Materiał znajduje się w poczekalni.
Prosimy o łapkę i komentarz!

Przygoda życia...

Nie spodziewałem się nikogo znajomego. Po prostu chciałem przejść się w spokoju, wypocić miasto z głowy i usiąść przy schronisku z piwem w dłoni. Był środek lata, powietrze pachniało mokrą trawą i słońcem odbijającym się od kamieni. Usiadłem na ławce, rozpiąłem bluzę, zamknąłem oczy i wtedy…
— Serio? Ty?
Otworzyłem oczy i od razu zamarłem. Stała przede mną. Anka.
Nie widzieliśmy się chyba ze dwa lata. Może więcej. Była trochę opalona, trochę inna. Ale ten sam uśmiech, który kiedyś znałem na pamięć. Ten sam błysk w oczach. Te same piegi na nosie. Miała na sobie czarne legginsy i sportową koszulkę. Włosy związała w niedbały kucyk. Była taka… prawdziwa. I zupełnie nie z tej rzeczywistości.
— Anka — powiedziałem, jakby imię miało mi wyjaśnić, co się właściwie dzieje.
— Co ty tu robisz? — zapytała, podchodząc bliżej. — Myślałam, że to nie Twój świat.
— A jednak ciągnie wilka do lasu — uśmiechnąłem się. — Ciebie też?
Usiadła obok. Jakby to było zupełnie naturalne. Jakbyśmy się widzieli wczoraj, a nie przed wiekami.
— Mam tu kilka dni wolnego. Chciałam się przewietrzyć, odpocząć od ludzi — powiedziała. — Chociaż, jak widzę, nie do końca się to udało.
— Sorry, że psuję plan — rzuciłem, ale uśmiechnęła się tylko i sięgnęła po plecak.
— Masz coś do picia?
— Jedno piwo.
— To się podzielimy.
I tak siedzieliśmy, sącząc na zmianę ten sam browar. Rozmawialiśmy o głupotach. O szkole, o starych sąsiadach, o tym, że Krzysiek z trzeciego piętra ponoć został ojcem. Śmialiśmy się jak dzieciaki, jakby nic się nie zmieniło. Ale zmieniło się wszystko. I oboje o tym wiedzieliśmy. To wisiało gdzieś w powietrzu, między zdaniami, spojrzeniami.
— Pamiętasz, jak graliśmy w butelkę w piwnicy? — zapytała nagle.
Skinąłem głową. Pamiętałem więcej, niż chciałem.
— I tak nic się wtedy nie wydarzyło — dodała cicho.
Nie odpowiedziałem. Spojrzałem w bok, na drzewa, na słońce chowające się między gałęziami. Przeszłość była jak ciepły, ale zbyt krótki sen. Nie było czego komentować.
Zebraliśmy się przed zmrokiem. Trzeba było zejść do Żabnicy. Ruszyliśmy razem. Przez całą drogę w milczeniu. I to milczenie było jak rozmowa, której nikt nie odważył się zacząć.
Na parkingu spojrzeliśmy na siebie, prawie równocześnie.
— Dobrze było cię znowu zobaczyć — powiedziała.
— Ciebie też.
Uśmiechnęła się lekko. Wsiadła do auta. Ja do swojego. I tyle. Każde w swoją stronę. Ale coś zostało. W głowie. W sercu. W tym, czego nie powiedzieliśmy.
Kilka dni później znowu ją zobaczyłem — tym razem nie w górach, tylko na zatłoczonym przystanku w centrum. Miała słuchawki w uszach, szarą bluzę i ten sam niedbały kucyk, który pamiętałem z Rysianki.
— Anka? — zagadałem, zanim zdążyła mnie minąć.
Odwróciła się, ściągnęła jedną słuchawkę i uśmiechnęła się szeroko.
— Serio? Znowu ty?
— Ty się za mną snujesz, czy co? — rzuciłem żartem.
— Może to ty za mną? — odpowiedziała, opierając się o barierkę. — Wracam właśnie do miasta. Niestety nie w twoje rejony. Teraz mieszkam kawałek dalej.
— Szkoda.
— No… szkoda — powtórzyła cicho. — Ale musimy kiedyś znowu wyskoczyć w góry. Tak jak wtedy. Bez ciśnienia. Bez planu. Tylko my i szlak.
Skinąłem głową. Nie potrzebowałem więcej słów.
— Daj znać, kiedy będziesz miała czas.
— Dam. Obiecuję.
Potem odjechała autobusem. Zostawiła po sobie zapach letniego wiatru, cień uśmiechu i coś, co siedziało mi w głowie przez resztę dnia.
Nie spodziewałem się niczego więcej. Znowu odeszła zostawiając mnie samego, z nowymi głębokimi ranami, które powstawały przy każdym naszym spotkaniu.  
Tydzień, dwa. Po raz kolejny prawie o niej zapomniałem.
Telefon zadzwonił późnym popołudniem. Leżałem rozwalony na kanapie, z kubkiem kawy i myślami daleko od wszystkiego, gdy na ekranie pojawiło się jej imię.
Anka.
Odebrałem od razu, zanim zdążyłem się zastanowić.
— No cześć — powiedziała bez żadnych wstępów. — Ile jeszcze masz urlopu i w jakiej jesteś kondycji?
Zamarłem na chwilę.
— Eee… sporo. A kondycja… — zawahałem się — jako-taka?
— Świetnie — ucieszyła się. — Bo ja mam podobnie.
Zanim zdążyłem zapytać, o co jej chodzi, dodała:
— Mam takie jedno głupie marzenie. Chcę przejść GSB. Cały. Od Wołosatego do Ustronia. Z plecakiem, na nogach, dzień po dniu. Pomożesz mi?
Zrobiło mi się gorąco. W głowie zakotłowało się pytanie: Co to do cholery jest GSB? Ale nie dałem po sobie poznać.
— Jasne, czemu nie — odpowiedziałem zbyt szybko. — Kiedy?
— Za trzy dni. Startujemy w Wołosatem. Dam ci znać, gdzie się spotykamy.
Zanim zdążyłem wymyślić pretekst, była już po drugiej stronie ciszy.
— Dzięki, że się zgodziłeś — powiedziała ciszej. — Fajnie znowu z tobą iść. Nawet jeśli to trochę więcej niż powrót z  Rysianki.
Rozłączyła się. A ja zostałem z telefonem w ręce i głupim uśmiechem. Nie wiedziałem jeszcze, co mnie czeka. Ale nieważne. Ona tam będzie. To mi wystarczyło.
Później, gdy sprawdziłem czym jest GSB i gdzie leży Wołosate nieco się zniechęciłem i wystraszyłem, ale... Do cholery raz się żyje. Takiej szansy nie mogę wypuścić z rąk.  
Jeszcze tego samego dnia zadzwoniłem do szefa z prośbą o urlop. O dziwo ten stary cap nie robił problemów, kładąc tylko nacisk na to, żebym wypisał kartę urlopową.  
Wieczorem oddzwoniłem do Anki.
— Mam dwie wiadomości . Dobrą i złą.  — Powiedziałem.
— Najpierw dobra, a później ta zła. — Odparła.
— Urlop załatwiony bez problemu. Tyle ile będzie trzeba. A zła jest taka, że za cholerę nie wiem, jak mam się do tego przygotować, co ze sobą zabrać? Nie wiem też, czy dam radę.
— Razem damy radę. — Odpowiedziała pewnie, z jakąś dźwięczną nutą w głosie. — A co masz zabrać? Idź na żywioł. Weź to, czego będziesz potrzebował i co dasz radę unieść.  
Przez chwilę jeszcze pogadaliśmy o niczym, po czym rozłączyłem się, życząc jej dobrej nocy.  
W czwartek po pracy wyskoczyłem do sklepu sportowego, by kupić to, co myślałem, że będzie mi potrzebne. Wieczorem spakowałem mój nowiutki plecak. Ledwo starczyło mi miejsca. Byłem gotów, a przynajmniej tak sądziłem. Pozostało mi czekać na wyjazd.  
Piątek spędziłem na kilkukrotnym przepakowywaniu plecaka I na myślach o Ani. W końcu wieczorem miałem już wszystko poukładane. Szkoda, że tylko w plecaku.  
Położyłem się spać wcześniej.  
Budzik dzwoni o czwartej. Cholernie wcześnie, nawet jak na mnie. Siadam na łóżku, jeszcze z zamkniętymi oczami, próbując zrozumieć, co mnie właściwie czeka. GSB. Wołosate. Anka.
Sama myśl o niej przyspiesza mi tętno. Oddycham głęboko, ale to niewiele daje. W środku mam zamieszanie jak przed burzą. Czas płynie dziwnie – raz przecieka przez palce, a za chwilę zwalnia, jakby specjalnie chciał mnie jeszcze trochę pomęczyć. No cóż, E=mc² – myślę z przekąsem. Relatywność na pełnej.
Prysznic, kawa, plecak. Sprawdzam wszystko po raz piąty, jakbym miał wyruszyć na K2, nie w Bieszczady, czy Beskidy.
Dzwoni telefon.
— Jesteśmy — mówi jej głos, spokojny, ale z tym charakterystycznym dla niej napięciem. — Czekamy pod twoim blokiem.
Gaszę światło. Zamykam drzwi. Zamykam za sobą codzienność.
Otwieram świat.
Ahoj, przygodo.
Anka otwiera drzwi auta z szerokim uśmiechem.
— Poznaj Jagodę — mówi, wskazując na dziewczynę za kierownicą. — Moja kumpela z czasów studiów. Będzie naszym kierowcą do Wołosatego.
— Hej! — rzuca Jagoda, od razu z energią. — Wsiadaj, zanim odjadę bez was z czystej ekscytacji!
Śmieję się i zajmuję miejsce z tyłu. Samochód pachnie kawą, gumą balonową i czymś jeszcze – może jej perfumami, może po prostu tą specyficzną atmosferą przed wyprawą.
Jagoda od razu zaczyna gadać. Żartuje, komentuje, opowiada jakieś historie z nocnych powrotów z gór. Jest najpozytywniejszą osobą, jaką poznałem od dawna. Trochę wariatka, ale w tym dobrym, zaraźliwym sensie. Od razu ją polubiłem.
Ale mimo wszystko moje spojrzenia uciekają w kierunku Anki. Siedzi obok Jagody, z lekko rozwianymi włosami, zapatrzona w krajobraz za oknem. Gdy mówi, czasem odwraca głowę i łapie mój wzrok.
Przed nami cztery godziny drogi. Cztery godziny zawieszenia między codziennością a czymś, co dopiero się zaczyna.
Docieramy do Wołosatego o wpół do dziesiątej. Asfalt kończy się nieśmiało, a przed nami rozpościera się przestrzeń — początek szlaku, początek czegoś, czego jeszcze nie potrafię nazwać.
Jest ciepło, ale nie gorąco. Idealna pogoda na start. Powietrze pachnie lasem i drogą, której jeszcze nie przeszliśmy.
Jagoda wysiada pierwsza. Nim zdążę się ogarnąć, już mnie obejmuje, mocno, z jakąś nieoczywistą czułością, jakbyśmy znali się od dziecka.
— Bądźcie dzielni — mówi z szerokim uśmiechem. — I nie dajcie się deszczowi, bąblom i sobie nawzajem.
— Dzięki, kierowniczko — odpowiadam z uśmiechem.
— Dobrych dni, dobrej energii. Dla was obojga. — Puściła oko i z powrotem wskoczyła za kierownicę.
Stajemy z Anką przy słupku z czerwonym znakiem. Uśmiecha się pod nosem, patrząc, jak Jagoda zawraca.
— I z kim ona teraz będzie gadać przez te cztery godziny? — pyta półgłosem.
— Z radiem? Z sobą? — rzucam. — Albo z każdym napotkanym autem.
Śmiejemy się. A potem milczymy chwilę, wpatrując się w las przed nami.
Czerwony szlak prowadzi w nieznane. A my właśnie postawiliśmy przy nim pierwszy krok.

Dzień 1 – Wołosate – Ustrzyki Górne

Przed nami pierwszy krok.
Podchodzimy do tablicy, tej słynnej, z czerwonym znakiem i symbolem Głównego Szlaku Beskidzkiego. Nad nami góruje wyblakła mapa, obok wielka drewniana konstrukcja z nazwą miejscowości i kierunkami. A nad tym wszystkim — mała, czerwona kropka, początek wszystkiego.
Anka podskakuje w miejscu, próbując jej dosięgnąć.
— Za wysoko — rzuca z rozbawieniem.
Też próbuję. Palcami tylko muskając powietrze. Śmiejemy się, trochę z siebie, trochę z tego, że to właśnie tu wszystko się zaczyna. Główny Szlak Beskidzki. Wołosate – Ustrzyki Górne. Niby tylko dwadzieścia kilka kilometrów, ale dla mnie to wyprawa na Marsa. Bo przecież nie idę dla widoków. Idę z nią.
Ruszamy.
Pierwsze kroki są lekkie, prawie dziecięce. Tętno unosi się trochę wyżej niż powinno. Z emocji. Z ciepła. Z faktu, że idziemy razem.
Po dwudziestu minutach słońce zaczyna dogrzewać konkretniej. Anka bez słowa rozpina swoją bluzę. Zdejmuje ją z ramion, ruchem płynnym, jakby to była scena z jakiegoś filmu, nie początek górskiej wędrówki. Pod spodem ma obcisłą, szarą koszulkę bez rękawów, która przylega do niej tak idealnie, że przez moment muszę się odwrócić, żeby złapać oddech.
Piersi, jędrne, kształtne. Płaski brzuch, ledwo widoczne linie mięśni. A te legginsy… Czarne, gładkie, jak druga skóra. Nie da się nie patrzeć. Ale muszę. Ostrożnie. Z wyczuciem. Jak złodziej wzroku. Nie chcę, żeby mnie na tym przyłapała.
Gada o czymś — o pogodzie, o Jagodzie, o planach na nocleg — ale słowa przelatują mi przez uszy, bo cała moja uwaga skupia się na jej ruchach. Na biodrach, które bujają się z lekka przy każdym kroku. Na ramionach, które odsłoniła. Na karku, który kusi spojrzeniem.
Idziemy przez las, szlak łagodnie wznosi się i opada. Cisza przerywana tylko naszym oddechem, ptakami i rozmową, która płynie nieco obok mnie.
Kilka razy łapię się na tym, że po prostu gapię się na nią jak dzieciak z podstawówki. Tyle że teraz jestem dorosły. I wiem, że jeśli mnie przyłapie, wszystko może się zmienić. Albo nie zmienić nic. I to drugie przeraża bardziej.
Zatrzymujemy się przy pierwszym punkcie widokowym. Anka siada na kamieniu, wyciąga butelkę wody i pije małymi łykami. Oczy ma przymrużone, włosy rozczochrane wiatrem. Wygląda… jak bogini. Albo sen, który zmaterializował się i ruszył ze mną przez góry.
— Co? — pyta nagle, łapiąc mnie na spojrzeniu.
— Nic… — odpowiadam zbyt szybko. — Myślałem o tym, że mamy jeszcze jakieś 500 kilometrów do przejścia.
— I to cię martwi?
— Trochę. Ale bardziej ekscytuje.
Uśmiecha się, mrużąc oczy.
— Jeszcze zatęsknisz za tym pierwszym dniem.
Nie wiem, co miała na myśli. Ale brzmi to jak obietnica. Albo ostrzeżenie.
Wstajemy i ruszamy dalej, przez las, przez słońce, przez przestrzeń, która dopiero zaczyna się przed nami otwierać.
I tylko myśl, że to dopiero początek, trzyma mnie w pionie.
Docieramy na Halicz. Wysoko. Wietrznie. Słońce przedziera się przez leniwe chmury i zalewa światłem grzbiety po stronie ukraińskiej. Morze zieleni, pofałdowane i bezludne, rozciąga się aż po horyzont. Stoimy na skraju świata. Cisza mówi więcej niż tysiąc słów.
Patrzę w dal, ale kątem oka widzę ją — zapatrzoną, spokojną, lekko zmęczoną. Włosy rozwiewa jej wiatr. Opiera się o kijek trekkingowy, a jej profil rysuje się wyraźnie na tle nieba. Cicho, ostrożnie wyciągam telefon i robię zdjęcie. Ukradkiem. Na pamiątkę chwili, w której wszystko wydaje się na swoim miejscu.
Jest piękna. Po prostu. Nie tylko zewnętrznie. Piękno objawia się w  tym, jak oddycha, jak stoi, jak patrzy.
Nie mówię nic. Schowam to zdjęcie gdzieś głęboko. I to, co czuję, też. Schowam przed nią, przed światem.
Ruszamy dalej, powoli schodząc z Halicza. Wiatr smaga nasze twarze, czuję go na policzkach, a jeszcze wyraźniej widzę, jak igra z jej włosami. Rozwiewa je na wszystkie strony, tańczy wokół jej karku. Jest w tym coś pierwotnego, coś zmysłowego. Coś, co zostaje pod skórą na długo.
Na przełęczy pod Tarnicą robimy krótki postój. Milczymy przez chwilę, jakbyśmy oboje słuchali tego samego szeptu wiatru. W końcu Anka rzuca półgłosem:
— W sumie… czemu nie? — i spogląda w stronę ścieżki prowadzącej ku szczytowi.
Decydujemy bez wielkich słów — ruszamy na Tarnicę. Szlak łagodnie wznosi się w górę, jakby chciał nas tam zaprosić bez oporu. Wchodzimy wolno, bez presji, jakby to nie był cel, a tylko naturalna część naszej drogi.
Na szczycie stajemy obok siebie, nieco zadyszani. Wiatr mocniej daje o sobie znać, ale nie ruszamy się od razu. Patrzymy w dal, w niekończącą się zieleń i przestrzeń.
— Może Korona Gór Polski? — rzucam półżartem.
— Czemu nie? — odpowiada i się uśmiecha. Tym uśmiechem, który zostaje w pamięci długo po zejściu ze szlaku.
Zaczynam rozumieć, że idziemy nie tylko przez góry. Idziemy przez coś więcej.
Schodzimy ze szczytu i wracamy na nasz czerwony szlak. Tarniczka, choć niższa, daje w kość. Potem jeszcze Szeroki Wierch. Nazwa nieprzypadkowa — grzbiet szeroki, otwarty, jakby zapraszał, by się na nim zatrzymać.
Zmęczenie siada na barkach jak plecak z kamieniami. Decydujemy się na odpoczynek. Leżymy w trawie, w pełnym słońcu. Ciepło, miękko, bezpiecznie. Jej ramię niemal dotyka mojego. Nie odwracam się, nie patrzę — bo za bardzo bym chciał.
Czuję jej obecność każdym nerwem, jakby była częścią mnie, a jednak osobno. Tak blisko, a jednak nieosiągalnie. Wciągam powietrze pełne zapachu trawy, słońca i jej. I tęsknię. Do niej. Do tej wersji nas, która jeszcze nie istnieje.
Nic nie mówimy. Nie trzeba. Cisza mówi za nas.
Schodzimy powoli, wciąż milczący. Trawersujemy stoki Szerokiego Wierchu, a potem stromo w dół, w stronę Ustrzyk Górnych. Kolana dają znać, że to dopiero początek drogi, ale głowa już gdzieś tam, przy gorącej herbacie, może prysznicu.
Dochodzimy do wsi późnym popołudniem. Słońce chyli się ku zachodowi, złocąc dachy i ściany drewnianych domów. Mijamy kilka grup turystów, pozdrawiamy się machnięciem ręki, krótkim „cześć”. W sklepie robimy zakupy — standard: makaron, sos w słoiku, jabłka, coś na śniadanie. Anka jeszcze wrzuca wino, mimochodem, bez pytania. Mrugam tylko porozumiewawczo. Przecież dobrze wie, że nie odmówię.
Z noclegiem mamy szczęście. Mały dom gościnny, tuż za strumieniem. Gospodyni, starsza pani z opowieściami o wilkach i turystach, pokazuje nam pokoje. Dwa — osobne. Nie protestujemy. Może to dobrze. Może trzeba jeszcze jednej nocy na osobność.
W moim pokoju pachnie świeżą pościelą i drewnem. Siedzę na łóżku, patrzę w sufit. W uszach mam echo jej śmiechu. Z kuchni dobiega brzęk naczyń. Może kolacja? Może cisza i wino? Może rozmowa, która niczego nie zmieni, ale wszystko przybliży?
Nie wiem. Ale schodzę na dół.
Jemy kolację przy kuchennym stole, w ciszy przerywanej tylko odgłosem sztućców i cichego gotowania w tle. Nigdy nie jadłem tak dobrego spaghetti. Sos ma idealną konsystencję, makaron jest al dente, parmezan — w sam raz. Ale to nie o smak tu chodzi. Myślę, że wszystko smakuje lepiej, kiedy robi to ona. Albo raczej — kiedy ona jest.
Zachowuję ten smak w sobie. I ten spokój, który mi towarzyszy. Zachowuję też spojrzenia, które czasem się spotykają, ale zawsze odrywają sekundę za szybko.
Po kolacji wychodzimy przed dom. Siadamy na drewnianej ławce, z nogami wyciągniętymi w stronę chłodnego powietrza. Wino jest słodkie, delikatne, idealnie chłodne. Mówię jej to. Uśmiecha się.
— Jak dzień? — pyta mimochodem, choć wiem, że nie pyta z uprzejmości.
— Dobry. Spokojny. I... wyjątkowy.
Wymieniamy spostrzeżenia z trasy. Śmiejemy się z własnego zmęczenia, z tego jak oboje sapaliśmy na Tarnicy. Z tego, że myślała, że nie dojdziemy do końca dnia. Z tego, że tak naprawdę oboje nie wiemy, co nas czeka jutro, za tydzień, za dwieście kilometrów.
Rozmawiamy o niczym, ale każde słowo coś znaczy. Słucham jej głosu, intonacji, ciszy między słowami. I chciałbym, żeby ta chwila trwała trochę dłużej niż zwykły wieczór po kolacji.
Ale nie mówię nic więcej.
Bo czasem nic — to wszystko.

