęk.  
Kładziesz się na dywanie. Pozostałe dwie dobrze wiedzą, co to oznacza. Patrzą na siebie, jakby właśnie losowały. W tej loterii wygrały obie. Beata siada na tobie okrakiem. Pomaga sobie dłonią. Swoją ciasną cipką nabija się na ciebie. Zaczyna cię ujeżdżać. Niemal krzyczy przy każdym ruchu.  
Ty jednak czekasz na Klaudię. Na jej cudowny, młody i jędrny tyłek. Wreszcie klęka z nogami po obu stronach twoich ramion. Pochyla się. Jej różowa cipka ociera się o twoje usta. Wysuwasz język, dotykasz jej, smakujesz. Zaspokojenie jej zajmuje ci trochę czasu. W końcu jednak eksploduje, niemal bezgłośnie. Zmienia nieco pozycję i wiem, że właśnie trafiłeś do raju. Ruchy Beaty na twoim penisie zrobiły się wolniejsze, bardziej zmysłowe. Twoja twarz schowana między pośladkami Klaudii. Porusza zmysłowo biodrami. Nie widzę, ale słyszę jak pracuje twój język.  
Twoje zgranie z Beatą jest idealne. Widzę jak pulsujesz, oddając jej swoje nasienie, w akompaniamencie jej jęków. Oboje dochodzicie niemal jednocześnie.  
Przygryzam wargę, zanim dodam:
– A potem przychodzę ja. Ostatnia. Wchodzę na ciebie, kiedy leżysz już całkiem wyczerpany. I nie pozwalam ci odpocząć ani przez sekundę.
Czuję, jak jego ręka wsuwa się pod moją bluzę, jakby chciał się upewnić, że to nie sen. Jego palce suną po mojej skórze, twardnieję pod jego dotykiem.
– Zróbmy to – mówi niskim, ochrypłym głosem. – Kiedy wrócimy. Każdą twoją fantazję. Jedną po drugiej. Nawet tą z facetami.
Odrywamy się od siebie gwałtownie, jakby ktoś nagle przerwał sen – trzech turystów pojawia się zza zakrętu. Spoglądamy na siebie, rumieńce na twarzach, źrenice rozszerzone, oddechy wciąż szybkie. W milczeniu ruszamy w dół, w kierunku Ždiaru, ale napięcie między nami wcale nie znika – przeciwnie, pulsuje pod skórą, kipi, szuka ujścia.
Co chwilę zatrzymujemy się pod byle pretekstem. Przy głazie, przy świerku, na zakręcie ścieżki. Wtulam się w niego, a on obejmuje mnie ramieniem, całując mnie namiętnie, jakby chciał zatrzymać ten moment na zawsze. Nasze dłonie są niespokojne, jakby chciały powiedzieć więcej niż usta.
Krajobraz Tatr Bielskich przesuwa się w tle, piękny i majestatyczny, ale to już tylko rama. Treścią jesteśmy my.
Wreszcie docieramy do cywilizacji — asfalt pod stopami wydaje się obcy po tylu dniach wśród skał i świerków. Słońce chyli się ku zachodowi, rozlewając złoto na dachach Ždiaru. A ona już tam jest.
Jagoda, oparta niedbale o maskę auta, w krótkiej, obcisłej mini, w której wygląda, jakby wyjęto ją z samego środka mojej fantazji. Uśmiecha się, przekrzywiając głowę, jakby dokładnie wiedziała, co się zaraz wydarzy. Wiatr muska jej włosy, spódniczka odsłania więcej niż powinna, a jej spojrzenie jest wyzywające i pewne.
Podchodzę do Marcina, blisko, bardzo blisko. Słyszy mój szept:
— Chcesz spełnić pierwszą fantazję już teraz?
Cisza między nami jest gęsta, przesycona elektrycznością. Czuję, jak jego oddech przyspiesza, zanim odpowie.
Nie musi. Jagoda podbiega do nas i przytula najpierw mnie, a później Marcina. Jego jakby trochę dłużej. Gdy już się odsuwa, patrzę na mojego przyszłego męża z dzikim uśmiechem. On go odwzajemnia. Oboje wiemy, że gdyby tylko chciał mógłby ją przelecieć tu w tej chwili, na masce samochodu.  
Wsiadamy do auta, a za nami zostają Tatry — trochę jakby zmęczone nami, ale jednak zafascynowane, przesycone wspomnieniami. Mijamy kilka zakrętów, kiedy Jagoda nagle odzywa się z ekscytacją:
— Słuchajcie, ale historia! — rzuca przez ramię, zerkając na nas w lusterku. — Jakiś koleś oświadczył się swojej dziewczynie na Rysach. Serio. Zdjęcia krążą po necie! Fejs, Insta, wszędzie to widzę!
Zaczynam się śmiać. Sięgam do kieszeni bluzy,  wyciągam telefon i odblokowuję ekran. W ciszy pokazuję jej jedno ze zdjęć. Morze chmur, skalna grań i my — mali, ale tak bardzo razem.
— Chodzi o to? — pytam z niewinnym uśmiechem.
Jagoda rzuca okiem, marszczy brwi, a potem szeroko otwiera oczy.
— Japierdolę… — jęczy. — Nie mówcie, że to wy… tam... W tych chmurach…?
Patrzę na Marcina. On tylko lekko się uśmiecha, spokojnie, pewnie, jak zawsze. Kładzie jej dłoń na ramieniu i mówi z tą swoją charakterystyczną czułością:
— Tak, Jagódko. To my.
Jagoda gwałtownie hamuje, opony piszczą na asfalcie. Przez chwilę siedzimy w absolutnej ciszy, jakby czas na sekundę się zatrzymał. Potem wybucha śmiechem, takim czystym, zaskoczonym, wzruszonym.
— Ja was kocham. Totalnie! — krzyczy. — Ale wiecie co? Jeżeli to była scena finałowa, to ja muszę być w waszym filmie! Będę świadkiem, jasne?! Świadkiem na tym waszym ślubie w chmurach!
Ściskam jej dłoń, oczy błyszczą mi ze wzruszenia.
— Oczywiście, że będziesz — mówię. — Tylko musisz pomóc mi znaleźć suknię, w której da się wejść na szczyt.
— Suknia, buty, goście na linach — wszystko ogarnę! — Jagoda klaszcze w dłonie i odpala silnik. — Ale teraz... kawa i pierogi. I chcę całą historię. Bez cenzury.
Ruszyliśmy dalej, a świat za szybą wirował w złocie wieczora. Ale to już nie był koniec. To był początek. Nasz.

To, co się wydarzyło w tych pięknych górach, było częścią czegoś większego, czegoś, czego nie da się tak łatwo ująć w słowa. I może w tym tkwi piękno tej naszej wspólnej wędrówki, że każde z nas ma swoje myśli, swoje przeżycia, które są w tym wszystkim równie ważne.

Phaleg

opublikowała opowiadanie w kategorii miłość i erotyczne, użyła 31737 słów i 184886 znaków, zaktualizowała 11 maj o 21:35.

1 komentarz

 
  • Użytkownik Pumciak

    Napisałaś przepiękne opowiadanie o miłości ,tylko prosze cie niepsuj go tymi fantazjzmi Ani

    1 godz. temu