Dzień 2 – Ustrzyki Górne – Połonina Caryńska

Noc przypominała otchłań pełną cichych westchnień i niepokojów. Nie spałem. Nie z bezsenności, ale z nadmiaru myśli. Każda minuta ciągnęła się jak godzina, a mimo to, poranek przyszedł zaskakująco szybko. Światło przedzierało się przez zasłony i budziło dzień, którego nie mogłem się doczekać.
W kuchni pachnie kawą i świeżym pieczywem. Gospodyni stawia na stole miseczki z dżemem, masło, ser. Rzeczy proste, a teraz wydają się wyjątkowe. Anka wchodzi do kuchni z mokrymi włosami i uśmiechem. Ma na sobie tę samą bluzę co wczoraj. I ten sam spokój w oczach.
— Jak spałaś? — pytam mimochodem, choć odpowiedź ma dla mnie znaczenie.
— Jak dziecko — mówi, sięgając po kubek. — Nawet nie pamiętam, kiedy zasnęłam.
Zazdroszczę jej tej lekkości. Mnie towarzyszyła nocna karuzela myśli. Ale niczego nie żałuję. Czułem, że warto.
Z plecakami na plecach ruszamy przez ciche uliczki Ustrzyk. Jeszcze wcześnie, powietrze chłodne, rześkie. Przekraczamy mostek i szlak wciąga nas w las. Czerwony znak na drzewie — nasza nić Ariadny na najbliższe dni.
Na początku idziemy w milczeniu. Słychać tylko nasze kroki, ptaki i odgłosy lasu. Liście szeleszczą, słońce przemyka przez konary. Czuję, jak moje ciało wraca do rytmu. Marsz. Oddech. Krok. Równy, spokojny. Wszystko inne przestaje się liczyć.
Rozmawiamy dopiero po godzinie. O tym, co widzimy. O drzewach, które przypominają nam coś z dzieciństwa. O tym, jak długo można iść bez słów i nie czuć się niezręcznie.
Podejście pod Połoninę Caryńską jest długie, ale piękne. Z każdym metrem odsłania się więcej nieba, więcej przestrzeni. Wiatr staje się wyraźniejszy. Zaczynamy czuć się mali wobec tej potęgi.
Na szczycie siadamy w trawie. Słońce grzeje, ale nie pali. Przed nami rozciąga się panorama gór — zielone fale, bezkres i cisza. Nikt się nie odzywa. Anka wyciąga termos z herbatą. Częstuje mnie z uśmiechem. Jej włosy tańczą na wietrze. Siedzi z kolanami przy brodzie, zapatrzona w dal.
Patrzę na nią. Nie nachalnie. Spod oka. Wiem, że jeśli uchwycę ten moment, zostanie ze mną na zawsze.
Odpoczywamy. Wdech. Wydech. Jest dobrze. Tu i teraz.
Powietrze jest czyste, przejrzyste jak szkło. Oddycham głęboko, aż w płucach rozlewa się chłodne ukojenie. Patrzymy przed siebie. Horyzont falujący jak morze, a w oddali coś, co wygląda jak cień — zarys Tatr. Wiem, że to możliwe tylko przy idealnej widoczności. Dziś jest właśnie taki dzień.
— Wiesz, może kiedyś... wybierzemy się tam? — rzucam niby mimochodem, niby żartem, ale słowa mają ciężar. Lecą w powietrze i czekają na jej reakcję.
Anka nie odwraca głowy. Przez chwilę nic nie mówi. Wydaje się zamyślona.
— Może. — Uśmiecha się lekko. — Czemu nie.
Niby nic, a czuję, jak coś się rozjaśnia we mnie. Jakby odpowiedziała „tak” nie tylko na pytanie o góry.
Siedzimy jeszcze chwilę. Wiatr głaszcze nam twarze. Szlak kusi dalej. Ale jeszcze przez kilka minut wszystko zostaje dokładnie tak, jak powinno.
Ruszamy dalej, nie śpiesząc się. Szlak prowadzi łagodnie w górę, ale ja ledwo zauważam, gdzie stawiam stopy. Kiedy Ania pochyla się, by po krótkiej przerwie  podnieść plecak, oddech grzęźnie mi w gardle. Jej legginsy opinają ten jędrny, kuszący tyłek w sposób, który potrafiłby zawrócić w głowie każdemu facetowi z krwi i kości. Próbuję odwrócić wzrok, ale to jak walka z grawitacją.
Idziemy w kierunku Połoniny Wetlińskiej, a wokół nas robi się coraz piękniej. Przestrzeń, wiatr, światło – wszystko jakby intensywniejsze. Zatrzymujemy się na otwartej przestrzeni, skąd widać dokładnie trasę, którą już pokonaliśmy. Panorama Bieszczad rozlewa się przed nami jak pejzaż z bajki, a w mojej głowie pojawia się tylko jedna myśl: jak dobrze, że tu jestem. Z nią.
— Zrobisz mi kilka zdjęć? — pyta, stając na tle gór.
— Jasne — mówię, wyciągając telefon. —  Mam trochę lepszy aparat.
Pokazuje mi język i przymruża jedno oko w geście zgody.  
Ustawia się z lekkim uśmiechem, poprawia włosy, przekrzywia głowę. Pstrykam jedno, drugie, trzecie. W końcu proponuje mi selfie.
Zgadzam się natychmiast.
Przysuwa się blisko, czuję zapach jej skóry, jej włosy muskają mój policzek. Uśmiechamy się do aparatu. Klik. Utrwalamy chwilę.
To zdjęcie to nie tylko pamiątka. To dowód. Namacalny ślad, że jest. Tu, obok mnie. Znowu. I choć nie wiem, co przyniesie jutro, dziś wystarczy.
Kontynuujemy wędrówkę, opuszczając powoli rozległą Połoninę. Osadzki Wierch witamy z lekkim zmęczeniem, ale i satysfakcją — dzień się jeszcze nie kończy, a my zdobywamy kolejne metry i widoki. Idziemy w ciszy, przerywanej tylko komentarzami o trasie i zachwytami nad krajobrazem. Wiatr wieje mocniej, ale nie przeszkadza — raczej chłodzi głowy i dodaje sił.
Całą drogę nie mogę oderwać od niej wzroku. Jej ciało porusza się w rytm marszu z tą naturalną gracją, której się nie da nauczyć — trzeba się z nią urodzić. Plecak na plecach, wąska talia, a każdy krok to dla mnie kolejna klatka w filmie, który chcę zapamiętać jak najdokładniej. Zbieram te obrazy: rozwiane włosy, napięte mięśnie łydek, sposób, w jaki poprawia ramiączko topu. Niewinne, zwyczajne gesty, które dla mnie mają dziś niezwykłe znaczenie.
Na Przełęczy Orłowicza robimy krótką przerwę, pijemy wodę i wymieniamy się orzechami z mieszanki trailowej, jakby to było coś więcej niż jedzenie — jakby to był wspólny rytuał.
W końcu schodzimy do miejscowości Smerek. Zmęczenie coraz bardziej daje się we znaki, ale w naszych spojrzeniach wciąż jest błysk — coś się w nas tli. Szukamy noclegu, znajdujemy przytulny pensjonat. Dwa pokoje, standardowo. Uzupełniamy zapasy w sklepie — woda, coś na śniadanie, słodycze, batony, drobiazgi, które będą nas niosły przez kolejny dzień.
Wieczór nadchodzi powoli, przynosząc spokój i chłodniejszy powiew. Czas się na chwilę zatrzymać.
Za zgodą gospodarza rozpalamy małe ognisko na skraju działki, gdzie kończy się światło latarni, a zaczyna cisza górskiej nocy. Gałęzie strzelają w płomieniach, iskry tańczą w powietrzu jak świetliki, a my — tylko we dwoje — siedzimy blisko ognia. Na rozciągniętym nad żarem kiju skwierczy kiełbasa, ale to nie ona jest dziś najważniejsza.
Rozmawiamy o głupotach, o trasie, o tym, co przed nami i co za nami, ale każde słowo jest tylko pretekstem do trwania w tym momencie. Przypadkowe dotknięcia dłoni przy podawaniu kubka z herbatą. Lekkie szturchnięcie łokciem, gdy coś ją rozśmiesza. A śmieje się często — głośno, prawdziwie, bez masek.
Blask ognia odbija się w jej oczach, a może to coś więcej — może to jej spojrzenie płonie. Gdy patrzy na mnie przez chwilę dłużej niż potrzeba, mam wrażenie, że widzi we mnie wszystko, co przez lata chowałem. Pragnienie, niepewność, zachwyt. Nie uciekam wzrokiem. Tym razem nie.
Cisza między zdaniami nie jest niezręczna. Jest pełna. Ciepła. Prawdziwa. Z tła dochodzą tylko odgłosy świerszczy i trzask drewna. To jeden z tych wieczorów, które zostają pod powiekami na długo. Może na zawsze.

Dzień 3 – Smerek – Cisna

Poranek trzeciego dnia jest rześki. Powietrze pachnie rosą, trawą i marzeniami. Wciąż jeszcze trochę zaspany wychodzę na ganek, by rozciągnąć się i wziąć głęboki oddech. Anka już krząta się przy stole, uśmiechnięta, z kubkiem gorącej herbaty w dłoni. Ma na sobie rozciągniętą bluzę,  która wygląda jakby należała do niej od dzieciństwa, i legginsy, które zdają się nie mieć litości dla mojej wyobraźni.
Zjadamy obfite śniadanie przygotowane przez gospodarza — jajecznicę z wiejskich jaj, świeży chleb, oscypek. Zbyt dobre, by się spieszyć. Dopiero około dziewiątej zarzucamy plecaki i ruszamy w stronę Cisnej.
Szlak prowadzi przez lasy, początkowo lekko pod górę, a potem łagodnie wznosi się w kierunku Fereczatej. Od samego rana błądzę wzrokiem po całym jej ciele. Każdy jej krok, każdy ruch bioder, każdy zarys mięśni pod materiałem działa na mnie jak ogień podsycany wiatrem. Narasta we mnie podniecenie — niemożliwe do wypowiedzenia, nie do zignorowania. Staram się zachowywać naturalnie, ale mój organizm wie swoje.
Po około dwóch godzinach marszu docieramy na Fereczatą. Wybieramy zacienione miejsce na krótki postój. Siadamy wśród wysokiej trawy, zdejmujemy plecaki i przez chwilę nie mówimy nic. Tylko oddychamy. Cicho. Głęboko. Spokojnie.
Patrzę na nią z boku. Włosy ma lekko zmierzwione od wiatru, policzki zaróżowione wysiłkiem. Kiedy sięga po wodę z plecaka, bluzka podnosi się nieco, odsłaniając kawałek brzucha. Zanim zdążę odwrócić wzrok, jej spojrzenie spotyka moje. Nie mówi nic. Po prostu się uśmiecha. Ciepło. Z pewnością. Jakby wiedziała.
Trwamy w tej chwili dłużej, niż wymagałby zwykły odpoczynek. I dobrze. Ten dzień nie jest po to, by się spieszyć.
Ruszamy dalej przed siebie. Słońce już wysoko, choć wiatr wciąż niesie lekkie chłody poranka. Szlak wiedzie nas wśród drzew, przez korzenie, omszałe kamienie i zapach wilgotnej ziemi. Kroki Ani, choć ciche, stają się dla mnie najgłośniejszą melodią dnia. Wyprzedzam ją nieco, niby dla tempa, ale w rzeczywistości po to, by mieć ją przed oczami, choćby kątem oka.
Zatrzymuję się co kilka minut. Udaję, że sprawdzam mapę, że poprawiam plecak, że rozglądam się za czymś. Ale prawda jest prosta – patrzę. Obserwuję jak falują jej piersi, ciasno opięte materiałem sportowego topu, który przy każdym kroku poddaje się rytmowi jej ciała. Każde uniesienie, każdy opad, każde naprężenie materiału – wyostrzają zmysły. Czuję, jak narasta we mnie napięcie, z każdą minutą bardziej natarczywe. Skupiam się, żeby nie dać niczego po sobie poznać, ale wnętrze płonie.
Ania niczego nie zauważa. Rozmawia z lekkością, jakby wszystko było dokładnie takie, jak być powinno – dzień, widoki, tempo. Opowiada o górach, w których była, o dzieciństwie, które pachniało ogniskiem i malinami. A ja słucham, jednocześnie rejestrując każdy szczegół – jej profil, włosy rozwiane na wietrze, krople potu na szyi, ruch mięśni pod legginsami. Moje pragnienie nie jest tylko fizyczne. To coś głębszego, jakby całe moje ciało i umysł miały jeden cel – być bliżej niej.
W pewnym momencie zbaczamy ze szlaku. Ania spogląda na mapę w telefonie i orientuje się pierwsza. „To nie tu” – mówi z przekąsem, ale bez złości. Wracamy, śmiejąc się z własnej nieuwagi, jakbyśmy byli dziećmi goniącymi za motylem.
W końcu wychodzimy na Okrąglik. Panorama wynagradza wysiłek. Rozciągnięta po horyzont zieleń i złoto, a nad nimi tylko bezkresne niebo. Robię kilka zdjęć – krajobrazów, nieba, ale też... jej. Dyskretnie. Uchwycona w ruchu, w zamyśleniu, kiedy poprawia włosy albo pije wodę. Galeria mojego telefonu zaczyna przypominać galerię marzeń – nieprzyzwoicie pięknych, intymnych, choć całkowicie niewinnych obrazów.
Ruszamy dalej, w stronę Jasła. Napięcie we mnie nie słabnie, wręcz przeciwnie – rośnie, rozlewa się jak rozgrzane żelazo. Każdy krok, każdy moment spędzony obok niej staje się jednocześnie spełnieniem i torturą. Bo ona nie wie. I chyba tak ma być. Jeszcze.
Po drodze do Cisnej, wśród bukowego lasu i zapachu zbutwiałych liści, mijamy miejsce, które z początku wygląda zupełnie zwyczajnie. Ot, kawałek polany z prostym, metalowym krzyżem wbitym w ziemię. Podchodzimy bliżej, a Ania czyta cicho tabliczkę – katastrofa śmigłowca. Dziesięć ofiar. Przystajemy, milknąc, jakby cisza mogła wypełnić pustkę po tych, którzy tu zginęli.
Wiatr delikatnie porusza jej włosami. Patrzy w milczeniu, z powagą, której wcześniej u niej nie widziałem. Patrzę na nią w tym zamyśleniu i... nie mogę oderwać wzroku. Jest piękna. Ale nie tak, jak się zwykle mówi o urodzie – nie przez pryzmat makijażu, szminek, biżuterii. Niczego takiego nie ma. I nie potrzebuje.
Jest piękna w swojej prostocie. W lekkiej opaleniźnie, w błysku oczu odbijającym światło między drzewami. W zmęczonych, lekko zaróżowionych policzkach i w tych legginsach, które nosi trzeci dzień, nie zwracając uwagi, że już nie są idealnie czyste. Jest jak kryształ – surowy, nieoszlifowany, a przez to doskonały.
Złapani w moment ciszy, wymieniamy krótkie spojrzenia. Ona wraca do patrzenia na krzyż, ja wracam do patrzenia na nią. Bo jej widok daje życie, mimo że stoimy w miejscu, gdzie życie się zakończyło.
W końcu ruszamy dalej, bez słów. Ale w moim sercu zostaje nie tylko smutek miejsca, które minęliśmy, ale też coś, co trudno nazwać. Może to początek miłości. Może tylko zachwyt. A może jedno i drugie.
Do Cisnej docieramy wcześniej, niż zakładaliśmy. Zaskoczeni tempem i zadowoleni z siebie, cieszymy się myślą o wolnym popołudniu. Rozpakowujemy się w przytulnym pensjonacie – drewniane ściany pachną wspomnieniami, a przez uchylone okno wpada słońce i zapach suchej ziemi. Lekki, na swój sposób przyjemny.
Idziemy na zakupy – chleb, bułki, ser, kabanosy, coś słodkiego na trasę. Jutro czeka nas najtrudniejszy dzień dotychczasowej wędrówki, więc organizujemy się dokładnie. Mimo to atmosfera jest lekka, leniwa, jakbyśmy byli gdzieś poza czasem.
Po kąpieli, odświeżeni, wychodzimy późnym popołudniem do Siekierezady – kultowej knajpy, o której słyszeliśmy od innych wędrowców. Miejsce przytłumione drewnem, rzeźbami, cytatami wyrytymi w belkach. Wszystko przesiąknięte legendą Bieszczadów – melancholią, dzikością, niepokornością. Przepadamy w tym klimacie od razu.
Pijemy piwo. Pierwsze – dla smaku. Drugie – dla rozmowy. Trzecie – dla przyjemnego otępienia, które pozwala zapomnieć o bólu w łydkach i za długim milczeniu zbyt blisko serca.
Pora wracać. Gdy wstajemy, Ania łapie mnie pod rękę, jakby to było zupełnie naturalne. Jakbyśmy robili tak od lat. Idziemy przytuleni, śmiejąc się, nie zważając na nikogo. Gdyby ktoś nas zobaczył, pomyślałby: para zakochanych.
A ja? Umieram w środku. I rodzę się na nowo z każdą sekundą. Każdym jej dotykiem. Każdym ruchem jej bioder obok moich. Każdym jej spojrzeniem rzuconym przez ramię.
Wiem, że to nic nie znaczy. Że dla niej to może być tylko wygłup, forma czułości, taka z przymrużeniem oka. Ale ja nie potrafię traktować tego lekko. Dla mnie to coś więcej. Dla mnie to wszystko.
Leżę na materacu i patrzę w sufit, ale to nie jego kontury mam przed oczami. Mam ją. Anię. Jej tyłek w tych czarnych legginsach, jak podskakiwał, kiedy szła przede mną. Te wszystkie zdjęcia, które zrobiłem z ukrycia — przewijam je powoli w telefonie, czując, jak twardnieję.
Nie mam już siły się powstrzymywać. Zsuwam bokserki, chwytam się mocno. Fantazjuję, że to jej dłoń. Że klęczy przede mną w tym samym spojrzeniu, jakim patrzyła dziś w Siekierezadzie. Wolno, dokładnie, z zamkniętymi oczami.
Ruszam dłonią szybciej, zęby zaciskam, żeby nie jęknąć. Jestem tak blisko. Wyobrażam sobie, że wbija mi paznokcie w plecy, że krzyczy moje imię, że siada na mnie naga i wilgotna.
Gdy dochodzę, przygryzam wargę, żeby nie wypuścić z siebie dźwięku. Ścieram ślady po sobie w chusteczkę i przez chwilę czuję tylko ciszę. I tę pustkę, znajomą jak pieprzony nałóg.

Dzień 4 – Cisna – Komańcza

Wypoczęci ruszamy tuż po szóstej. Czeka nas najdłuższy odcinek jak do tej pory. Zanosi się na skwar, słońce od rana wali prosto w oczy, a powietrze aż drży od gorąca. Myślałem, że po wczorajszej nocy będzie mi lżej, że napięcie gdzieś się rozproszyło. Gówno prawda. Wystarczyło jedno jej spojrzenie i znów czuję się, jakbym miał wybuchnąć od środka.
Zamiast legginsów, które wrzuciła dziś do plecaka. (Czekają chyba na pranie),  ma na sobie luźne, szare spodenki, które kończą się dokładnie tam, gdzie zaczynają jej pośladki. I znowu prowokuje mnie nieświadomie – albo właśnie świadomie, do cholery – tymi swoimi długimi nogami, ruchem bioder, lekkim zapachem potu i czegoś jeszcze... czegoś cholernie podniecającego.
Podejście pod Hon wyciska z nas pot kroplami, ale ona jakimś cudem wygląda, jakby to wszystko było częścią jakiegoś pieprzonego katalogu mody. Szare spodenki – krótsze niż powinny być – przylegają do jej ciała, materiał napina się na pośladkach z każdym krokiem. Idzie przodem, a ja gapię się bezwstydnie. Niczego nie udaję. Już nawet nie próbuję.
W głowie mam jeden wielki burdel z myśli. Nie powinienem patrzeć, nie powinienem aż tak pragnąć. Ale kurwa, jak mam się powstrzymać, kiedy każdy jej krok to zaproszenie do grzechu?
Na polanie pod Wołosaniem przysiadamy w cieniu. Ania odpina plecak i rozciąga ręce do góry. Podnosi się jej koszulka, odsłaniając skrawek brzucha. Pot lśni na jej skórze. Słyszę bicie własnego serca. Pulsuje mi w głowie i między nogami.
— Zmęczona? — pytam, próbując udawać opanowanie.
— Trochę… Ale fajnie się idzie, nie?
Fajnie? Ja się tu kurwa rozpadam. Każdy jej ruch to dla mnie męka. Wbijam paznokcie w dłoń, byle tylko nie powiedzieć czegoś głupiego, byle nie dać po sobie poznać, że najchętniej rzuciłbym się na nią tutaj, w tej trawie, bez słowa.
Rusza dalej, a ja za nią – niewolnik jej ciała.
Ścieżka staje się coraz bardziej dzika. Cisza lasu przerywana tylko ptakami i naszymi krokami. Robimy zdjęcia, ale ja nawet nie wiem, co fotografuję. Ona absorbuje cały mój umysł. Gdy schyla się po butelkę z wodą, nie mogę oderwać wzroku od jej tyłka. Te spodenki są przekleństwem. I błogosławieństwem. Pragnę ich nienawidzić.
Chryszczata wynurza się spośród drzew, jakby specjalnie na nas czekała. Drewniana wiata turystyczna staje się naszym małym azylem. W środku chłodniej, cicho, sennie. Ania zrzuca plecak i bezceremonialnie kładzie się na ławce. Ręce za głową, oczy zamknięte. Jej klatka piersiowa unosi się i opada spokojnie. Całe ciało błyszczy wilgocią, jakby wypolerowane. Gdy przesuwa dłoń po udzie, czuję, jak we mnie wszystko się napina.
Patrzę na nią i mam ochotę ją lizać. Całą. Pachnie solą i wysiłkiem. Seksownie. Jak dzika bogini z lasu, jak zakazany owoc leżący przede mną i czekający tylko na to, bym sięgnął. Przełykam ślinę i odsuwam się nieco. Jeszcze jeden krok, a się nie powstrzymam.
Oddycham głęboko. Byle przetrwać.
Schodzimy w dół, stromą ścieżką prowadzącą do rezerwatu Zwiezło. W powietrzu unosi się zapach mokrej ziemi, żywicy, ciepła – wszystko wibruje w rytmie naszych kroków, coraz wolniejszych, coraz bardziej ociężałych. Zmęczenie fizyczne nie ma jednak szans z tym, co kotłuje mi się w głowie.
Zatrzymujemy się przy Jeziorkach Duszatyńskich. Ania zdejmuje plecak i przysiada nad wodą, próbując uchwycić coś aparatem. Kuca. A ja stoję kilka kroków za nią i nie mogę oderwać wzroku.
Jej spodenki opięły się ciasno, kończąc się tuż pod zaokrąglonymi pośladkami. W słońcu widać każdy detal materiału, jego napięcia i załamania. Patrzę na nią i nagle świat wokół znika. Nie widzę jezior, drzew, nie słyszę ptaków. Widzę tylko ją.
Zastanawiam się, czy założyła dziś bieliznę. Jeśli tak – czy to delikatne koronkowe stringi, które tylko symbolicznie zakrywają to, co najintymniejsze? A może nie ma nic pod spodenkami i jej naga skóra ociera się o szorstki materiał z każdym ruchem? Ta myśl wbija się we mnie jak sztylet – powolny, bolesny, rozkoszny.
Widzę, jak nachyla się jeszcze niżej, jak jej uda rozchodzą się subtelnie, ukazując więcej, niż powinna. Jej kark, wilgotny od potu, błyszczy w promieniach słońca. Chciałbym podejść, pochylić się i poczuć smak tego słonego ciepła.
Zaciskam palce na pasku plecaka, próbując się opanować, ale ciało od dawna mnie nie słucha. Każdy krok, każdy oddech to walka. Z nią. Z sobą. Z tym, czego pragnę najbardziej na świecie.
Już w Komańczy okazuje się, że wszystkie noclegi są zajęte. Sezon, weekend, ludzie zjechali jak na pielgrzymkę. Nie szkodzi. Mam w sobie dziwny spokój – jakby ta noc miała być wyjątkowa. Mamy przecież śpiwory. I siebie, choć nie do końca.
Robimy zakupy – konserwy, bułki, trochę słodyczy, coś na śniadanie. Na kolację piwo. Ania wybiera malinowe. Gdy zachodzi słońce, znajdujemy spokojne miejsce na skraju łąki, kawałek od drogi. Trawa pachnie intensywnie, wieczór jest ciepły. Gdy rozkładamy karimaty i śpiwory, zrzuca z siebie plecak i siada z ciężkim westchnieniem.
– Kurwa, jak ja śmierdzę – rzuca z irytacją i podciąga koszulkę, wachlując się nią pod pachami. – Serio, masakra. Cała się lepię.
Śmieję się pod nosem, udając, że to nic wielkiego, ale w środku aż mnie skręca. Nie z obrzydzenia – z pragnienia. Patrzę, jak poprawia włosy, jak odgarnia je z karku. Jak drapie się po udzie, pod spodenki, jakby zapomniała, że nie jestem tylko kolegą z trasy.
– Brudna jestem, spocona, w ogóle ble – mówi i siada na śpiworze, zapinając go do połowy. – Dobra, jakoś przetrwam do jutra.
Kładę się obok, wpatruję w ciemniejące niebo. A w głowie tylko ona. Ten pot, ten zapach, który dla niej jest czymś, co chce z siebie zmyć. A dla mnie?
Dla mnie to najlepszy, najbardziej pierwotny afrodyzjak. Pachnie jak kobieta, która chodziła cały dzień w słońcu, silna i dzika. Pachnie jak cholerna pokusa.
Leżę i czuję jak napięcie znów rozsadza mi myśli. I jedno wiem na pewno – dzisiejszej nocy znowu nie zasnę. I znowu będę miał ją w głowie. Całą. Prawdziwą.
Zasypoam gdzieś między realnością a fantazją, rozłożony w śpiworze na łące pod niebem pełnym gwiazd, z zapachem trawy i jej potu w nozdrzach. I wtedy ona wchodzi do mojego snu. Naga. Bez żadnych słów.
Jesteśmy w lesie, przy chłodnym, górskim strumieniu. Słońce prześwituje przez liście, światło tańczy na wodzie. Ona wchodzi pierwsza. Woda sięga jej do ud. Krople spływają po brzuchu, po piersiach, po karku. Zaczepia mnie wzrokiem, jakby zapraszała.
Wchodzę za nią. Dotykam jej ramienia. Skóra ma smak soli, potu, życia. Odwraca się. Przyciska się do mnie. Jej ciało ślizga się po moim w tej lodowatej wodzie, ale czuję, jakbym parzył. Patrzy mi w oczy. Blisko, za blisko. Czuję jej oddech. Czułe przekleństwo ciśnie mi się na język, ale milczę. Ona się uśmiecha.
Dotykam jej pleców, dłonią schodzę niżej, po linii kręgosłupa, aż do krągłości, które codziennie mnie hipnotyzują. Ona nie protestuje. Przeciwnie — kładzie moją dłoń dokładnie tam, gdzie chciałem ją mieć od samego początku tej drogi.
Ona w tym śnie wie wszystko. Wie, jak długo już za nią wariuję. Wie, jak wykręca mnie na każdej przerwie, każdym spojrzeniem, każdym ruchem bioder. I teraz to wszystko spuszcza ze smyczy.
A ja tylko zaciskam zęby i pozwalam, żeby to trwało. Bo w śnie nikt nas nie powstrzyma.
Jej usta dotykają mojej szyi, delikatnie, potem bardziej stanowczo. Woda rozpryskuje się dookoła, ale ja czuję tylko ją — jak oplata mnie nogami w płytkim miejscu strumienia, jak jej biodra ruszają się powoli, prowokacyjnie, jakby badała granicę mojej wytrzymałości.
Dotykam jej piersi, są ciężkie, śliskie, ciepłe mimo chłodu wokół. Jej sutki twardnieją pod moimi kciukami, a ona wydaje z siebie cichy jęk — cichy, ale kurewsko wyraźny. Patrzy mi w oczy z tą samą iskrą, co wtedy w Siekierezadzie, po trzecim piwie, gdy przytuliła się do mnie jakby to było najnormalniejsze na świecie.
Siedzi na mnie, powoli prowadząc moją dłoń pomiędzy swoje uda, jakby nie mogła już dłużej czekać. Czuje się, jakbym wreszcie był dokładnie tam, gdzie chciałem być przez te wszystkie dni — w niej, w środku tej całej pierdolonej obsesji, która miała zapach potu, brudu i szlaku.
Woda nie chłodzi niczego. Ona jest gorąca. Wilgotna. Szepcze coś do ucha, nie rozumiem słów, ale czuję znaczenie. Jej ciało porusza się w rytm dźwięków lasu, naszych oddechów i plusku. Ściskam jej tyłek, ciągnę ją bliżej. Jęczy głośniej, szybciej.
W tej chwili nie ma świata, nie ma szlaku, nie ma zmęczenia ani łąki w Komańczy. Jest tylko ona, mokra, dzika, nie do zatrzymania.
I wtedy się budzę. Twardy jak skała, spocony, z jej imieniem na języku.

Dzień 5 – Komańcza – Rymanów Zdrój

Otwieram oczy i jeszcze zanim zdążę cokolwiek pomyśleć, czuję na języku jej imię. Wypowiedziane cicho, niewyraźnie, gdzieś między snem a jawą. „Ania…”
Zaraz potem przytomność wraca jak zimna fala. „Kurwa…” — syczę, zakrywając twarz dłonią. Serce wali, a ja modlę się, żeby tego nie usłyszała. Odwracam głowę. Leży obok, może metr ode mnie, bokiem, skulona w śpiworze. Śpi? Udaje? Nie mam pojęcia.
Jej włosy rozsypane na karimacie, ramiona wystające spod materiału. Zwijam się w sobie, próbując uciszyć burzę pod skórą.
Próbuję nie myśleć o tym cholernym śnie, ale obrazy wciąż wracają. Jej ciało w zimnym, górskim strumieniu. Krople na sutkach, na brzuchu, między udami. Jej oczy, jakby mnie prowokowały, wyzywały.
Obudziłem się twardy jak skała. I wkurwiony, że to tylko sen.
Leżę chwilę bez ruchu, nasłuchując jej oddechu. Powolny, miarowy. Pewnie spała. Pewnie nic nie słyszała. Ale we mnie to dalej buzuje. Ta noc, ten zapach jej skóry, ciepło jej ciała obok — wszystko miesza się z pragnieniem, którego nie mogę już udawać, że nie czuję.
Świt dopiero zaczynał wygrywać z nocą. Granat nieba blakł powoli, jakby niechętnie oddawał pole mlecznemu błękitowi. Powietrze było wilgotne i chłodne, pachniało ziemią, poranną rosą i czymś nieuchwytnym, co zawsze przychodzi tuż przed wschodem słońca.
Leżałem bez ruchu, z twarzą w jej stronę. Przez chwilę pomyślałem, że pozwolę jej jeszcze pospać. Było cicho, spokojnie, niemal święcie.
I wtedy się obróciła.
Zrobiła to powoli, leniwie, przez sen albo półsen. Śpiwór zsunął się nieco z ramienia, odsłaniając kawałek jej szyi, obojczyk, kosmyk włosów na policzku. Jej twarz była spokojna. Idealna. Prawdziwa.
Patrzyłem na nią i przez moment nie czułem nic poza… podziwem? Zachwytem? Miłością? Sam nie wiem. Zatraciłem się w tym widoku.
Marzenia przyszły same, jak zawsze. Marzenia nie tylko o jej ciele — choć nie potrafię oderwać myśli od jej ciepła, od jej zapachu, od wspomnienia snu — ale też o czymś więcej.
O niej. O nas. O tym, żeby nie było już „ona i ja”, tylko po prostu „my”.
W takich chwilach, tuż przed świtem, wszystkie myśli stają się nagie. Wszystkie kłamstwa, maski i wybiegi znikają. Zostaje tylko prawda. A moja prawda była prosta: pragnąłem jej bardziej, niż kiedykolwiek pragnąłem czegokolwiek w życiu.
Przez chwilę wyobrażałem sobie, że budzi się i patrzy na mnie tymi swoimi wielkimi oczami. Że się uśmiecha. Że wyciąga rękę i dotyka mojej twarzy. Że to coś więcej niż przypadek, więcej niż wyprawa, więcej niż wygłupy.
Ale nie budziła się. A ja nie ruszałem się z miejsca, z tą cichą, drżącą nadzieją, że może kiedyś... może dziś...
Siadam po cichu, zmarznięty, ale szczęśliwy. Rozpakowuję jedzenie, trochę nieporadnie, próbując nie narobić hałasu. Bułki, kilka plastrów sera żółtego, kabanosy. Żadnej finezji. Nie mam wrzątku — woda wystarczy. W tej chwili i tak wszystko smakuje inaczej.
Kiedy kończę, przez chwilę po prostu na nią patrzę. Jest jeszcze pogrążona w śnie, z policzkiem wtulonym w śpiwór, włosami rozsypanymi wokół twarzy. Oddycha cicho. Jej ramię wystaje spod materiału, gładkie, blade — aż proszące się o dotyk.
Delikatnie, bardzo ostrożnie kładę dłoń na jej skórze.
Przeszywa mnie dreszcz.
Jakby to nie była tylko ona, ale wszystko, o czym śniłem od dzieciństwa. Ten moment, ten poranek, to światło. Ten dotyk.
— Wstawaj, śpiochu… — szepczę, ledwo słyszalnie. — Śniadanie do łóżka.
Jej powieki drgają. Otwiera oczy, mruży je lekko od światła. Zanim jeszcze cokolwiek powie, pojawia się ten uśmiech.
Ten jej cholerny uśmiech, który rozwala mnie od środka za każdym razem.
Przepadam. Po prostu przepadam.
Śniadanie może poczekać.
Siada powoli, przeciąga się, a jej bluzka podciąga się nieco do góry, odsłaniając płaski brzuch i fragment majtek. Jakby zupełnie przypadkiem. A może nie?
Ziewa teatralnie i spogląda na mnie spod przymrużonych powiek.
— Śniadanie do łóżka? — mruczy, z lekkim, rozbawionym niedowierzaniem. — Ty to chyba jednak jesteś jakiś zakochany…
Śmieję się cicho, udając, że nie złapałem aluzji, choć każda komórka mojego ciała drży.
— Po prostu jestem kulturalny. — rzucam, podając jej bułkę.
Bierze ją, ale nie od razu je. Zamiast tego opiera się na łokciu i patrzy mi prosto w oczy. A potem znowu zjeżdża wzrokiem niżej, jakby chciała się upewnić, że jestem dokładnie tam, gdzie powinna mnie mieć. I że mi z tym dobrze.
— Wiesz… — zaczyna powoli, z pełnym spokojem. — Jak tak spałam w śpiworze, to miałam sen. Bardzo dziwny.
— Jaki?
— Że kąpałam się w strumieniu. I ktoś mnie obserwował. Ale to wcale nie było nieprzyjemne. Wręcz przeciwnie… — jej głos staje się miękki, lekko zachrypnięty. — Chyba mi się podobało, że mnie widzi taką… mokrą. Całą.
Serce zaczyna mi walić. Już nie udaję, że to tylko żart. Czuję, jak robi się gorąco. Wokół wciąż chłodno, ale między nami – coś się pali.
Patrzy na mnie uważnie, dokładnie mierzy mój wzrok.
— Ale to był tylko sen, nie? — rzuca z figlarnym uśmiechem i zaczyna powoli jeść bułkę. Jakby nic się nie stało. Jakby nie zostawiła mnie właśnie z milionem obrazów pod czaszką i pulsującym napięciem w całym ciele.
Ja? Ja siedzę w bezruchu, z bułką w dłoni, której już nie czuję. Bo teraz wszystko, absolutnie wszystko we mnie skupia się na niej.
Zanim zdążam coś odpowiedzieć, oblizuje powoli palce, jakby nieświadomie, ale wiem, że robi to celowo. Wiem, bo nie spuszcza ze mnie wzroku. I wtedy mówi, cicho, niemal szeptem:
— Wiesz, w tym śnie… nie byłam sama. Ktoś podszedł. Nie widziałam twarzy, ale… czułam dłonie. Ciepłe. Mokre. I usta. Na szyi. Na plecach. Później niżej.
Zastyga na chwilę, jakby się zastanawiała, czy powiedzieć więcej. I mówi.
— Obudziłam się, gdy ten ktoś klęczał za mną, trzymał mnie mocno za biodra. Serio… byłam mokra. Nie tylko od potu.
Uśmiecha się szeroko, a ja czuję, że coś we mnie pęka.
— Ale spokojnie — dodaje z udawaną powagą. — To tylko sen. Raczej nie ty. Ty przecież tylko robisz bułki z serem.
Mruga do mnie i wraca do jedzenia. Jakby nigdy nic. Jakby nie zostawiła mnie roztrzęsionego, z szalejącą wyobraźnią i twardym jak skała pragnieniem pod śpiworem.
Z trudem łapię oddech. Muszę coś powiedzieć, odpowiedzieć, zareagować — albo wybuchnę.
Oczy mi ciemnieją, ale uśmiecham się, choć w środku wszystko się we mnie zaciska. Odpowiadam cicho, z pozornym spokojem:
— Tak... ja tylko robię bułki z serem. I kabanosy. Od snów i mokrych majtek są inni.
Patrzę na nią dłużej, niż wypada. Z za długością spojrzenia przychodzi cisza. Ciężka, zawieszona między nami. A może tylko ja ją czuję? Może dla niej to dalej gra.
Dodaję już prawie szeptem:
— Ale wiesz… jakbym był w tym śnie, nie obudziłabyś się tak wcześnie.
Odwracam się i zaczynam pakować rzeczy. Zostawiam jej chwilę, by mogła przełknąć sens tego, co właśnie usłyszała. Albo go zignorować. Boję się, że zrobi właśnie to drugie.
Ruszamy bez słowa. Kwadrans ciszy to dużo jak na nas, ale oboje wiemy, że coś wisi w powietrzu. Niby nie kłótnia, nie awantura, ale ciężar. Te kilka zdań z rana zostawiło po sobie ślad. Ja się staram nie okazywać, że mnie to zabolało. Może nawet się udało. Ale w środku... cholera, bolało. Jakby mnie ktoś kopnął, i to nie w brzuch, tylko gdzieś głębiej.
Nie chcę się nad tym rozczulać. Skupiam się na szlaku, na krokach, na terenie. Pomaga. Do czasu. Bo wtedy znowu ją widzę. Przede mną. W słońcu. Te jej opięte krótkie spodenki i to, co w nich skrywa. I już wiem.
Wiem, co miała na sobie wczoraj. Rano w tym śnie było różowo, dosłownie i w przenośni. Dziś, gdy się odwróciła w śpiworze, kiedy podciągnęła nogę, kątem oka dostrzegłem materiał – cienki, napięty. Róż. Pewnie stringi. Małe, ledwo widoczne, chowające wszystko, co najpiękniejsze i jednocześnie najgorsze dla mojego spokoju.
I teraz idzie. Przede mną. W tych różowych majtkach pod szortami. Niosąc przede mną obraz, który się wżera pod powieki. Wyobrażam sobie każdy krok. Jak materiał ociera się o jej skórę. Jak spocona, rozgrzana od marszu... Chryste.
Wchodzimy pod Wahalowski Wierch. Diabelska wysokość. 666 metrów. Pasuje do tego dnia jak ulał. Czuję się, jakbym był w środku jakiegoś pokręconego rytuału, gdzie jej ciało jest ołtarzem, a moje pragnienie – ofiarą.
Z Wahalowskiego Wierchu schodzimy ostrożnie, ale szybko. Nogi niosą mnie same, bo głowa buzuje. Ona wciąż idzie przodem. Każdy ruch jej bioder, każda chwila, gdy wiatr łapie za materiał spodenek, to jak kolejny cios. Dla serca, dla żołądka, dla wszystkiego, co w środku rozjeżdża się jak po zbyt mocnym drinku.
Nie rozmawiamy. Ale napięcie między nami można by ciąć nożem. Próbuję nie patrzeć, ale nie umiem. Próbuję nie myśleć, ale jak? Jak mam nie myśleć, gdy ten różowy materiał wraca do mnie w każdej sekundzie? Czuję go w gardle, na języku, w palcach.
Przybyszów mijamy w milczeniu. Cisza między nami nie jest zła – jest wręcz niebezpieczna. Czasem mam wrażenie, że zaraz się zatrzyma, odwróci i powie coś, co mnie rozłoży. Albo coś, po czym wreszcie nie wytrzymam. Ale nic takiego się nie dzieje. Idziemy dalej. A mi wali serce jak po biegu.
Podejście na Tokarnię wyciska z nas pot. Słońce piecze jak cholera. Plecy mam całe mokre, ale jej kark, jej łopatki pod koszulką, błyszczące ramiona – są jak cholerny narkotyk. Idziemy w górę, a ja jestem jednocześnie na skraju sił i bliski eksplozji. Z napięcia, z pragnienia, z tej gry, która już dawno przestała być niewinna.
Na szczycie siadamy na trawie. Ona pada na wznak, wyciąga ręce w bok, zamyka oczy. Koszulka przyklejona do klatki piersiowej. Oddycha głęboko. Ja też siadam, ale nie umiem się położyć. Zbyt duże ciśnienie w żyłach. Zbyt dużo obrazów pod powiekami.
– Co za upał... – mruczy nagle, otwierając jedno oko i patrząc na mnie. – Mam ochotę ściągnąć z siebie wszystko i leżeć naga na tej trawie.
Śmieje się półgębkiem. Ale nie żartuje. Widzę to w jej oczach.
Czuję, jak robi mi się ciemno przed oczami.
Leży tak przede mną, cała rozgrzana, z tą swoją bezczelną pewnością siebie, która doprowadza mnie do szału. Patrzy prosto w oczy, jakby badała, czy wytrzymam. I nagle, jakby od niechcenia:
— A jakbym naprawdę ściągnęła wszystko... co byś zrobił?
Nie ruszam się. Nie spuszczam z niej wzroku. Milczę dłużej, niż powinienem. Czuję, jak wszystko we mnie napina się jak cięciwa. Krew pulsuje mi w skroniach.
Wreszcie rzucam:
— Pewnie zrobiłbym ci... bułkę z serem.
Przez sekundę nie reaguje. A potem wybucha śmiechem. Mocnym, niepohamowanym. Zanosząc się tak, że aż zasłania twarz ręką. Śmieje się cała, brzuchem, oczami, ramionami. I ja też się śmieję — bo nie mogę inaczej. Ale to nie jest śmiech z żartu. To śmiech, którym próbuję nie wybuchnąć czymś innym.
W tym śmiechu mieszka wszystko, czego nie mogę jej powiedzieć. Cała cholerna prawda o tym, jak bardzo chcę ją dotknąć. Jak bardzo chciałbym, żeby naprawdę zdjęła wszystko. Jak bardzo pragnę, żeby to, co między nami, przestało być tylko napięciem, a stało się faktem. Twardym, gorącym, lepkim od potu i pożądania.
Ona dalej się śmieje, ale widzę, że kątem oka obserwuje moją reakcję. A ja udaję, że wszystko gra. Że jestem wyluzowany. Że mnie to nie rusza.
Ale kurwa — rusza mnie tak bardzo, że aż boli.
Ruszamy z Tokarni, niby jak zwykle, ale coś między nami się zmieniło. Mój żart rozładował napięcie, ale nie usunął go — tylko zmienił smak. Już nie iskrzy ostro, tylko tli się podskórnie. Jak ogień, który przykrywasz ziemią, ale on i tak dalej pali, od dołu.
Ścieżki prowadzą nas przez las — miękkie, zielone, przyjemne dla nóg. Ale zaraz potem asfalt, długi i wkurwiający. Kroki stają się cięższe, a rozmowy rzadsze. Zmęczenie jak gęsty dym zaczyna osiadać na barkach. Plecak ciąży. Nogi szczypią. A ona... dalej idzie pewnym krokiem, z tą swoją zawadiacką lekkością. Co chwilę poprawia włosy albo odgarnia koszulkę, która lepi się do ciała od potu. A ja, kurwa, patrzę. I nie mogę przestać.
Ona też co jakiś czas zerka na mnie. Tak bokiem, niby przelotnie. Ale widzę to. Ten błysk. Jakby testowała. Jakby coś kombinowała w głowie. Może chce mnie sprowokować. A może po prostu wie. Wie, co się ze mną dzieje i bawi ją ta gra. Idziemy dalej — ja w swoich myślach, ona w swoich. Kroki stukają o asfalt. Czasem jakiś ptak przeleci, gałązka trzaśnie pod stopą.
W pewnym momencie mijamy stary mostek. Nad nim, na gałęzi, siedzi wrona i krzyczy jakby chciała nam coś powiedzieć. Ona rzuca:
— Fajnie tu. Chciałabym zostać na noc.
Odpowiadam bez większego zastanowienia:
— Wiesz, że nie mam nic przeciwko.
Uśmiecha się, ale nic nie mówi. I znów idziemy dalej — każde z głową pełną własnych obrazów. Zmęczenie nie znika. Ale między nami narasta coś nowego. Jakby każde spojrzenie, każde niedopowiedziane słowo, każdy krok... miały prowadzić do czegoś więcej.
Siadamy na chwilę, gdzieś przy drodze, na tej betonowej zaporze energochłonnej. Asfalt nagrzany, powietrze ciężkie, jakby ziemia oddychała potem. Siadamy bez słowa, oboje zmęczeni, ale nikt nie mówi, że ma dość.
Ania się pochyla, zawiązuje buta. Odchyla się lekko, jakby specjalnie powoli. I wtedy to widzę. Różowa nitka. Cieniutka jak pajęczyna, jak sznurek, który nie trzyma niczego — a mimo to wszystko nagle się na nim zawiesza. Wpija się między jej jędrne pośladki, znika w nich. A ja... mam ochotę wyjąć aparat i zrobić zdjęcie, tylko po to, by zatrzymać ten moment na zawsze. Ale nie. Ten widok jest tylko dla mnie. Jestem jak zahipnotyzowany. Wstrzymuję oddech. Potem wypuszczam powietrze, zbyt głośno. Ona nie patrzy. Nic nie mówi. I, kurwa, nie poprawia spodenek.
Nie mogę oderwać wzroku. Te stringi to jak zaproszenie. Albo jak klątwa. Cała droga od Tokarni była grą w niedopowiedzenia, spojrzenia, testy. A teraz? Teraz po prostu wiem. Ona wie, że widzę. I nie robi z tym nic.
— Idziemy? — rzuca.
Tylko kiwam głową. Wstaję, ale nogi mam jak z waty. Plecak ciąży, ale myśli ważą więcej. Ruszamy w kierunku Rymanowa, milcząc. Ja, z jej obrazem wypalonym pod powiekami. Te stringi tańczą mi przed oczami z każdym jej krokiem. Nie poprawia ich. Nie chowa. I ja już wiem, że dzisiejsza noc nie da mi spokoju. Nawet jeśli nie padnie żadne słowo. Nawet jeśli tylko położymy się spać.
Udaję nam się zdobyć jeden pokój z dwoma łóżkami i małą łazienką. I to całkiem niedrogo.  
Ania od razu bierze swoje rzeczy i idzie się myć. A ja marzę, by być tam z nią.  
Drzwi łazienki otwierają się z cichym skrzypnięciem. Wychodzi owinięta tylko ręcznikiem – krótkim, białym, jakby specjalnie zbyt krótkim. Wilgotne włosy opadają na jej ramiona. Skóra błyszczy świeżością, pachnie czystością, ale też ciepłem, które zostaje po intensywnym dniu marszu. Wygląda, jakby zrzuciła z siebie nie tylko brud szlaku, ale też jakiś ciężar – staje przede mną lekka, rozluźniona, prawie eteryczna.
– Dobrze zmyć z siebie cały ten syf – mruczy, przeciągając się, jakby zapominała, że jestem tuż obok. Ręcznik unosi się niebezpiecznie wysoko na udzie. – Śmierdziałam jak dworcowy śmietnik.
Chcę coś odpowiedzieć, ale z ust wymyka mi się tylko cichy pomruk. Przepadam. Przez sekundę patrzy mi w oczy z czymś pomiędzy zmęczeniem a wyzwaniem.  
– Twoja kolej – powiedziała, mijając mnie tak blisko, że poczułem wilgoć jej ciała i zapach żelu, który zmieszał się z jej własnym aromatem. Czystość i kobiecość, miękkość i coś surowego jednocześnie.
Wszedłem do łazienki, ale przez chwilę tylko stałem przy drzwiach, czując wciąż jej obecność. Na umywalce leżały porzucone ciuchy: spodenki, sportowy top, skarpetki – i to, co nie dawało mi spokoju przez cały dzień – jej różowe stringi. Leżały niepozornie, ale dla mnie miały moc ładunku wybuchowego. Pochyliłem się nad nimi, wziąłem je do ręki. Były jeszcze wilgotne, miękkie, pachnące nią – ciepłą, spoconą, prawdziwą. Na wewnętrznej stronie materiał zmienił kolor – róż przeszedł w ciemniejszą czerwień. Zadrżałem. Przyłożyłem je do twarzy, zamknąłem oczy. Oddychałem powoli, głęboko.
Chciałem ją. Nie tylko jej ciało. Chciałem tej chwili, jej obecności, jej odwzajemnionej potrzeby. Tego, co było między nami od tylu dni, ale jeszcze nie miało ujścia. Wciągnąłem zapach tych majtek jak narkotyk. Zapach jest dziki, nieokrzesany, prawdziwy. Taki, który nie ma nic wspólnego z perfumerią, a wszystko z nią – jej ciałem, jej obecnością, jej dniem. Przez chwilę nie ma nic poza tym.
Za drzwiami usłyszałem jej kroki. Cichy szelest. Wróciła do pokoju. Może siedzi teraz na łóżku. Może się położyła. A może... czeka?
Otwieram oczy. Odkładam bieliznę, tak jak była. Wchodzę pod prysznic. Potrzebuję zimnej wody. Bardzo zimnej.
Tym razem pomogło, ale jak długo jeszcze będę  w stanie się hamować?  
Wyszedłem, wycierając włosy ręcznikiem. Ania już leżała na łóżku. Miała na sobie czystą, szarą koszulkę i czerwone, błyszczące spodenki, które opinając się na jej biodrach, przyciągały mój wzrok jak magnes. Satyna, chyba. Lśniły w miękkim świetle nocnej lampki. Leżała bokiem, plecami do mnie, jedno kolano lekko uniesione. Wyglądała jak zmysłowy szkic – niedokończony, prowokujący.
Usiadłem na swoim łóżku. Przez chwilę milczeliśmy. A potem odezwała się cicho, z nutą rozbawienia i czegoś więcej w głosie.
– Lubię, jak tak na mnie patrzysz.
Spojrzałem w jej stronę. Odwróciła się na plecy i patrzyła w sufit, nie unikając jednak mojego wzroku.
– Jak?
– Jakbyś chciał mnie zjeść… Albo przelecieć gdzieś po drodze.
Zamarłem. Powietrze w pokoju jakby zgęstniało. Nie spodziewałem się tego. Moje serce przyspieszyło. Usiłowałem założyć maskę obojętności, chociaż dobrze wiedziała, że trafiła w punkt.
– Coś ci się ubzdurało – powiedziałem z udawanym spokojem, choć gardło miałem ściśnięte.
– Ok – rzuciła tylko. Odwróciła się do ściany. – Dobranoc.
Leżałem przez chwilę w ciszy, patrząc w sufit. W gardle paliło. W sercu ściskało. W myślach – tylko ona. Jej ciało pod tą satyną. Jej słowa, które wywołały burzę. Jej oddech.
Zamknąłem oczy. Nie było już odwrotu.
– Ty głupku. – Pomyślałem za późno.

Dzień 6  – Rymanów Zdrój – Chyrowa

Śniadanie jemy w ciszy. Siedzi naprzeciwko, dłubie widelcem w jajku, jakby nie mogła się na nim skupić. Próbuję zagadać, rzucam mimochodem, że dzisiaj przynajmniej krótszy odcinek. Żadnej reakcji, może tylko ledwo zauważalne uniesienie jednej brwi.
Pogoda jest nijaka. Nie pada, ale chmury zasuwają całe niebo. Duszno, cicho, przytłaczająco. W pokoju pachnie jeszcze szamponem i czymś jej. Czymś, co siedzi mi pod skórą od wczoraj.
Przed wyjściem Ania pochyla się nad umywalką. Pierze w rękach wczorajsze ciuchy. Obserwuję z boku, jak zaciska palce na materiale czarnych legginsów. Dociskając je do plastiku miski, przeciąga po nich z góry na dół. Ma zaciętą minę.
– Powinnaś była to zrobić wczoraj – mówię. Cicho, prawie neutralnie.
Odwraca się w moją stronę z kpiącym uśmiechem.
– No tak. Pan od bułek znowu wie najlepiej.
Nie odpowiadam. Tylko wzruszam ramionami, jakby mnie to nie ruszyło. A jednak zostaje we mnie, jak drzazga pod paznokciem.
Pakujemy się bez słów. Ruszamy w kierunku Iwonicza Zdroju. Każde osobno, choć obok. Leśne ścieżki raz po raz zamieniają się w asfalt. Kroki są równe, mechaniczne. A między nami – coś ciężkiego, czego nie chcemy nazwać.
W Iwoniczu przechodzimy przez Park Zdrojowy. Drzewa wysokie, rozłożyste, pachnie zielenią, trochę staroświeckim uzdrowiskiem. Ławki stare, z kutego żelaza. Zieleń przycięta równo, fontanna cicho szemrze. Przystaję na chwilę, rozglądam się – jest naprawdę pięknie. Cicho mówię.
– Kurwa, ale tu jest dobrze...
Ania kątem oka patrzy na mnie i z nutą złośliwości rzuca:  
– No proszę. Jednak potrafisz dostrzec piękno. Myślałam, że tylko stringi robią na tobie wrażenie.
Zatykam się. Ściśnięty żołądek. Nie wiem, czy się śmiać, czy wściec. Patrzę na nią, ale nie odwraca się w moją stronę, tylko idzie dalej, spokojnym, lekkim krokiem.
Milknę. Zamiast odpowiedzieć, patrzę w ślad za nią i czuję, jak coś we mnie zgrzyta. Nie wiem – zazdrość? Duma? Pragnienie?
– Taa… zwłaszcza twoje – rzucam w końcu półgłosem, z kpiącym uśmiechem. – Chyba w Twoich zboczonych snach.
Zatrzymuje się na moment, ale nie odwraca się. Idzie dalej, jakbym nic nie powiedział.  
Poczułem się źle z tymi słowami, ale chyba nie ma już odwrotu.  
Idziemy dalej w milczeniu. Kroki stają się automatyczne, jakbyśmy oboje próbowali przetrawić to, co padło wcześniej. Tylko stuk kijków, przyspieszony oddech i szelest liści pod stopami. Dopiero na stromym podejściu pod Cergową, gdy pot znów błyszczy na jej karku i ramionach, a materiał spodenek przykleja się do ciała, Ania nagle przystaje.
Odwraca się, patrzy mi prosto w oczy. Jej głos jest zmęczony, ale ostry:
– Nie wmówisz mi chyba, że na mnie nie patrzysz? Na moją dupę i cycki. Na moje majtki, gdy wystają spod spodenek.
Cisza. Patrzę na nią przez chwilę, lodowato.
– Nie – rzucam krótko.
To jedno słowo tnie przestrzeń między nami. Chwila zawahania. Oczy Ani ciemnieją, zaciska szczękę.
– Dupek – syczy i rusza naprzód, nie oglądając się.
Zostaję kilka kroków z tyłu, patrząc na jej plecy, na napięcie w barkach, na jej wściekłość i rozżalenie. Kurwa.
Doganiam ją tuż przed szczytem. Oddech mam urywany, ale nie tylko ze zmęczenia. Na szczycie stoi wieża widokowa. Zatrzymuje się przed nią i rzuca przez ramię, nawet na mnie nie patrząc:  
– Idź pierwszy. Żebyś nie musiał znowu zaprzeczać, że patrzysz mi między nogi.
Zamarłem.
– Robisz to od pierwszego dnia tego szlaku – ciągnie dalej. – Obczajasz mnie na każdym kroku. Myślisz, że nie widzę?
Milczę chwilę, czuję jak serce wali mi w piersi. W końcu cedzę przez zaciśnięte zęby:
– Nigdy nie patrzyłem na ciebie w ten sposób.
Wiem, że kłamię. Okłamuję ją. Ale jeszcze bardziej – siebie.
Odwracam się i wchodzę na wieżę. Każdy krok dudni w ciszy, jaka między nami zapadła. Widoki na górze są piękne, ale nic nie widzę. Wszystko przesłania mi obraz jej twarzy, jej ciała, spojrzenia. Gdy schodzę, stoi z boku, ręce skrzyżowane na piersi. Patrzy na mnie. Nie ze złością, nie z pogardą.
Zraniona.
Jest obrażona. I urażona. I może – zawiedziona.
– Nie wchodzisz na górę?  
– Nie chce mi się – rzuca sucho, nie odwracając nawet głowy w moją stronę. – Po co miałabym wchodzić? Widoki jak widoki. – Wzrusza ramionami.  
– A to, co najważniejsze, i tak widać z dołu.
Robi krótką pauzę, po czym dodaje już niemal szeptem, bardziej do siebie niż do mnie:  
– Czasem lepiej nie patrzeć z góry. Z bliska wszystko wygląda inaczej.
Odwraca się powoli i zaczyna iść w kierunku szlaku, zostawiając mnie na chwilę w tej pustej ciszy, która nagle zdaje się krzyczeć głośniej niż jej słowa.
Schodzimy w milczeniu z Cergowej. Cisza między nami jest gęsta jak wilgotne powietrze w lesie po deszczu. Słychać tylko nasze kroki i ciężki, regularny oddech. Gdy docieramy w okolice Pustelni św. Jana, Ania zatrzymuje się przy źródełku. Nalewa wodę do butelki, a potem bez słowa zanurza dłonie i ochlapuje swoją koszulkę.
Materiał momentalnie nasiąka. Przykleja się do jej skóry, rysując kontury piersi, brzucha, każdy szczegół, jakby chciała wystawić mnie na próbę. Odwraca się do mnie i z tym swoim wyzywająco-słodkim uśmiechem rzuca:
– Przecież i tak nie patrzysz, prawda?
Zaciskam szczęki. Wszystko we mnie krzyczy, wszystko się gotuje. Ale tylko wzruszam ramionami, jakby mnie to nie ruszało. Udaję obojętność. Kłamię przed nią. I przed sobą.
Ona jeszcze chwilę patrzy na mnie z tym spojrzeniem, w którym miesza się kpina, zawód i... może coś jeszcze. Potem odwraca się na pięcie i rusza przed siebie.
Zostaję w miejscu przez moment, czując jak każda kropla potu spływa mi po plecach.
„Jestem największym debilem, jakiego znam” – myślę, ruszając za nią.
Do Chyrowej docieramy osobno, mimo że całą drogę mieliśmy przecież iść razem. Ale od dawna nie jesteśmy „razem” – nie dzisiaj. Każde zatopione we własnych myślach, we własnym gniewie, wstydzie, niezrozumieniu. Kilometry rozdzieliły nas bardziej niż przestrzeń między butami.
Pod wieczór meldujemy się w agroturystyce. Starsza kobieta z uśmiechem podaje klucze. Nawet nie patrzymy na siebie, kiedy je odbieramy. Dwa pokoje. Dwie samotności.
Gdy zamykam za sobą drzwi, zapada cisza, w której czuję ją bardziej niż wtedy, gdy szła obok. Nie słyszę śmiechu. Nie widzę tych przewracających oczami spojrzeń. Nie czuję zapachu jej skóry. Ale wszystko to jest we mnie. Oblepia myśli jak błoto nasze buty.
Siadam na łóżku, opieram łokcie o kolana i chowam twarz w dłoniach.
Nie wiem, co będzie jutro.  

Dzień 7 – Chyrowa – Bartne

Chyba zaspałem. Jest kwadrans po ósmej, a słońce już dawno wspięło się nad wzgórza, oświetlając pokoik bladym, chłodnym światłem. Przecieram oczy, z trudem wracając do rzeczywistości. Na wpół śpiący, z ciężką głową, pukam do jej drzwi. Cisza. Żadnego szelestu, żadnej odpowiedzi. Pukam raz jeszcze – trochę mocniej. Nic.
Zbiegam na dół i podchodzę do tej miłej starszej pani, która wczoraj wydawała nam klucze. Pytam o Anię, o moją towarzyszkę. Uśmiecha się z zakłopotaniem i mówi, że wstała dziś o szóstej, a klucze do pokoju Ani leżały już na blacie, obok nich kartka z podziękowaniem.
Serce zaczyna mi walić jak oszalałe.
– Wyszła? Sama?
Dziwne spojrzenie kobiety wystarcza za odpowiedź. Nie zjadłem śniadania. Nie spakowałem się porządnie. Po prostu rzuciłem rzeczy do plecaka i ruszyłem. Byle przed siebie, byle ją dogonić.
Z każdym krokiem pytanie zżera mnie od środka: A co jeśli odeszła? Co jeśli postanowiła nie czekać? Zmęczyła się mną. Zmęczyła się tą grą, tym napięciem, tymi kłamstwami i niedopowiedzeniami. Przez Ciebie, baranie. Przez Ciebie.
Podejście na Polanę i Łysą Górę daje mi w kość. Nogi palą, każdy krok to jak walka z oporem własnego ciała. Pot leje się ciurkiem z karku, plecak obciera ramiona, oddech urywa się w gardle. Ale to nic. Bo dużo mocniej piecze mnie coś innego – to serce.
Z każdym krokiem rośnie we mnie coś dzikiego. To już nie tylko strach, że odeszła. To wściekłość na siebie, że pozwoliłem jej odejść. Że przez milczenie, głupie dumne spojrzenia i zaprzeczanie oczywistościom, straciłem ją. Przyspieszam jeszcze bardziej. Patrzę uparcie w wąską nitkę szlaku przede mną, jakby miała się tam nagle pojawić, odwrócić, rzucić jakieś cięte „w końcu”, które – jak zawsze – trafi mnie prosto między żebra. Ale nic. Cisza. Puste leśne ścieżki. Pojedyncze tropy w błocie, ale równie dobrze mogły być kogokolwiek.
Dzwonię do niej raz, drugi, trzeci. Nic. Cisza, tylko sygnał.  
Zaczynam czuć... zrezygnowanie? Nie, to za słabe słowo. To coś, co wdziera się jak chłód w śpiworze o czwartej nad ranem – poczucie straty, na które zasłużyłem. Rozpacz?
Gdy w końcu schodzę z Łysej Góry, trafiam do jakiejś wioski. Nazwa? Nie mam pojęcia. Bez mapy mógłbym powiedzieć Kąty, Kęty... Koty? Wszystko mi jedno. Siedzę na kamieniu przy rozstaju dróg, próbując złapać oddech i nie dać się panice, która powoli rozrywa mnie od środka. Czuję się jak idiota. Samotny idiota na środku Beskidu. Idiota, który być może stracił coś, czego nawet do końca nie miał, ale co zaczęło znaczyć więcej niż wszystko inne.
Całkowicie zdesperowany ruszam dalej przez miejscowość. Sześćdziesiąt, może sto metrów. Tyle nas dzieliło. Zobaczyłem ją. Siedziała na ławeczce przed pizzerią, której nazwa była w tej sytuacji niezwykle wymowna. "Chono tu". Ogromny głaz spadł mi z serca. Podchodzę do niej i...
...i przez chwilę nie jestem w stanie nic powiedzieć. Tyle razy układałem sobie w głowie ten moment, a teraz, gdy naprawdę ją widzę — żywą, całą, z tym swoim nieodgadnionym wyrazem twarzy — wszystkie słowa ulatują. Zostaje tylko głęboki, szorstki oddech, i to pierdolone łomotanie serca, które zdaje się słyszeć cały świat.
Ania siedzi bokiem, z łokciem opartym o oparcie ławeczki. Z dłonią podtrzymującą głowę. Spogląda na mnie. Uważnie, spokojnie. Jakby się mnie spodziewała. Albo jakby wcale nie robiło jej to różnicy.
— Chono tu — mówi cicho, wskazując obok siebie głową, z lekkim uśmiechem. Czy to kpina, czy ulga — nie wiem.
Siadam. Z wahaniem. Przez chwilę tylko patrzę przed siebie. Na szyld. Na drzewa. Na jezdnię. Byle nie na nią.
— Zaspałeś — rzuca, jakby to było najbardziej oczywiste i błahe na świecie.
— Wiem.
— I co, myślałeś, że cię zostawiłam?
Nie odpowiadam od razu. Bo tak. Bo właśnie to myślałem. Bo serce miałem w gardle przez ostatnie dwie godziny.
— Tak — przyznaję. — I chyba... bym na to zasłużył.
Odwraca się do mnie. Wreszcie patrzę jej w oczy. Są zmęczone. Ale gdzieś pod tym zmęczeniem, pod cieniem żalu i złości, czai się coś jeszcze. Ciepło? Ulga?
— Nie rób już tak więcej — mówi miękko. — Nie uciekaj przede mną, kiedy cię obchodzę.
Zaczynam się śmiać. Nerwowo. Z goryczą. — Przecież całe życie to robię.
— To przestań.
Patrzymy na siebie przez chwilę w ciszy. A potem Ania mówi:
— Zamówiłam pizzę. Jedną. Z podwójnym serem. I... liczyłam, że może jednak do mnie dojdziesz.
— Doszedłem.
— Wiem. Widzę.
I pierwszy raz od dawna czuję, że znowu oddycham. Jak człowiek.
Po pizzy wszystko się zmienia. Powietrze między nami jakby się rozrzedza – znów potrafimy się śmiać, komentować głupoty, jak na początku szlaku. Może to tylko złudzenie, chwilowe zawieszenie broni, ale łapię się tej chwili kurczowo. Jakby od niej zależało wszystko.
Idziemy razem do pobliskiego sklepu. Śmiejemy się z nazw lokalnych produktów, z mojej nieporadności przy ważeniu jabłek. Kupujemy prowiant na dwa dni – chleb, konserwy, batony, orzeszki, kilka bananów, które zaraz się poobijają. Ania bierze jeszcze sok malinowy, który potem niesie przypięty do plecaka. Znów jesteśmy razem. Przez moment czuję się lekko.
Wracamy na szlak. Magurski Park Narodowy wita nas ciszą i chłodem lasu. Kilka stromych podejść wyciąga z nas resztki energii. Pot kapie z czoła, plecaki wbijają się w ramiona. Po zejściu z Kolanina znajdujemy wiatę – drewnianą, lekko pochyłą, ale wystarczającą, by się zatrzymać. Zrzucamy plecaki z ulgą.
Siedzimy chwilę bez słowa, każde w swoim zmęczeniu. W końcu Ania mówi:
– Mam już dość twoich uników. Tego zaprzeczania i udawania, że nic się nie dzieje.
Patrzę na nią, ale nie wiem, co odpowiedzieć. Słowa grzęzną mi w gardle.
– Ania, ja... – zaczynam cicho, ale urywam. Nie potrafię tego ubrać w zdania.
– No właśnie – rzuca z goryczą, patrząc przed siebie. – Zawsze „ja…”. A potem cisza. Jakbyś bał się powiedzieć coś, co naprawdę myślisz.
Zaciskam palce na kolanie.
– Potrzebuję czasu – mówię w końcu, z trudem.
Ania patrzy na mnie z góry swojej ławki, z twarzą nie do końca złośliwą, ale już na pewno nie łagodną. Przez chwilę myślę, że powie coś kąśliwego. Ale milczy. W końcu odwraca głowę, jakby nie mogła już na mnie patrzeć.
– Potrzebujesz czasu… – powtarza cicho. – Jasne. Zawsze tak mówicie.
– Nie chcę tego spieprzyć – mówię, nie patrząc jej w oczy. – Tylko tyle.
– A może już spieprzyłeś? – pyta z pozornym spokojem, drapiąc paznokciem zadartą skórkę przy paznokciu. – Wiesz, nie chodzi o to, żebyś rzucał się od razu na wszystko, co się rusza. Ale może... mogłeś raz nie udawać, że nic nie czujesz.
Nie mam na to odpowiedzi. Siedzimy w ciszy, tylko wiatr szumi w koronach drzew, a jakieś ptaki nawołują się z daleka.
– Nie jestem idiotką – mówi w końcu. – Wiem, kiedy facet patrzy jakby chciał, ale się boi. I wiem, kiedy kłamie. A ty robisz jedno i drugie naraz. Non stop.
– To wszystko mnie zaskoczyło – przyznaję w końcu. – Ty mnie zaskoczyłaś.
– Serio? – uśmiecha się smutno. – A może po prostu nie wiesz, czego chcesz?
Milczę. Bo może ma rację.
– Idziemy? – rzuca po chwili, już bez emocji. – Jeszcze kawałek do Bartnego. Nie chcę iść po ciemku.
Wstaje i zarzuca plecak na ramiona. Idzie pierwsza. Ruszam za nią powoli, jak pies, który zgubił drogę.
Zapada cisza. Taka, która potrafi łamać serca i wywoływać echo w miejscach, gdzie powinny być słowa. Idziemy powoli, jakby każdy krok ważył więcej niż wcześniej. Zmęczenie miesza się z zawieszoną w powietrzu niepewnością. Tylko szelest liści pod butami przypomina, że czas się nie zatrzymał.
Schodzimy do Bartnego. Kolejna agroturystyka. Kolejny raz osobne pokoje. Bez rozmów, bez spojrzeń. Wszystko staje się jakimś niemyślanym rytuałem – klucz, buty, prysznic, łóżko.
Na zachodzie niebo robi się cięższe. Pojedyncze chmury zbierają się powoli, jakby miały coś do powiedzenia, ale jeszcze nie zdecydowały się, czy to już ten moment.

Dzień 8 – Bartne – Hańczowa

Powietrze jest duszne, lepkie, ciężkie od pary i napięcia. Jak atmosfera między nami – gęsta, milcząca, nieprzewidywalna. Kolejny poranek, kolejne spojrzenia, które uciekają, zanim zdążą się spotkać. Kolejne niedomówienia, z których moglibyśmy zbudować most – ale nie robimy tego.
Ruszamy z Bartnego. Ścieżka wije się leniwie, najpierw przez otwarte przestrzenie, potem zagłębia się w las. Kierunek: Popowe Wierchy. Przekraczamy potok – nie raz, nie dwa. Za każdym razem te same gesty: zdejmowanie butów, podwinięte nogawki, zimna woda, kamienie pod stopami.
Za każdym razem, gdy zdejmuje buty, wypina się w moją stronę. Nie robi tego specjalnie, wiem. Ale i tak czuję się, jakbym miał oszaleć. Między pożądaniem a poczuciem winy rozciąga się przepaść, w którą coraz łatwiej wpaść jednym spojrzeniem.
Chmury gęstnieją nad nami. Nie tylko na niebie.
Mijamy Zdynię bez słowa. Cichy przystanek, cicha wioska, jakby wstydziła się patrzeć na naszą dwójkę – dwoje ludzi, którzy zgubili coś ważnego i udają, że to tylko kwestia trasy. Kierujemy się na Rotundę. Podejście jest strome, powietrze coraz cięższe, wilgoć wisi w powietrzu, pot miesza się z nerwami.
Na szczycie napotykamy cmentarz z pierwszej wojny światowej. Kilka drewnianych krzyży w kształcie piramid? w ciszy patrzy na nas z wyrzutem. Idealne podsumowanie dnia – myślę z przekąsem. Niewypowiedziane słowa, emocje zakopane gdzieś głęboko, jak żołnierze, o których tu zapomniano. Nawet Ania milczy, co rzadkie. Może i jej coś ściska gardło.
Mijamy bazę namiotową pod Rotundą – kilka rozbitych namiotów, zapach dymu, śmiechy w tle. Świat innych ludzi. My idziemy dalej. Kierujemy się na słynne Kozie Żebro – górę, której nazwa brzmi jak wyzwanie, a może nawet groźba.
Podejście na Kozie Żebro daje w kość. Stromo, ślisko od błota i coraz bardziej duszno. Pot miesza się z narastającym napięciem – zarówno tym w powietrzu, jak i między nami. Jeszcze przed szczytem zaczynają spadać pierwsze krople. Najpierw niepewne, pojedyncze, jakby ktoś testował naszą wytrzymałość. Potem już zdecydowane i ciężkie, rozpryskują się na dłoniach, karkach, czole.
Zatrzymujemy się pod rozłożystym bukiem, ale to tylko złudzenie schronienia. Deszcz szybko gęstnieje. Gdzieś za górami pierwszy błysk, zaraz potem grzmot. Krótki odstęp. Burza blisko.
Grzebiemy w plecakach w poszukiwaniu peleryn. Ja znajduję swoją od razu – zwinięta, trochę wilgotna, ale cała. Ania przeszukuje kieszenie, potem cały plecak. Twarz jej ciemnieje.
– Cholera... – syczy, zaciskając zęby. – Zgubiłam. Albo zostawiłam.
Obejmuje się ramionami, jakby to mogło ją ochronić. Stoję jak idiota, z peleryną w ręce, walcząc z samym sobą.
Niebo nad nami pęka z kolejnym grzmotem. I pęka też coś we mnie. Rzucam plecak na ziemię, okrywam ją swoją peleryną. Zarzucam kaptur na jej głowę. W ostatniej chwili. Niebo rozrywa się na miliard kawałków, a każdy z nich spada jak lodowata struga wody. Stoję tuż przed nią. Patrzę jej w oczy. I wtedy wszystko rusza. Nie zatrzymam już tego.
– Anka… ja nie wiem, co mam myśleć, nie wiem, co robić. Nie wiem, co chcesz usłyszeć. Boję się. Każdego pierdolonego dnia boję się, że Cię stracę, jak tylko dowiesz się prawdy. Boję się, że mnie wyśmiejesz i odejdziesz, kiedy w końcu się przed Tobą otworzę.
Zaciskam usta, próbuję nie zadrżeć.
– Ale jeśli tak ma być… to trudno. Nie dam już rady tego dusić. Nie zniosę dłużej tej ciszy, tej złości, tych twoich spojrzeń, które nic nie mówią i mówią wszystko naraz. Nie zniosę tej gry. Ty jesteś częścią mojego życia od dzieciństwa. Jesteś moim życiem.
Przerywam. Zbieram się w sobie.
– Wiesz… ja Cię kocham. Nie wiem, kiedy to się zaczęło. Może od pierwszego dnia, gdy się poznaliśmy jako szczeniaki. A może wtedy, gdy natura pozwoliła mi Cię pragnąć. Ale to boli, wiesz?
Deszcz próbuje zagłuszyć moje słowa, ale nie pozwalam mu na to. Opieram czoło o jej czoło, mówię prosto w twarz, bez filtra.
– To tak kurewsko boli… Kiedy wiesz, że jesteś tylko sąsiadem, kolegą ze szkolnej ławki, później już tylko znajomym. To boli, gdy widzisz jak ktoś inny żyje Twoimi marzeniami, ma je – i Ciebie – w dupie, tak jak ten Twój Darek. A ja? Ja jestem tylko tym gościem, co robi bułki z serem. Tą opcją "B", do której dzwonisz,  gdy nie masz z kim pogadać w zimowy wieczór.  
–Wiesz jak bolą marzenia? Ja wiem. – Dodaję ciszej.
Czuję, jak coś mnie rozsadza od środka.
– Każdy dzień bez Ciebie powoduje nowe pęknięcia. Coraz głębsze. Ja pierdolę, tak… Obczajam Cię każdego dnia. Nie potrafię oderwać od Ciebie wzroku. Kusisz mnie każdym krokiem, gestem, spojrzeniem. Robię Ci zdjęcia, gdy nie patrzysz. Żeby choć w ten sposób mieć Cię przy sobie.
Wyciągam telefon. Pokazuję jej jedno z tych zdjęć. Jest na nim, gdy śpi, owinięta śpiworem, z kosmykiem włosów na ustach. Idealna. Moja.
– Mam w dupie ten szlak, te góry, las, widoki. Niemal krzyczę. – Jestem tu tylko dla Ciebie. Tak jak byłem każdego pierdolonego dnia. Od zawsze.
Odsuwam się od niej. Powoli, jakby każdy krok ważył tonę. Podnoszę swój plecak – przemoczony, zbłocony, ciężki jak moja dusza po tym, co właśnie powiedziałem. Wszystko we mnie drży. Ruszam przed siebie, nie oglądając się. Granica została przekroczona. Tama pękła. Kurtyna opadła. Nie ma już nic do ukrycia. Nic do cofnięcia.
W głowie szumi. Od deszczu, od emocji, od strachu. Czuję, że wszystko się właśnie skończyło. A przecież całym sobą pragnę, by to był dopiero początek. Początek czegoś prawdziwego, cholernie trudnego, ale naszego.
Tylko… czy ona pójdzie za mną?
Schodzę sam z tego przeklętego Koziego Żebra, a błoto zdziera mi buty z nóg, jakby chciało mnie zatrzymać, wciągnąć z powrotem w ten wir niedopowiedzeń, lęków i lat milczenia. Ale mam to w dupie. Bo właśnie zerwałem z siebie wszystkie łańcuchy, które przez lata wrastały mi w skórę. Już nie boli. Czuję się czysty. Wolny. I po raz pierwszy od dawna – spokojny.
Jeśli zejdzie za mną i wyciągnie rękę, pójdę z nią. Na koniec tego szlaku. Na koniec świata. Na koniec czasu.
A jeśli nie? Jutro po prostu zniknę. Zostawię góry, widoki i marzenia. Wrócę do swojego cichego życia. Do samotności. Ale już inny. Już nie będę więźniem własnych słów. Będę sobą. Wolnym. Oczyszczonym.
Do Hańczowej docieram w półmroku, brudny, przemoczony, zziębnięty do kości. W agroturystyce pytam o wolny pokój. Mam szczęście — dostaję maleńką izbę ze skrzypiącym łóżkiem i zapachem starego drewna.
Zrzucam z siebie mokre ubrania, wieszam je na prowizorycznej lince nad kaloryferem. Potem długo siedzę na brzegu łóżka, patrząc w przestrzeń. Słucham jak deszcz bębni o parapet, jak wiatr szarpie gałęzie.
Gdzieś głęboko czuję pustkę. I dziwny spokój. Niczego już nie oczekuję.
Powoli zapadam w półsen.
Zimno przenikło mnie do głębi. A może to nie zimno, tylko smutek. Wszystko mi jedno. Przykrywam się kocem, ale nic już nie jest w stanie mnie ogrzać.
Nie ciało było zmarznięte. To dusza przymarzła do bólu.
Słyszę pukanie do drzwi.
Ciche, delikatne. Jak echo wspomnienia.
Wstaję z łóżka, które skrzypi jak stare drzwi — drzwi do mojego serca. Wyrwane z zawiasów i ze złamaną klamką.  
Podchodzę powoli.
Ręka zawisa w powietrzu nad klamką. Przez chwilę myślę, że może to tylko wiatr, albo przywidzenie.
Ale pukanie powtarza się. Jeszcze cichsze, jakby bojące się odezwać głośniej.
Otwieram.
I w jednej chwili rodzę się na nowo.
To ona.
Ania. Wciąż w mojej pelerynie. Włosy przyklejone do czoła. Oczy... Boże, jej oczy.
Drży na całym ciele. Nie wiem, czy z zimna, czy z emocji.
— Ja... — zaczyna, głos jej się łamie. — Ja nie wiem, co powiedzieć... Ja nie wiedziałam... Przepraszam.
Patrzymy na siebie.
Żadne z nas się nie rusza.
Czas przestaje istnieć.
W jej oczach widzę wszystko.
Lęk, ból, ulgę.
Miłość.
Niewypowiedzianą, tłumioną przez lata, wypieraną, zaprzeczaną. Ale tam jest. Tak samo potargana i pokiereszowana jak ja.
Chcę coś powiedzieć. Przynajmniej gestem zaprosić ją do środka.
Ale nie muszę.
Ania sama robi krok w moją stronę.
Wchodzi powoli, jakby bała się, że ten moment zniknie, jeśli ruszy się za szybko.
Zamyka za sobą drzwi.
Wciąż patrzymy na siebie.
Jej dłonie zaciskają się na materiale peleryny.
Ja stoję bez ruchu. Jak żołnierz, który właśnie wygrał bitwę, ale boi się przyjąć zwycięstwo.
W końcu robi to, na co czekałem całe życie.
Kładzie głowę na mojej piersi.
I płacze.
Cicho, rozpaczliwie. Jak ktoś, kto za długo był silny.
Oplatam ją ramionami.
Mocno.
Nie po to, by ją zatrzymać.
Po to, by jej pokazać, że zawsze tu byłem. I będę.
Za oknem szaleje burza.
W środku — cisza.
Ale inna niż ta wcześniej.
Cisza, która koi. Leczy. Przywraca życie.
Myślałem... — zaczynam, głos więźnie mi w gardle. — Bałem się, że odejdziesz, Aniu...
Szepczę to w ciszy, w której słychać tylko stukot kropel uderzających o dach.
Ona podnosi na mnie oczy.
Pełne łez, ale i czegoś jeszcze.
Światła.
— Szłam zaraz za Tobą... — mówi przez łkanie. — Ale Ty ani raz się nie odwróciłeś.
Zobaczyłam, że wchodzisz do tego miejsca...
Zostałam na deszczu sama. Tylko z Twoim zapachem na pelerynie.
Głos jej się łamie. Rozpłakuje się znowu.
Nie robię nic. Pozwalam jej mówić. Pozwalam jej płakać. Pozwalam jej być wreszcie sobą.
— A Darek... — wciąga gwałtownie powietrze. — Darek to już odległa przeszłość.
I wielki błąd.
Niestety... przez niego mogłam stracić coś naprawdę cennego.
Patrzy mi w oczy.
Patrzę jej w oczy.
I nie odwracam wzroku.
Nie teraz. Nie wtedy, gdy najbardziej mnie potrzebuje.
Delikatnie, jakbym dotykał najcenniejszej rzeczy na świecie, pomagam jej zdjąć przemokniętą pelerynę.
Woda skapuje z materiału, z włosów, z rękawów.
Ale teraz nie liczy się deszcz.
Nie liczy się cały świat.
Liczy się tylko to, że tu jest. Że została.
Zrzucam pelerynę na podłogę.
Niech leży.
Niech wszystko, co było zimne, mokre i samotne, zostanie tam — na drewnianych deskach tego pokoju.
Ona wciąż patrzy na mnie.
Z nadzieją. Z lękiem. Z uczuciem.
Powoli wyciągam do niej rękę.
I ona wsuwa swoją w moją.
Idealnie.
Jakby nasze dłonie od zawsze były stworzone, by wreszcie się spotkać.
Czuję ciepło.
Żywe, prawdziwe.
Czuję, jak wraca do mnie życie.
Jej dłoń w mojej. Mała, drżąca, ale pewna. Prowadzę ją do środka. Zamykam za nami drzwi na klucz, powoli, bez pośpiechu, jakby ten jeden gest miał zatrzymać cały świat na zawsze tutaj, przy nas. W pokoju jest chłodno, wilgotno od naszych przemoczonych ubrań, ale ja czuję tylko gorąco bijące od niej. Stoimy naprzeciw siebie. Milczymy. Słowa są zbędne.
Delikatnie przesuwam palcami po jej policzku, ocieram łzę, która zdążyła jeszcze spłynąć. Drży pod moim dotykiem, ale nie odsuwa się. Wręcz przeciwnie. Przysuwa się bliżej. Przyciska czoło do mojego ramienia. Obejmuje mnie. Całym sobą czuję, jak bardzo jest prawdziwa. Jak bardzo jest tu dla mnie.
Zamykam ją w ramionach, otaczam, jakby mogło ją jeszcze coś zabrać, jakby jeszcze mogła odejść.
— Przepraszam... — szepcze.
— Cicho... już nie musisz... — odpowiadam i przytulam ją mocniej.
Przez chwilę po prostu stoimy. W ciszy przerywanej tylko naszym oddechem. Deszcz bębni o dach, ale nie ma już znaczenia. Świat za ścianami przestaje istnieć.
Odchyla głowę. Patrzy na mnie z dołu. W tych oczach widzę wszystko, czego kiedykolwiek pragnąłem. Miłość. Strach. Nadzieję. Tęsknotę.
Pochylam się. Muskam jej usta swoimi. Najdelikatniej, jak potrafię. Ona nie ucieka. Odpowiada pocałunkiem, niepewnym, drżącym, ale szczerym.
Cały świat eksploduje w tej jednej krótkiej chwili.
Wszystko, co było bólem, znika.
Ostrożnie, powoli, jakby każdy gest mógł roztrzaskać ten moment na milion kawałków, całuję ją znowu.
I znowu.
I jeszcze raz.
Jej palce błądzą po moim karku, wplatają się w moje włosy. Moje dłonie odnajdują jej talię, czuję jak delikatnie drży. Ale to już nie jest strach. To oczekiwanie. To nadzieja.
Dotykam jej tak, jakby była najcenniejszym skarbem. A ona pozwala mi na to. Oddycha szybciej, wargi drżą jej pod moimi pocałunkami.
Zdejmuję z niej wilgotną bluzę. Zostaje przede mną w cienkiej koszulce przyklejonej do ciała.
Widzę każdą linię jej sylwetki. Każdy oddech. Każdy drżący mięsień.
Patrzę na nią, pytając spojrzeniem, czy chce tego tak samo jak ja.
Ona odpowiada lekkim skinieniem głowy.
Wciągam ją z powrotem w objęcia, a nasze usta odnajdują się w gorącym, głębokim pocałunku.
Wszystko inne przestaje mieć znaczenie.
Tylko my.
Tylko teraz.
Zdejmuję z niej mokrą koszulkę, kawałek po kawałku, jakbym zdejmował z niej cały ciężar dnia, cały strach i niepewność. Moje dłonie przesuwają się niżej, do legginsów, które przylepiły się do jej skóry jak druga skóra. Pozwala mi. Stoi przede mną bez słowa, ufna, drżąca. Kucam. Rozwiązuję jej przemoknięte buty, zdejmuję je ostrożnie, jakby każdy dotyk był teraz świętością. Ściągam mokre skarpetki. Potem chwytam za materiał legginsów i zsuwam go powoli, aż do końca.
Stoi przede mną w samej bieliźnie. Krucha i silna jednocześnie. Prawie naga, a tak cholernie prawdziwa.
Patrzę na nią, a w gardle rośnie mi gulka, którą ledwo przełykam.
Pochylam się i całuję ją w pępek, czując jej ciepło, jej zapach, jej życie.
Czuję, jak jej palce wplatają się w moje włosy, niepewne, roztrzęsione. Całuję ją wyżej, Żebro, potem obojczyk, na koniec wracam do jej ust. Smakujemy siebie w tym pocałunku — wszystkiego, co przemilczeliśmy przez lata.
Ona drży. Cała jej skóra pokryta jest gęsią skórką, a ja wiem, że to nie tylko zimno. To strach, ekscytacja, ulga. Wszystko naraz.
Biorę gruby koc z łóżka i otulam ją nim, jakby to miało ochronić ją nie tylko przed zimnem, ale przed całym światem.
Prowadzę ją na łóżko. Kładę się za nią.
Obejmuję ją mocno, wbijam twarz w zagłębienie jej szyi, wdycham jej zapach.
Jej plecy przylegają do mojego torsu, nasze serca biją jedno w drugie, w jakimś desperackim, wspólnym rytmie.
Czuję, jak jej ciało rozluźnia się pod moimi dłońmi, jak jej oddech zwalnia, jak cichnie cały świat poza nami.
Nie chcemy niczego więcej. Tylko tego, by być.
Przesuwam dłonią po jej ramieniu, aż po nadgarstek, splatam nasze palce.
Delikatnie. Cicho. Bez pośpiechu.
Zasypiamy wsłuchani w rytm deszczu.
Nie tego deszczu, który nas przemoczył do suchej nitki, ale tego, który zmył z nas wszystkie maski, cały strach, wszystkie kłamstwa i iluzje.
Tego, który oczyścił nasze serca i doprowadził nas wreszcie do siebie.

Dzień 9 – Hańczowa – Jaworzyna Krynicka

Budzę się pierwszy. Promienie wczesnego słońca tańczą na jej twarzy. Leży obok mnie spokojna, rozluźniona, z delikatnym uśmiechem na ustach, jakby śniła coś pięknego. Przez chwilę tylko patrzę. Na drobne pieprzyki na jej ramieniu, na kosmyk włosów, który opadł jej na policzek.
Nie budzę jej. Przesuwam opuszkiem palca po jej ramieniu, rysując niewidzialne linie. Czuję, jak delikatnie porusza się pod moim dotykiem, ale jeszcze śpi.
W pokoju pachnie mokrym drewnem, deszczem, naszym ciepłem. Świat jeszcze nie zdążył się rozbudzić. Świat istnieje teraz tylko tutaj, w tych kilku metrach kwadratowych, w tej ciszy, w tych oddechach.
Przysuwam się bliżej i układam dłoń na jej talii. Otwiera oczy, zaspane, zamglone. Przez moment patrzymy na siebie bez słów.
– Cześć – mówi szeptem.
– Cześć, Aniu – odpowiadam równie cicho.
Uśmiecha się, lekko, jakby nadal nie dowierzała. Przeciąga się powoli, ocierając się o mnie, tak naturalnie, tak niespiesznie.
Dotykam jej twarzy, przesuwam kciukiem po jej policzku, po kąciku ust. Przymyka oczy i wtula się we mnie, cała miękka i ciepła.
Leżymy tak jeszcze chwilę, zaplątani w siebie, bez pośpiechu.
Świat nie ucieknie. Szlak nie zniknie. Ale ten moment... ten moment jest tylko nasz.
W końcu musimy wstać. Zbyt długo trzymałem ją w ramionach, zbyt bardzo nie chciałem wypuścić. Ale szlak czeka.
Podnosimy się leniwie z łóżka. Ona owinięta w koc, ja w samych spodniach, bosymi stopami dotykając zimnej podłogi.
Śmiejemy się cicho, kiedy próbujemy znaleźć nasze rzeczy — jeszcze mokre buty, rozrzucone ubrania. Jej legginsy są wciąż wilgotne, więc podaję jej swoje zapasowe spodnie trekkingowe, które na niej wyglądają milion razy lepiej niż na mnie.
– Wyglądasz w tym lepiej niż ja – mówię z udawaną powagą.
Parska śmiechem, zakładając je i ściągając w pasie sznurki.
– Wreszcie jakieś spodnie z kieszeniami.
Pakujemy plecaki. Co chwilę nasze dłonie spotykają się na tych samych przedmiotach. Jej spojrzenia, ukradkowe, ciepłe, są jak dotyk.
Przywiązuje karimatę do plecaka, ja poprawiam jej pas biodrowy. Stoję za nią, czując jej zapach, jej ciepło, jej obecność tak bliską, że aż trudną do uwierzenia.
Odwraca się nagle i całuje mnie w policzek. Szybko, nieśmiało.
Patrzymy na siebie. W oczach mamy tę samą myśl: „To dopiero początek”.
Wychodzimy na zewnątrz. Świat po deszczu lśni jak nowy. Pachnie mokrą ziemią, liśćmi, życiem.
Ruszamy na szlak. Ja – z nią u boku. Ona – z moją peleryną, którą jeszcze trzyma w dłoni.
Wreszcie razem.
Wyruszamy wreszcie z Hańczowej, w kierunku Ropek. Spoza chmur wreszcie przebija się słońce. Świat jakby nabrał kolorów. Trawy połyskują w kroplach deszczu, strumienie szemrzą wesoło gdzieś w jarach. Idziemy szybko, niesieni naszą nową rzeczywistością. Nasze dłonie co chwilę się splatają, spojrzenia krzyżują, drobne uśmiechy rodzą się bez potrzeby słów.
Docieramy do Izb. Patrzymy na siebie i bez słów zapada decyzja. Schodzimy z GSB. Ale tylko na chwilę. Na 3, może 4 godziny. Chcemy więcej. Chcemy jeszcze.
Odbijamy na Lackową i jej słynną „Ścianę płaczu”. Już na podejściu oboje płaczemy — ale ze śmiechu. Jest stromo, niemal pionowo, ślisko i absurdalnie wspaniale. Ślizgamy się na mokrej ziemi, łapiemy za gałęzie, za siebie nawzajem.
– No pięknie – śmieje się Ania, patrząc na swoje zabłocone dłonie.
– Mówiłem, że będzie hardkor – odpowiadam, chwytając ją za rękę i podciągając do góry.
Nie muszę już robić jej zdjęć. Każda sekunda z nią jest obrazem, który zapamiętam na zawsze.
Pomagam jej, podając dłoń na bardziej stromych fragmentach. Ściskając palce, śmiejąc się razem, sapiąc ze zmęczenia i szczęścia.
Lackowa wita nas wierzchołkiem schowanym w chmurach. Jesteśmy zmęczeni, brudni i szczęśliwi.
Patrzymy na siebie na szczycie.
Nie musimy nic mówić.
Schodzimy z Lackowej powoli, uważnie stawiając kroki na śliskim, błotnistym zboczu. Każdy krok to śmiech, spojrzenie, dotyk. W jednym miejscu Ania się poślizguje i niemal ląduje na ziemi, ale łapię ją w ostatniej chwili. Przyciągam ją do siebie mocno, czuję bicie jej serca, szybkie, niespokojne. Nasze twarze dzieli kilka centymetrów. Oddychamy wspólnym powietrzem. Jej dłonie zaciskają się na moich ramionach, jakby bała się puścić. Patrzy mi w oczy i uśmiecha się tym swoim półuśmiechem, który łamie mi serce od środka. Pochylam się i całuję ją delikatnie w czoło, potem w nos, a potem w usta. Ciepło, miękko, spokojnie, jakbyśmy oboje wiedzieli, że tego właśnie chcieliśmy od zawsze. Ania przymyka oczy, wtula się we mnie jak dziecko szukające schronienia. Stoimy tak chwilę pośrodku lasu, gdzie nie ma nikogo, tylko my, pachnąca wilgocią ziemia i śpiew ptaków gdzieś wysoko nad nami. Wreszcie ruszamy dalej, spleceni dłońmi, nie spiesząc się już nigdzie. Docieramy do miejsca, w którym zeszliśmy z Głównego Szlaku. Wzdychamy równocześnie, jakby przekraczali próg nowego świata. Wracamy na szlak, ale już inni. Już razem.
Bieszczady upłynęły mi na podziwianiu jej piękna, urody, na podglądaniu jej i uwiecznianiu na zdjęciach. Beskid Niski w całej swojej surowości obnażył wszystko. Wszystkie nasze grzechy, pragnienia i namiętności. Jeszcze kilka kroków i pożegnamy to pasmo, wkraczając w Beskid Sądecki. Co nam zaoferuje, lub co nam odbierze? Patrzę na Anię. Uśmiecha się do mnie lekko, jakby czytała moje myśli. Jej dłoń odnajduje moją i ściska mocno, pewnie. Może nie muszę znać odpowiedzi. Może wystarczy mi tylko to, że idziemy razem. Że każdy kolejny krok, każde kolejne wzniesienie i zejście będziemy pokonywać ramię w ramię..
Świat wokół się zmienia, szlak prowadzi dalej, ale jej obecność przy mnie jest teraz jedyną stałą, jedyną pewnością, której chcę się trzymać. Beskid Sądecki wita nas cichym szelestem liści i wąskimi ścieżkami wijącymi się przez las. Idziemy długo, prawie w milczeniu, ale każde spojrzenie, każdy delikatny uścisk dłoni mówi więcej niż słowa. Z każdym kilometrem zbliżamy się do Jaworzyny Krynickiej, czując w nogach zmęczenie, ale w sercach spokój. W końcu docieramy do schroniska. Ciepłe światło sączy się z okien, pachnie drewnem i herbatą. Rejestrujemy się szybko, nie chcąc już z nikim rozmawiać. Dzielimy pokój, tak jak dzielimy teraz wszystko inne — nie pytając, nie ustalając, po prostu wiedząc, że tak ma być. Kiedy zamykam drzwi, Ania przytula się do mnie bez słowa. Czuję jej ciepło, czuję bicie jej serca. Ściągamy buty, plecaki, zrzucamy z siebie cały dzień, zmęczenie, troski. Kładziemy się razem pod jednym kocem, szukając siebie nawzajem jak ślepe dzieci we śnie. Nasze ciała stykają się nieśmiało, delikatnie, jakbyśmy wciąż uczyli się nowej rzeczywistości, która właśnie stała się naszą codziennością. Przed zaśnięciem słyszę jej szept w ciemności: „Nie puszczaj mnie.” Odpowiadam tylko ściśnięciem ramion i czuję, że nie muszę nic więcej mówić. Jesteśmy wreszcie tam, gdzie zawsze chcieliśmy być.

Dzień 10 – Jaworzyna Krynicka – Rytro

Poranki zaczynają się dla nas robić zbyt późne, zbyt leniwe, zbyt zmysłowe. Żadne z nas nie chce wyjść spod nakrycia, z objęć drugiej osoby. Choć nie kochaliśmy się jeszcze ze sobą, każdy dotyk, pocałunek, gorący oddech na szyi jest dla nas aktem Spełnienia. Przesuwam palcami po jej plecach, a ona wtula się we mnie jeszcze mocniej, jakby bała się, że zniknę. Nasze pocałunki są powolne, leniwe, przesiąknięte czułością i obietnicą czegoś, co narasta między nami z każdym wspólnym oddechem. Z każdą chwilą coraz trudniej jest mi zachować spokój, a jednocześnie nie chcę niczego przyspieszać. Wszystko dzieje się dokładnie tak, jak powinno. Niechętnie wychodzimy z łóżka, przeciągając ostatnie chwile bliskości do granic możliwości. Kiedy w końcu zbieramy nasze rzeczy, uśmiechamy się do siebie z tym szczególnym, cichym porozumieniem, które nie potrzebuje słów. Czas wyruszyć ku przygodzie. Czas dać się ponieść kolejnej stronie naszej historii. Schodzimy ze schroniska z sercami lżejszymi niż nasze plecaki i zaczynamy wędrówkę ku Rytru, gotowi na wszystko, co nas czeka.
Pierwszy odpoczynek robimy w schronisku na Hali Łabowskiej. Jemy obfity posiłek, pierwszy taki od kilku dni. Ciepłe jedzenie rozgrzewa nasze ciała i dusze, przegania resztki zmęczenia. Śmiejemy się, rozmawiamy, zapominając o upływającym czasie. Potem ruszamy dalej, syci i szczęśliwi. Kierujemy się w stronę Czarciego Wierchu, potem Hali Pisanej. Słońce przygrzewa coraz mocniej, niebo jest czyste jak nasze myśli. Tam, na Hali Pisanej, Ania bez słowa ściąga koszulkę i kładzie się na trawie, w pełnym słońcu. Jej ciało błyszczy, lśni, promienieje w świetle dnia. Przymykam oczy, ale obraz jej nagiej skóry pod powiekami tylko nabiera wyrazistości. Czuję ucisk w brzuchu. Boże, pragnę jej. Każdy centymetr jej ciała woła mnie, przyciąga, kusi. Przysiadając obok niej, czuję, jak cały świat zwęża się tylko do tego jednego miejsca, do tej jednej chwili, do niej.
Przysiadając obok niej, nie wytrzymuję. Moje palce odnajdują jej dłoń, splatają się z nią, a potem powoli przesuwają po jej rozgrzanej skórze. Ania otwiera oczy, patrzy na mnie bez cienia niepewności. Widzę w jej spojrzeniu zaproszenie, zgodę, tę samą namiętność, która mnie rozpiera. Nachylam się nad nią, całuję jej brzuch, muskając ustami jej miękką, ciepłą skórę. Czuję, jak lekko drży. Przesuwam pocałunki w górę, do obojczyka, do szyi, do ust. Ania obejmuje mnie ramionami, przyciąga do siebie. Nasze pocałunki stają się głębokie, głodne, łapczywe. Moje dłonie błądzą po jej nagrzanym ciele, czując każdy drżący mięsień, każdy fragment skóry. Jej oddech przyspiesza, serce bije jak szalone. Moje ciało reaguje natychmiast, całą swoją istotą pragnąc jej jeszcze bardziej. Jej dłonie wślizgują się pod moją koszulkę, dotykając mnie, poznając mnie na nowo. Wszystko we mnie płonie. Świat wokół przestaje istnieć. Jest tylko ona. Trawa, słońce, rozgrzana ziemia i my, połączeni w jednej chwili, w jednym pragnieniu. Gdy nasze ciała stykają się, drżące i nagie w swojej prawdzie, czuję, że tu, na tej dzikiej hali, bez słów i bez świadków, oddajemy sobie wszystko, kim jesteśmy.
Opuszczamy Halę Pisaną z niedosytem. Zbyt mało dla nas napisała. Zbyt mało czasu, zbyt mało przestrzeni na to wszystko, co właśnie w nas wybuchło. Wciąż jednak mamy życie w perspektywie. Życie, które właśnie zaczęło smakować inaczej, mocniej, pełniej. Idziemy ramię w ramię, co chwilę łapiąc się za dłonie, zatrzymując na ukradkowe pocałunki. Śmiejemy się, żartujemy, rozmawiamy czule, rozmawiamy prawdziwie. Wreszcie bez kłamstw, bez uników, bez masek. Każde słowo jest jak oddech, każde spojrzenie jak dotyk. Gdy docieramy do Chaty Górskiej na Cyrli, jesteśmy głodni jak wilki. Zamawiamy posiłki, jemy łapczywie, śmiejąc się przy tym jak dzieci. Szczęśliwe brzuchy, szczęśliwe serca. Wychodzimy stamtąd w objęcia zachodzącego słońca, niesieni ciepłem tego dnia i ciepłem siebie nawzajem. Kierujemy się do Rytra, w kierunku wieczora, nocy, do schroniska, które dziś stanie się naszą przystanią. Z uśmiechami na ustach i z sercami przepełnionymi tym, czego jeszcze wczoraj baliśmy się nawet nazwać.
W Rytrze zatrzymujemy się w małym pensjonacie. Jeden pokój. Jedno łóżko. Łazienka na korytarzu. Czego chcieć więcej? Jesteśmy zmęczeni. Dniem, szlakiem, przebytymi kilometrami. Ale przede wszystkim sobą. Tym jak oboje unikaliśmy rzeczywistości, własnych myśli i uczuć. Jesteśmy zmęczeni przeszłością, w której ślady naszych stóp zawsze zdążyły wyblaknąć, zniknąć, zanim zostały odnalezione przez drugiego z nas. Teraz ślady prowadzą wprost do siebie. Nie trzeba ich szukać. Są świeże, wyraźne, ciepłe jeszcze od wczorajszego deszczu i dzisiejszego słońca. Kładziemy się na wąskim łóżku, obok siebie, blisko, ale jeszcze bez dotyku. Oddychamy ciężko, jakby samo przebywanie razem wymagało od nas siły. W końcu nasze ręce odnajdują się na środku łóżka, przypadkiem, a może jednak nie. Nasze palce splatają się powoli, ostrożnie, ale pewnie. Przymykam oczy, słyszę jej spokojny oddech. Kładzie głowę na moim ramieniu. Czuję, jak cały ciężar jej ciała powoli zanurza się we mnie, jakby wreszcie mogła odpocząć. A ja? Ja jestem gotów nie ruszać się już nigdy, byle tylko jej nie zbudzić, nie zniechęcić, nie przestraszyć. Zasypiamy razem, nie idealni, nie wolni od lęków, ale prawdziwi. I to wystarcza.

Dzień 11 – Rytro – Krościenko nad Dunajcem  

Poranek w Rytrze budzi nas powoli, delikatnie. Przez małe okno wpada miękkie światło. Jest chłodno, ale pod kocem mamy własne ciepło, wystarczające dla nas dwojga. Leżymy tak jeszcze długo, przytuleni, w półśnie, bez słów. Moje palce leniwie wędrują po jej ramieniu, po obojczyku, zatrzymują się na szyi. Czuję, jak oddycha, głęboko, spokojnie. Odwraca głowę, a nasze usta odnajdują się w nieśmiałym, ale pewnym pocałunku. Smakuje porankiem, nowym początkiem, obietnicą. W tej jednej chwili nie istnieje już nic poza nami. Żaden szlak, żadne jutro, żadna przeszłość. Tylko ona. Tylko ja. Tylko my. Gdy wreszcie wstajemy, czynimy to niechętnie, jakbyśmy bali się rozerwać delikatną nić, którą spleciona została nasza noc. Ale ona już nie pęknie. Wiem to. Ona się tylko wzmocni. Jak każdy krok, który jeszcze dziś postawimy razem.
Pensjonat opuszczamy dopiero o 9. Jest już ciepło. Nie upalnie. Przyjemnie. Po dosyć stromym podejściu mijamy Chatę Korodowiec i zatrzymujemy się nieco dalej, na niewielkiej polanie. Siadamy na ławeczce. Dostrzegam, że nie założyła stanika. Twarde sutki wyraźnie odznaczają się pod materiałem jej koszulki. Nie komentuję tego jednak. Nie muszę. Obaj to czujemy. Te absurdalnie krótkie, szare spodenki osuwają się nieco, kiedy siada, odsłaniając cieniutki jak nitka pasek stringów.
Siedzi bokiem do mnie, oparta ręką o oparcie ławki, nogę założyła na nogę. Jej uśmiech jest leniwy, rozmarzony. Wiatr bawi się kosmykami jej włosów, a słońce głaszcze jej ramiona. Wpatruję się w nią bezwstydnie. Ona to czuje. Przymykam oczy na moment, próbując wyciszyć ten rwący prąd pragnienia, ale kiedy znowu je otwieram, ona patrzy prosto w nie.
W jej spojrzeniu jest wyzwanie. I obietnica.
Nie odzywamy się. Słowa byłyby zbyt nieporadne, zbyt hałaśliwe. Tylko lekki szelest liści nad naszymi głowami, tylko nasze przyspieszone oddechy.
Chcę się pochylić i pocałować ją w ramię. W kark. Ale wiem, że wtedy nie zatrzymałbym się już na jednym pocałunku.
Ona jakby to czuła. Lekko przechyla głowę, odsłaniając szyję. Ale wciąż czeka na mnie, na mój pierwszy ruch.
Świat wokół przestaje istnieć. Zostajemy tylko my i nasze własne, niewypowiedziane „tak”.
Oczy mam wbite w jej szyję, w tę drobną, rozgrzaną od słońca skórę. Nachylam się powoli, ledwie wyczuwalnie, ona nie odsuwa się, przeciwnie — przymyka oczy. Wdycham jej zapach, lekko słony od potu, ciepły, oszałamiający. Całuję ją tuż pod uchem, muskając ustami jakby przypadkiem, ale oboje wiemy, że nic tu nie jest przypadkiem. Jej ciało napina się na moment, potem rozluźnia w moich ramionach. Drżenie przebiega przez nią i trafia do mnie. Dotykam dłonią jej uda, przesuwam ją leniwie w górę, po skórze gorącej i gładkiej jak jedwab. Ania rozchyla lekko uda, niemal niezauważalnie, jakby mimowolnie, ale dla mnie to wyraźniejszy sygnał niż jakiekolwiek słowa. Pocałunek staje się pewniejszy, bardziej głęboki, przenoszę go na linię jej żuchwy, na kącik ust. Oddycha płytko, cicho, jakby bała się spłoszyć chwilę. Moja dłoń wślizguje się pod jej koszulkę, wyczuwając drżący brzuch, bijące serce. Gładzę ją powoli, czułe, uparte, niespieszne ruchy, jakbym chciał wyryć sobie kształt jej ciała pod palcami. Kiedy w końcu nasze usta się spotykają, jest to pocałunek głodny, niecierpliwy, łapczywy, taki, który zbierał się w nas od dni, może lat. Świat wokół nas znowu przestaje istnieć. Zostajemy tylko my, nasze drżące dłonie, urwane oddechy i ta jedna polana, która na zawsze stanie się nasza.
Dotykam jej piersi. Jest jędrna, miękka, idealna. Pieszczę ją, a z ust Ani wydobywa się cichy jęk, który dla mnie jest krzykiem powstrzymywanych od lat pragnień i namiętności. Czuję, jak cała drży, jak odruchowo napina ciało pod moim dotykiem. Moje palce błądzą wolno, czule, jakbym odkrywał najcenniejszy skarb. Ania zaciska dłoń na moim udzie, jakby chciała zatrzymać tę chwilę na zawsze, jakby bała się, że za moment wszystko pryśnie. Jej oddech staje się krótki, urywany, a oczy, przymknięte w ekstazie, są dla mnie najpiękniejszym widokiem na świecie. Nachylam się do niej, chcąc ją pocałować, zatopić się w niej jeszcze bardziej, kiedy nagle z niedaleka dociera do nas odgłos kroków i głosów turystów. Płoszymy się jak dzieci przyłapane na pierwszym zakazanym pocałunku, jak szczeniaki przyłapane na paleniu papierosów za szkołą. Moja dłoń odskakuje, a Ania, zarumieniona, szybko poprawia koszulkę. Odchylam się do tyłu, udając beztroskę, chociaż w środku wszystko we mnie wrze. Siedzimy nieruchomo, niby obojętni, ale nasze spojrzenia zdradzają wszystko.
Ruszamy dalej, w kierunku Radziejowej. Przyjemne ciepło zmienia się w gorąco. Z nieukrywaną przyjemnością patrzę, jak jej spodenki ciemnieją w kilku miejscach od potu. Każda plama, każdy cień na materiale działa na mnie jak zaklęcie, jak wezwanie. Podejście na Radziejową jest strome i wymagające. Znowu idę za nią. Znowu podziwiam jej tyłek, który porusza się w rytm jej kroków, hipnotyzując mnie z każdym metrem. W tej chwili całe powietrze wokół tej góry pachnie dla mnie seksem i dzikimi żądzami. Każdy jej ruch, każdy jej oddech tylko podsyca płomień, który pali mnie od środka. I choć idziemy szybko, niemal bez słów, ja czuję, że każde kolejne podejście, każdy krok, zbliża nas nie tylko do szczytu, ale do nieuniknionego.
Nie przepadam za wieżami widokowymi, ale z nią u boku niczego się nie boję. Na szczycie staję za nią i obejmuję ją mocno w pasie. Podziwiamy widoki. Odgarniam jej włosy i bezwstydnie liżę ją po szyi. Czuję, jak napina się w moich ramionach, jak przymyka oczy, oddając mi całą siebie na tę krótką, skradzioną chwilę. Moje dłonie przesuwają się po jej brzuchu, biodrach, wyczuwając ciepło i drżenie pod cienką warstwą materiału. Świat wokół wiruje, zamglony pożądaniem, którego oboje już nie potrafimy udawać. Ona odwraca głowę i nasze usta spotykają się w pocałunku gorącym, głębokim, niecierpliwym. Pocałunku, który smakuje potem, pragnieniem, dzikością. Świadomość, że ktoś może nas zobaczyć, zamiast powstrzymywać, tylko dodaje temu wszystkiemu szaleńczego uroku. Jesteśmy tylko my. Nasze ciała. Nasze głody. Nasze serca.
Przez Złomisty Wierch docieramy do sporej polany ze schroniskiem PTTK na Przehybie. Leżymy przez chwilę w trawie, zmęczeni, szczęśliwi, wciąż trochę oszołomieni sobą nawzajem. Patrzymy w niebo, obserwując pojedyncze obłoki leniwie sunące po błękicie. Nadajemy im kształty, śmiejemy się, wymyślamy imiona. Jedna z chmur przypomina jej psa z dzieciństwa, inna mnie przypomina ogromne serce przecięte na pół. Kiedy to mówi, odwracam głowę i patrzę na nią długo. W jej oczach widzę wszystko. Wszystko to, co dopiero zaczynamy nazywać po imieniu.
W schronisku jemy ciepły posiłek, siedząc blisko siebie, dzieląc się talerzem, zupą i śmiechem przerywanym spojrzeniami, w których zawarte było coś więcej niż słowa. Potem nie spiesząc się, kierujemy się w stronę Krościenka. Schodzimy powoli, jakbyśmy nie chcieli za szybko opuścić Beskidu Sądeckiego — miejsca, które stało się naszym cichym azylem, schronieniem dla zmęczonych serc i zmysłów. Zostawiamy za sobą szlaki, polany i szczyty, na których nauczyliśmy się siebie na nowo. Jutro wkroczymy w Gorce. Nowe góry, nowe drogi. A być może coś jeszcze.  

Dzień 12 – Krościenko nad Dunajcem – Lubań

Pogoda znowu dopisuje. Wyruszamy o szóstej. Krościenko jeszcze śpi, Dunajec lśni sennie w pierwszych promieniach słońca. Szlak od razu prowadzi stromo w górę, mozolnie pniemy się lasem na Lubań, oddechy przyspieszają, pot miesza się z zapachem żywicy i wilgotnej ziemi. Ania idzie przede mną, jej ciało porusza się w rytmie, którego nie potrafię ignorować.
— Wiesz — odzywa się nagle, odwracając się przez ramię, z tym swoim niepokornym uśmiechem — podobno na Lubaniu można wynająć namiot...
Milknie na chwilę, patrząc na mnie spod przymkniętych powiek.
— Taki tylko dla dwóch osób... bez sąsiadów... z cieniutkimi ściankami... — przeciąga słowa, jakby pieściła je językiem.
Czuję, jak rośnie we mnie napięcie, gorętsze niż słońce nad głowami.
— A ty — mówi jeszcze ciszej, podchodząc bliżej — chyba nie boisz się nocy ze mną w takim miejscu?
Jej palce muskają mój nadgarstek i zanim zdążę odpowiedzieć, odwraca się znowu i rusza przed siebie, zostawiając mnie z pulsującym pragnieniem i uśmiechem, którego nie mogę powstrzymać.
Na szczycie Lubania zatrzymujemy się na chwilę, by odpocząć i podziwiać widoki. Ania opiera się na plecaku, jej twarz jest lekko spocona, a oczy błyszczą w słońcu. Patrzy na mnie z takim wyrazem twarzy, jakby miała coś do powiedzenia, coś, co od dawna trzymała w sobie.
— Zatrzymajmy się tutaj na noc — mówi nagle, z lekkością, jakby to była najprostsza rzecz na świecie. — Wiesz, mam dość tego ciągłego marszu. Jutro przecież też będziemy wędrować, a tu jest tak pięknie.
Patrzę na nią zaskoczony, niepewny, bo wiem, co oznacza takie "zatrzymanie".
— Mamy jeszcze kawałek drogi — odpowiadam ostrożnie. — A schronisko wkrótce. Później będziemy mogli się zrelaksować.
— Tak, ale to... nie to samo, co tu. W namiocie. — Uśmiecha się, jej wzrok staje się bardziej intensywny, jakby analizowała każdą moją reakcję. — Zobacz, jest tak cicho. Tak... spokojnie. Słyszysz? Żadnych ludzi, tylko my i ta przestrzeń. A potem... — robi pauzę, jakby ta myśl była zbyt kusząca, by ją wypowiedzieć od razu — potem noc. Zimno, ciemno, tylko my i ten namiot, mały, przytulny. Nie musimy nigdzie się spieszyć.
Jej głos staje się bardziej zmysłowy, a każde słowo brzmi, jakby miało podtekst, jakby chciała wyciągnąć mnie z mojej bezpiecznej bańki.
— Wiesz, że lubię to miejsce. Znam je. A poza tym... — staje o krok bliżej, jakby chcąc, bym poczuł jej obecność, — chyba wiem, co ci chodzi po głowie, co czujesz. Może to nie tylko ja mam ochotę na coś innego niż to, co proponujesz. Na coś... bardziej intymnego.
Patrzę na nią, nie mogę oderwać wzroku. Przypomina mi się, jak wchodziliśmy na szczyt, jak jej ruchy były płynne, kuszące, jak wyglądała, kiedy opierała się na plecaku, kiedy tylko przymknęła oczy i pozwoliła słońcu ogrzewać jej twarz. Cały ten moment wzbierał w nas napięcie, które teraz przychodziło na powierzchnię.
— Aniu, naprawdę... — zaczynam, ale nie mogę skończyć. Jej spojrzenie, jej bliskość sprawiają, że nie jestem w stanie wykrztusić z siebie żadnego sprzeciwu.
— Wiem, co myślisz — mówi z uśmiechem, który ma w sobie coś figlarnego, ale i pewnego siebie. — Masz obawy, nie chcesz tego przyspieszać, nie chcesz, by to było zbyt... na szybko, prawda? Ale obiecuję, że nic nie musisz. Tylko my... w namiocie. Razem. Tylko noc, bez niczego więcej.
W jej głosie pojawia się nuta czułości, która sprawia, że serce zaczyna mi bić szybciej. I wiem, że to nie tylko szaleństwo, które w niej tkwi, ale coś więcej, coś, co nie pozwala mi się wycofać. Jej słowa znikają w powietrzu, a ja czuję, jak rośnie we mnie chęć, by sięgnąć po to, co ona mi oferuje.
— Tak bardzo tego pragniesz, prawda? — pyta, zbliżając się jeszcze bardziej, aż jej oddech lekko muska moją skórę. — Tylko jedno pytanie... czy masz odwagę powiedzieć "tak"?
— Wiesz, że to było prawie niemożliwe? — mówi Ania, śmiejąc się, kiedy dowiadujemy się, że jednak udało nam się wynająć namiot, mimo braku wcześniejszej rezerwacji.
— Cóż, czasem trzeba mieć trochę szczęścia — odpowiadam, uśmiechając się szeroko. Patrzę na jej twarz, pełną radości i ekscytacji. — I trochę determinacji.
Ania patrzy na mnie z błyskiem w oczach, jakby ta niespodziewana okazja była tylko pierwszym krokiem w kierunku czegoś, co może być o wiele bardziej ekscytujące.
— Nie mogę uwierzyć, że mamy to! — mówi, rozkładając ręce w geście radości. — Namiot! Noc w górach, w ciszy... tylko my. Jak dzieci, co? W końcu. A wyobrażasz sobie, jak to będzie? Zgasimy latarkę, zamkniemy się w tym namiocie, a potem... nic. Tylko ja i ty.
Jej głos ma w sobie taką radość, jakby spełniała jakieś swoje marzenie, coś, co od dawna trzymała w sobie. I te jej oczy, patrzące na mnie, jakby pytały, czy naprawdę to zrozumiem, czy będę na to gotowy.
— Nie mogę się doczekać — odpowiadam szczerze. — Wiesz, że ja też nigdy nie wyobrażałem sobie, że będziemy tu razem. Ale teraz... niech to będzie nasz moment.
Ania śmieje się, podchodzi bliżej, aż dzieli nas tylko kilka centymetrów. Uśmiecha się szeroko, a jej oczy błyszczą jak dwa małe światła.
— Czasami życie daje nam niespodzianki, prawda? — mówi, kładąc dłoń na mojej piersi. — Takie małe, ukryte skarby, które nie wymagają planów, tylko... odwagi.
— Tak — odpowiadam, czując jej dłoń na swojej skórze. — Tylko odwagi.
Ania podchodzi bliżej, jej oddech staje się szybszy, a oczy rozświetlają się jeszcze bardziej.
— I co teraz? — pyta, uśmiechając się w ten sposób, który zwiastuje coś, czego oboje pragniemy.
— Teraz... — mówię z przekonaniem, — zaczyna się nasza przygoda.
Na szczycie Lubania, koło bazy namiotowej, wszędzie dookoła jest spory  tłum. Część turystów tylko wchodzi na szczyt i ucieka w spokojniejsze miejsca. Część odpoczywa przez chwilę i wyrusza dalej, do swojego świata, życia, domu. Wchodzimy na wieżę, z której rozpościera się widok na piękne, górskie krajobrazy, a słońce zaczyna przyjemnie grzać.
— Zostajemy na noc, prawda? — mówi Ania, przerywając ciszę, patrząc na mnie z błyskiem w oczach, jakby jeszcze nie mogła uwierzyć, że spędzimy tu noc. — Będziemy tu nocować. Dobrze, że udało się załatwić namiot.
Nie muszę długo odpowiadać. Widziałem to w jej oczach, że od samego początku miała plan, by tu zostać, żeby spędzić tę noc razem, z dala od wszystkich. Czuję jak napięcie zaczyna się podnosić, ale nie odpowiadam od razu. Zamiast tego, zaczynam rozkładać plecak.
— Tak, zostajemy — odpowiadam w końcu, lekko uśmiechając się, czując to samo, co ona. Myśl o wspólnej nocy w namiocie, sprawia, że nie mogę się doczekać. Szkoda tylko, że tyłu ludzi wokół.
Schodzimy z wieży i znajdujemy w miarę spokojne miejsce poniżej szczytu. Ania zdejmuje plecak, a po chwili ściąga koszulkę. Podziwiam ją, jak z łatwością i pewnością siebie pozbywa się wszystkich warstw odzieży, by zostać w sportowym staniku i tych szarych, niegrzecznych spodenkach, które idealnie podkreślają jej kształty. Wygląda naturalnie, swobodnie, ale zarazem tak kusząco, że nie mogę oderwać wzroku.
— Chciałabym po prostu poczuć się wolna, wiesz? Bez tego wszystkiego... bez myślenia o tym, co się dzieje wokół. Chcę poczuć się... po prostu sobą — mówi, kładąc się na karimacie.
Zatrzymuję się na moment, przyglądając się jej. Słońce pada na jej skórę, a ja czuję, jak moje serce zaczyna bić szybciej. Każdy ruch jej ciała, każda linia jej sylwetki, sprawia, że nie mogę się skupić na niczym innym. Wiemy, że mamy całą noc przed sobą, całą przestrzeń w namiocie, w której możemy być tylko my.
— Możemy się po prostu odprężyć, prawda? Bez pośpiechu, bez nikogo wokół — mówi Ania, patrząc na mnie, a jej głos jest ciepły i pełen tej samej pewności siebie, którą widzę w jej oczach.
— Tak, możemy — odpowiadam, czując jak napięcie między nami staje się prawie namacalne.
I tak leżymy, pozwalając słońcu ogrzewać nasze ciała, a ja staram się powstrzymać ten niepokój, który narasta w moich żyłach. Czuje się, jakby wszystko, co się działo w ciągu całego przebytego już szlaku, prowadziło do tego momentu, do tej chwili, gdy nie musimy już niczego udawać. W tej ciszy, w tym blasku, czuję, że jesteśmy tylko my, zbliżając się do siebie w sposób, który wydaje się nieunikniony.
Ania patrzy na mnie przez chwilę, a potem mówi cicho:
— Nie musimy nigdzie się spieszyć. Jestem tu z tobą, tylko my.
Odpowiadam jej spojrzeniem, które mówi wszystko. Wiemy, że to tylko początek.
Leżymy na karimatach obok siebie, otoczeni przez innych turystów, którzy śmiejąc się i rozmawiając, wypełniają przestrzeń wokół nas. Dzieci biegają, skaczą, a dorośli odpoczywają w swoich grupkach, nie zwracając uwagi na nas. Jednak my jesteśmy jakby w osobnym świecie, zamknięci w naszej bańce, nieistniejącej dla nikogo poza nami. Co chwilę zerkam na nią, jakbym bał się, że zniknie, że przepadnie w tym całym tłumie, zostawi mnie tutaj samego i znowu będę jak dziecko zagubione we mgle, nieporadny i bez nadziei na przyszłość. Patrzę na jej twarz, na jej oczy, na uśmiech, który sprawia, że wszystko wokół traci znaczenie. Jesteśmy tu. Tylko ona i ja.
Podziwiam jej ciało, które zdaje się lśnić w blasku słońca. Jej skóra jest tak gładka, tak perfekcyjna, jakby została stworzona tylko po to, by przyciągać moje spojrzenie. Delikatny wietrzyk przemyka przez nas, chłodząc nasze rozgrzane od słońca ciała, sprawiając, że każdy dotyk powietrza staje się jak nieśmiałe pieszczoty. Leżymy obok siebie, a ja czuję, jak napięcie rośnie. W tym momencie nie ma nic ważniejszego. Jest tylko to, co tu i teraz, tylko ta chwila, w której mogę po prostu cieszyć się jej obecnością, być z nią, bez żadnych słów.
Jej ciało jest jak dzieło sztuki, jak coś, czego nie da się opisać słowami. Każdy ruch, każdy oddech, każda zmiana pozycji wywołuje u mnie falę pragnień, ale na razie pozostajemy w ciszy, w tej subtelnej bliskości, która nie potrzebuje słów. Tylko cichym gestem, spojrzeniem, wyrażamy to, co czujemy. Jesteśmy tu, razem, na tym szczycie, w tym namiocie, w tym momencie, kiedy wszystko wokół traci znaczenie, a jedyne, co się liczy, to my.
Czas mija nieubłaganie, cienie na ziemi zaczynają się wydłużać, a światło przybiera łagodniejsze, ciepłe odcienie, jakby ostatnie promienie słońca chciały delikatnie muskać wszystko wokół. Słońce powoli zachodzi za horyzont, zostawiając za sobą płynące po niebie kolory, które malują swoje wzory na jej twarzy. Wygląda jeszcze piękniej w tym świetle – jakby cały świat skupił się na niej, jakby to ona była centrum wszystkiego. Zatrzymuję się na chwilę, by zrobić kilka zdjęć, już nie z ukrycia, ale w pełnej świadomości tego, co robię. Chcę zatrzymać ten moment na zawsze. Na niektórych zdjęciach uśmiecha się do mnie, na innych jej oczy są pełne zamyślenia, jakby w tym czasie marzyła, patrząc na mnie i na świat dookoła.
Obejmuję ją delikatnie, czując, jak nasze ciała zlewają się w jedno, jakbyśmy stali się częścią tej samej chwili, tej samej przestrzeni. Siedzimy tak, w ciszy, wpatrzeni w odchodzący dzień, czując, jak każda minuta tej chwili staje się niezapomniana. Właśnie teraz, w tej spokojnej intymności, wszystko wydaje się być na swoim miejscu, jakby świat na chwilę zatrzymał się tylko dla nas.
Z czołówkami na głowach ruszamy w stronę źródełka niedaleko bazy namiotowej. Świat wokół nas zanurza się w półmroku, a jedynie nasza delikatna latarka rzuca cień na pobliskie rośliny i kamienie. Dźwięki otaczającej nas ciszy, przerywane jedynie odgłosami kroków, wydają się jeszcze bardziej wyraźne. Woda w strumieniu jest zimna, ale orzeźwiająca, a my nabieramy jej do butelek, starając się jak najlepiej przygotować na resztę wieczoru.
Przy źródełku wymieniamy spojrzenia, które pełne są czułości, ale też lekkiego podniecenia. Nie rozmawiamy zbyt wiele – to cisza mówi więcej, niż jakiekolwiek słowa mogłyby wyrazić. W prowizorycznych prysznicach  przemywamy twarze, ramiona, staramy się pozbyć kurzu i potu z całego dnia. Chociaż kąpiel jest bardziej symbolicznym gestem niż rzeczywistym oczyszczeniem, czujemy się lepiej, świeżsi, jakbyśmy na chwilę zrzucili z siebie ciężar całego dnia.
Po chwili wracamy do bazy namiotowej, gdzie powoli zaczyna się robić głośniej. Zauważamy grupkę studentów przy ognisku. Siedzą na kocach, dzieląc się swoimi historiami, śmiejąc się głośno. Ktoś trzyma gitarę, ktoś inny zabiera się za opowieści o dawnych górskich wyprawach, o zabłąkanych turystach i niezapomnianych widokach, które tylko tu, w tych górach, można zobaczyć. Atmosfera jest lekka, swobodna, pełna radości. Z uśmiechami zapraszają nas do siebie, chociaż wiemy, że jest późno, że zmierzamy ku końcowi dnia, nie chcemy się jeszcze rozstawać z tym momentem.
Przysiadając się, czuję, jak Ania zbliża się do mnie, jej ciało wciąż gorące od słońca, od wyprawy, od tego, co jeszcze przed nami. Siadamy razem przy ognisku, jej ręka ląduje na moim kolanie, a ja czuję, jak napięcie między nami rośnie z każdą chwilą. Zaczynają grać pierwsze akordy górskiej piosenki, dźwięki gitary unoszą się nad nami, a wokół ogniska pojawiają się kolejne osoby, uśmiechnięte twarze, dźwięki śmiechu i rozmów, mieszające się w jedną, wspólną melodię.
Do ogniska podchodzi ktoś z alkoholem – butelka wódki i małe kieliszki, które rozchodzą się w rękach turystów. Początkowo odmawiamy, ale widząc radość, którą niesie wspólne picie, szybko sięgamy po kieliszki. Wódka jest ostra, pali w gardle, ale rozgrzewa od środka, sprawiając, że świat wokół staje się nieco bardziej miękki, a my – mniej skrępowani. Pięć, może dziesięć minut później czuję, jak przyjemne ciepło rozlewa się w moim brzuchu, jak wódka rozluźnia wszystkie napięcia, a nasze spojrzenia stają się bardziej otwarte, bez żadnych barier.
Ania siedzi obok mnie, jej oddech staje się spokojniejszy, ale wciąż czuję, jak pod skórą buzują jej emocje. Co chwilę zerkam na nią, dostrzegam subtelne zmiany w jej postawie. Mimo że tak wiele mówi o niej jej ciało – jej oczy, jej gesty – nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że czegoś mi brakuje, że ona wciąż jest jakby nieosiągalna, a jednak tak bliska. Z każdym łykiem alkoholu czuję, jak napięcie między nami rośnie. Gdy znowu przelatuje wzrokiem po mojej twarzy, czuję, jak moje serce bije mocniej. To nie jest tylko zabawa, to coś więcej – coś, co narasta przez cały dzień, przez wszystkie te chwile, które spędziliśmy razem, w drodze, w ciszy, w rozmowach i gestach.
Na moment cisza wypełnia przestrzeń, kiedy ktoś zaczyna śpiewać jedną z tych tradycyjnych górskich pieśni. Jej słowa są pełne tęsknoty, romantyzmu, ale i ciężaru górskiego życia. Patrzę na Anię, jej spojrzenie jest nieco zamglone, ale pełne czegoś więcej – jakby próbowała uchwycić to, co niewypowiedziane, co nie jest łatwe do zrozumienia. Mówię jej coś o tej piosence, o jej tekście, a ona odpowiada cicho, prawie szeptem, że te słowa zawsze ją poruszają, że czuje je w sercu, że przypominają jej o tym, co nieuchwytne w życiu.
Alkohol powoli zaczyna wyostrzać nasze zmysły. Czuję, jak jej ręka lekko przesuwa się po moim ramieniu, jak palce dotykają mojej skóry w sposób, który sprawia, że moje ciało reaguje z lekkim dreszczem. Siedzimy blisko siebie, ciałami, myślami, i całą sobą. Jest coś w tym wieczorze – w tym ognisku, w tym nieśpiesznym czasie, który pozwala nam w końcu poczuć się swobodnie, rozluźnieni, zbliżeni do siebie, jakbyśmy byli jedną całością, nie oddzielnymi osobami. Chciałbym, żeby ten moment trwał wiecznie, ale wiem, że nie możemy dłużej siedzieć w tej nieskończonej chwili, że musimy podjąć decyzję, co zrobić dalej.
W namiocie było duszno, pachniało materiałem, żywicą drzew i rozgrzaną skórą. Słychać było tylko stłumione głosy z innych namiotów i daleki szum lasu. Ale dla mnie świat zewnętrzny już nie istniał. Była tylko ona.
Ania wsunęła się na mnie jak kotka, opierając dłonie po obu stronach mojej głowy. Jej ciało niemal płonęło, rozgrzane całym dniem na słońcu i podsycone napięciem, które narastało od godzin.
– Nie masz pojęcia, jak żałuję straconego czasu.  – wyszeptała, muskając ustami mój policzek, kącik ust, szyję.
Nie odpowiedziałem. Jedynie mocniej objąłem ją w pasie, przyciskając do siebie. Czułem jej jędrne piersi przez cienki materiał sportowego stanika, czułem jej uda, miękkie i mocne, obejmujące mnie.
Moje ręce same zaczęły wędrować – po plecach, po krągłych pośladkach skrytych pod cienkimi szortami.
Podniosła się lekko i bezceremonialnie zdjęła stanik przez głowę. Przez chwilę patrzyłem tylko – na jej nagie piersi, na ciemniejsze sutki, które zdawały się wołać o dotyk.
Pochyliłem się i ująłem jedną w dłoń, a drugą otoczyłem ustami, drażniąc językiem i delikatnie ssąc.
Ania westchnęła i wygięła się w łuk, przyciskając mnie mocniej do siebie. Jej dłonie przesuwały się po moim karku, plecach, potem niżej – pod koszulkę – drapiąc mnie lekko paznokciami.
– Zdejmij to... – mruknęła zachrypniętym głosem, szarpiąc za materiał.
W kilka sekund byłem już nagi od pasa w górę, a ona, uśmiechając się złośliwie, sięgnęła do swoich szortów. Zsunęła je powoli, bez pośpiechu, eksponując majtki, które były już wilgotne w miejscu, gdzie jej ciało najbardziej mnie pragnęło.
Widok jej rozpalonego, prawie nagiego ciała sprawił, że cały zapłonąłem.
Objąłem ją i przewróciłem na plecy, przygniatając własnym ciężarem. Jej nogi rozchyliły się automatycznie, zapraszająco.
Wsunąłem palce pod materiał majtek i zsunąłem je, odsłaniając ją całkowicie. Ania patrzyła na mnie spod przymkniętych powiek, gryząc wargę.
Gładziłem ją opuszkami palców, wodząc nimi po udach, biodrach, brzuchu.
Potem niżej.
Zadrżała, kiedy musnąłem ją tam pierwszy raz – lekko, prowokacyjnie, drażniąc wrażliwe miejsca. Jej ciało uniosło się w odpowiedzi, jej palce zacisnęły się na moim ramieniu.
– Błagam... – wyszeptała drżącym głosem.
Nie kazałem jej czekać.
Wsunąłem się w nią powoli, czując, jak jej ciało mnie przyjmuje, jak drży pod każdym ruchem. Była ciasna, gorąca, mokra od pożądania.
Na początku poruszaliśmy się wolno, napawając się każdym centymetrem tej rozkoszy.
Ale z każdym kolejnym pchnięciem, z każdym przyspieszonym oddechem, tempo stawało się coraz bardziej desperackie, dzikie.
Ania owijała się wokół mnie jak winorośl, przyciągając mnie do siebie, całując wszędzie tam, gdzie mogła dosięgnąć.
Jej biodra falowały pod moimi dłońmi, jej palce wbijały się w moje plecy, pozostawiając piekące ślady.
Szeptała moje imię, przeklinała cicho, jęczała – jakby każdy dźwięk, każde słowo było wyrazem jej zatracenia.
Pulsowaliśmy razem, rozpędzaliśmy się, zatracaliśmy w rytmie, który nie miał nic wspólnego z myśleniem.
Wszystko sprowadziło się do ciała, dotyku, rozkoszy.
Kiedy doszła, zatrzęsła się w moich ramionach, wbijając paznokcie w moje łopatki, jej krzyk zduszony został moimi ustami.
Chwilę później ja też utonąłem w niej całkowicie, oddając jej wszystko, co miałem.Upadliśmy obok siebie, zlani potem, serca łomotały jak oszalałe.
Ania przylgnęła do mnie całą sobą, oddychając ciężko, drżąc lekko.
W półśnie czułem, jak jej palce rysują niewidzialne wzory na moim brzuchu, zanim oboje odpłynęliśmy w sen, wciąż złączeni.

Dzień 13 – Lubań – Turbacz

Poranek jest rześki. Opuszkami palców błądzę po jej perfekcyjnym ciele. Przesuwam nimi po miękkiej skórze jej pleców, ramion, po linii bioder. Nie budzę jej. Jeszcze nie. Jest taka spokojna, taka cudownie bezbronna. Oddycha głęboko, miarowo, z delikatnym uśmiechem na ustach. Przez materiał namiotu przebijają się pierwsze promienie słońca, zalewając nasze małe schronienie ciepłym światłem.
Słyszę głosy dochodzące z zewnątrz, coraz więcej ruchu w bazie namiotowej. Jest siódma. Ania przeciąga się lekko, mruczy coś niezrozumiale i otwiera oczy. Patrzy na mnie przez chwilę, rozespana, z tym swoim cudownym, ciepłym spojrzeniem, jakby chciała się upewnić, że to wszystko nie jest snem. Uśmiecha się miękko, leniwie.
Pochylam się nad nią i całuję ją w usta. Powoli, czule, z czułością, która jeszcze przed chwilą była tylko drżeniem w powietrzu, a teraz staje się faktem, dotykiem, prawdą. Ona odpowiada na pocałunek, splatając swoje palce z moimi.
Nowy dzień właśnie się dla nas zaczyna.
Po pożegnaniu studentów, pożegnaniu Lubania, który dla nas obojga stał się symbolem czegoś wspaniałego, ruszamy w dalszą drogę. Jest w nas jeszcze ciepło wspomnień minionej nocy, radosne zmęczenie i poczucie, że coś bardzo ważnego zostało między nami powiedziane — nawet bez słów.
Kierujemy się w stronę Turbacza. Mijamy Runek, Kotelnicę, kolejne polany otwierające się przed nami jak zaproszenie do zatrzymania się choć na chwilę. Pogoda wciąż sprzyja — rześkie powietrze, ciepłe słońce i lekki wiatr muskający skórę.
Co jakiś czas zatrzymujemy się. Na pocałunki. Na delikatne pieszczoty, kiedy jej dłoń ślizga się po moim karku, a moje palce niechcący, ale też całkiem świadomie, odnajdują drogę pod materiał jej koszulki. Śmiejemy się cicho, wtuleni w siebie, jakby cały świat wokół nie istniał.
Powoli wkraczamy w Gorczański Park Narodowy. Zieleń robi się głębsza, intensywniejsza. Z mijanych hal podziwiamy dalekie, majestatyczne Tatry. Stajemy na chwilę na jednej z polan, zapatrzeni w majestatyczne szczyty na horyzoncie.
— Może kiedyś... — szepcze Ania, obejmując mnie ramieniem.
— Może... — odpowiadam, czując, że ten prosty plan — iść razem ku górom — jest dla mnie teraz wszystkim.
Popołudnie mija powoli, w rytmie kroków, w oddechu, w spojrzeniach rzucanych sobie nawzajem. Późnym popołudniem meldujemy się w schronisku PTTK na Turbaczu. Drewniany budynek wita nas swojskim zapachem jedzenia i ciepłem, które wydaje się obietnicą spokojnej nocy.
Jesteśmy zmęczeni. Szczęśliwi. I wciąż głodni siebie.

Dzień 14 – Turbacz – Jordanów  

Ze schroniska wyruszamy przed świtem. Cisza wokół jeszcze głęboka, zmącona tylko naszymi krokami i skrzypieniem plecaków. Chmury psują nam wschód słońca — niebo jedynie lekko różowieje, jakby miało zaraz wybuchnąć światłem, ale tego nie robi. Zamiast spektaklu dostajemy szarość poranka.
Po chwili jesteśmy na Turbaczu. Przystajemy na moment. Mimo braku widoków jest w tym miejscu coś spokojnego, kojącego. Patrzymy na siebie. Uśmiech Ani rozjaśnia mi ten ponury poranek bardziej niż jakiekolwiek słońce.
Ruszamy w dalszą drogę. Szlak prowadzi nas przez lekko zamglony las. Jest przyjemnie ciepło, choć pochmurno. Powietrze pachnie mokrą trawą i ziemią. Idziemy blisko siebie, czasem ocierając się ramionami. Milczymy, ale w tej ciszy nie ma niezręczności — tylko wspólna obecność, która już nie wymaga słów.
Mijamy Obidowiec. Miejsce ciche, porośnięte lasem, a jednak naznaczone tragedią. Kolejna katastrofa lotnicza na naszym szlaku. Milczymy przez chwilę, jakbyśmy oboje czuli, że należy się tu chwila zadumy. Szumiące drzewa, nieruchome powietrze. Ślady dawnych wydarzeń ledwie wyczuwalne, ale obecne. Idziemy dalej, nie oglądając się za siebie.
W schronisku PTTK Stare Wierchy robimy krótki postój. Zjadamy coś ciepłego, uzupełniamy zapasy. Atmosfera tu przyjazna, ale nie zatrzymujemy się długo — przed nami Rabka. Schodzimy w dół, czując jak zmienia się krajobraz, jak góry łagodnieją. W dole coraz więcej dźwięków — samochody, rozmowy, dziecięcy śmiech. Wracamy do cywilizacji, choć tylko na moment.
W Pijalni Uzdrowiskowej próbujemy leczniczej wody. Kwaśna, metaliczna. Ania krzywi się teatralnie, ja udaję znawcę. — Może i leczy, mówię z przekąsem, ale smak to ma jakby przegotowali stary gwóźdź w kałuży. Śmiejemy się głośno, z tych wszystkich legend i kuracyjnych mitów. Ale może coś w tym jest. Może ten śmiech właśnie leczy.
Przekraczamy rzekę Rabę. To symboliczne. Żegnamy się z Gorcami, z ich polanami i cichymi szlakami, z tym dusznym, gorącym namiotem na Lubaniu — miejscem, gdzie staliśmy się jednością. Trzymamy się za ręce. Patrzymy na siebie porozumiewawczo, ze świadomością, że od tej nocy nic już nie będzie takie samo.
Wkraczamy w Beskid Makowski. Teren coraz bardziej znajomy. To już nasze rejony, nasze ścieżki, nasze skojarzenia. Krajobraz się nieco zmienia, ale my zostajemy tacy sami — już razem.
Zbójecka Góra robi na nas niemałe wrażenie. Nazwa brzmi groźnie, ale rzeczywistość jest łagodna, piękna. Panorama zapiera dech w piersiach — szeroka, głęboka, zachwycająca. Stoimy przez dłuższą chwilę w ciszy, każde z nas pochłonięte tym widokiem, a jednak razem.
Ania robi zdjęcia, ja patrzę na nią — jak obraca się z aparatem, jak mruży oczy w słońcu. Uśmiecham się sam do siebie. W takich chwilach wszystko wydaje się oczywiste i proste.
Dalsza droga prowadzi przez równie urokliwe miejsca — łagodne grzbiety, ciche polany, niewielkie zagajniki. Mijamy kolejne wzgórza, wciąż mając przed oczami ostatnie pejzaże Gorców. Rozmawiamy mało, ale każda chwila jest wspólna, osadzona w milczącej zgodzie i zmęczonej bliskości.
Popołudniem, kiedy słońce zaczyna powoli chylić się ku zachodowi, docieramy do Jordanowa. To kres naszej dzisiejszej wędrówki. Miasto przyjmuje nas spokojem, jakby rozumiało, że jesteśmy już nasyceni. Kupujemy coś na kolację, snujemy się uliczkami, chłonąc atmosferę miejsca.
Wieczorem siadamy gdzieś na uboczu, zmęczeni, ale szczęśliwi. Jeszcze jeden dzień za nami. I jeszcze jeden — razem.
Wieczór w agroturystyce jest cichy, ciepły i pełen prostych przyjemności. Drewniany domek pachnie ziołami i winem. Wspólnie gotujemy — Ania miesza sos, ja odcedzam makaron. W tle gra cicho jakaś włoska ballada z telefonu. W kuchni jest tylko światło świecy i blask małej lampki nad zlewem.
Jemy wolno, jakbyśmy chcieli przedłużyć ten moment. Spaghetti smakuje lepiej niż w najlepszej trattorii. Patrzymy na siebie nad talerzami. Wino rozgrzewa gardło i rozwiązuje języki. Rozmawiamy — o Gorcach, o Lubaniu, o pierwszych chwilach na szlaku. Śmiejemy się z drobiazgów. Potem przechodzimy do tego, co przed nami.
— Jeszcze tylko kilka dni — mówię.
— Jeszcze aż kilka dni — poprawia mnie Ania z uśmiechem i sięga po kieliszek.
— Chciałbym, żeby to się nie kończyło.
— Może nie musi. Może dopiero zaczynamy?
W jej oczach coś się żarzy. Ciepło świecy, wino i te słowa tworzą wokół nas intymną aurę, której nic nie przerywa. Wiem, że ten wieczór zostanie we mnie na długo.
Kochamy się długo, powoli, zmysłowo i bez zahamowań. Czas nie istnieje. Wokół nas tylko cisza przerywana naszymi oddechami.
Jej skóra pachnie winem, świecą, całym tym wieczorem. Dotykam jej tak, jakby każde muśnięcie było modlitwą, a każdy szept świętem. Nasze ciała, zmęczone górami, nabierają nowej energii. Prowadzę ją w tej delikatnej choreografii, nie spiesząc się, smakując każdy centymetr jej ciała. Ona odwzajemnia każdy gest — miękkością bioder, cichym jękiem, spojrzeniem, które mówi więcej niż jakiekolwiek słowa.
Nie ma tu miejsca na pośpiech. Liczy się tylko to, co między nami. Ruchy są wolne, pełne czułości, ale i nienasyconego głodu. Jej uda oplatają mnie z ufnością, ramiona przyciągają mocno. Nasze ciała splatają się w jedną harmonię, jakby ta noc miała być ostatnią, najważniejszą.
Po wszystkim leżymy obok siebie, nieruchomi, z sercami bijącymi w tym samym rytmie. Patrzymy w sufit i w milczeniu czujemy, że to coś więcej niż tylko bliskość.

Dzień 15 – Jordanów – Hala Krupowa

Przed nami jeden z krótszych etapów. Tylko szesnaście kilometrów. Dzień zapowiada się spokojnie, niemal sielankowo. Po nocy pełnej bliskości i czułości budzimy się bez pośpiechu, otuleni ciepłem wspólnego poranka. Jeszcze kawa, ostatnie spojrzenie na Jordanów i ruszamy.
Dziś żegnamy Beskid Makowski — surowy, ale przewidywalny. Dał nam swego rodzaju stabilizację, odpoczynek od bardziej wymagających partii szlaku. I coś więcej. To właśnie tutaj, między zboczami tej spokojnej krainy, naprawdę zaczęliśmy być razem.
Wkraczamy w nasze klimaty. Beskid Żywiecki. Coraz bliżej do miejsc, które znamy, które kojarzą nam się z początkiem tej przygody, z pierwszymi marzeniami o przejściu Głównego Szlaku Beskidzkiego.
Później już tylko nasz ukochany Beskid Śląski.
Poranek jest obłędnie przyjemny. Ciepły, ale bez dusznego ciężaru, który ostatnio często towarzyszył nam w dolinach. Powietrze pachnie trawą i żywicą, jakby świat chciał nam powiedzieć, że dziś wszystko będzie dobrze. Pierwsze kroki przyzwyczajają zmęczone już mięśnie do dalszych kilometrów, ciało znów zaczyna działać rytmicznie, automatycznie, jakby było stworzone do wędrówki.
Od rana mam dobry humor. Patrzę na Anię przed sobą i uśmiecham się pod nosem.
— Znowu masz na sobie te wyuzdane spodenki — mówię, nie kryjąc rozbawienia, gdy szary materiał znów opina jej idealnie zarysowaną pupę.
Odwraca się przez ramię, mrużąc oczy w słońcu.
— Skoro takie są wyuzdane, to może je zedrzesz ze mnie — odpowiada bezczelnie, z tym jej niebezpiecznym błyskiem w oku.
— Zobaczymy — śmieję się, przyspieszając na moment, by musnąć ją dłonią po biodrze.
Knuję już coś w głowie. A dzisiejszy dzień, krótki i bez presji, daje sporo okazji, by to zrealizować.
Ścieżka lekko wznosi się przez las, gdzie słońce tańczy wśród liści. Idziemy niespiesznie, czasem milcząc, czasem rzucając w siebie zaczepne słowa, które tylko z pozoru są niewinne.
— Ciekawe, czy ktoś jeszcze na szlaku nosi takie spodenki — mówię, niby przypadkiem znów zerkając na jej biodra.
— Ciekawe, czy ktoś jeszcze za nimi tak tęskni, gdy znikają pod śpiworem — rzuca przez ramię.
— Nie znikają. Ja doskonale wiem, gdzie ich szukać.
— Wiesz, że przez ciebie trudno mi skupić się na marszu.
— I bardzo dobrze. Dziś nie musisz się skupiać. Dziś masz się rozpraszać.
Zatrzymuje się przy rozgrzanej słońcem polanie. Siada na trawie, podciąga kolana, opiera się na łokciach. W tym świetle wygląda jak pocztówka z miejsca, które powinno być zarezerwowane dla najpiękniejszych wspomnień.
— Przerwa? — pytam, zdejmując plecak.
— Przerwa na coś więcej niż tylko wodę. Przerwa na bycie blisko.
— Tu?
— Jeszcze nie teraz. Ale zapamiętaj tę łąkę.
Kładę się obok niej, nasłuchując ciszy. Leżymy długo, zbyt długo jak na standardy szlaku. Ale właśnie o to chodzi — o oderwanie się od standardów, od czegokolwiek, co przypomina zwykłe życie. Dłoń błądzi wzdłuż jej uda, ona przekręca się na bok, przysuwając się bliżej.
Nie trzeba słów. Tylko oddechy, uśmiechy, dotyk przez materiał koszulki, przesunięcie dłoni po brzuchu, muśnięcie palcami karku.
— Widzisz? — szepczę jej do ucha. — Czasami wystarczy szesnaście kilometrów, by znaleźć się w zupełnie innym świecie.
— Zwłaszcza jeśli na końcu świata czeka karimata i twoje dłonie.
Uśmiecham się. I już wiem, że dziś jeszcze zaskoczy mnie nie raz.
Znam ten las jak własne dłonie. Każde odbicie ścieżki, każde zawahanie terenu. Korzystam z pogody, z wcześniejszej pory, z jej beztroskiego nastroju — chwytam ją za rękę i bez słowa prowadzę w bok od szlaku.
— Ej! Gdzie mnie ciągniesz?! — piszczy, udając oburzenie.
— Zaufaj mi. To niespodzianka.
— Mam nadzieję, że nie z tych, po których trzeba dzwonić po GOPR…
— Najwyżej po pościel.
Parska śmiechem, ale idzie za mną bez wahania. Wiem, że kocha te momenty.
Po chwili wychodzimy na małą leśną polanę. Drzewa stoją tu w dużych odstępach, a między nimi leniwie płynie strumień. Woda nie sięga nawet kolan, ale wystarczająco chłodzi i kusi. Słońce sypie się przez liście jak złoty pył. Jesteśmy całkowicie sami.
— O rany… — szepcze, rozglądając się. — Tu jest bajkowo.
— Mówiłem.
Zrzucam plecak, podchodzę do strumienia, zanurzam dłonie i ochlapuję twarz. Ona stoi jeszcze chwilę, po czym powoli ściąga buty, potem skarpetki.
Ania kładzie się na miękkiej trawie, przymyka oczy, wystawia twarz do słońca. Widzę, jak klatka piersiowa unosi się spokojnie w rytmie oddechu. Po chwili siadam obok niej, a potem też się kładę. Zerkam na jej profil — uśmiechnięta, odprężona, piękna.
Odwraca głowę i patrzy mi prosto w oczy.
— Pamiętasz, jak pytałam, jak byś zareagował, gdybym się teraz rozebrała?
Czuję, jak przyspiesza mi tętno. Kiwnąłem głową.
— Pamiętam.
Strumień obok szumi leniwie, jakby chcąc zagłuszyć to, co właśnie zawisło między nami. Ale nie może.
Ania podnosi się powoli na łokciu. Jej spojrzenie się nie zmienia — spokojne, pewne. Palcami sięga do brzegu koszulki.
— No to popatrz.
Nie robi tego szybko. Nie prowokacyjnie. Raczej z jakimś czułym spokojem. Jakby to było coś zupełnie naturalnego. Koszulka zsuwa się z jej ciała, ukazując skórę muśniętą słońcem i piersi, które jeszcze przed chwilą czułem tylko przez materiał.
Oddycham głębiej. Patrzę, ale nie rzucam się na nią. Chcę zapamiętać każdą sekundę.
— Nadal chcesz zerwać ze mnie te spodenki? — pyta szeptem.
— Teraz bardziej niż kiedykolwiek.
Ania chichocze, ale bez słów zsuwa z bioder szare, obcisłe spodenki. Robi to powoli, jakby chciała wystawić moją cierpliwość na próbę. Leży przede mną naga, promieniująca zmysłowością, pewnością siebie i ciepłem.
Podchodzę do niej na kolanach. Pochylam się, całuję ją najpierw w czoło, potem w usta, potem w szyję. Palcami sunę po jej skórze, najpierw po ramieniu, potem po piersiach, brzuchu, biodrze.
Oddycha ciężko.
— Powiedz coś — szepcze.
— Jesteś jak sen. I nie zamierzam się obudzić.
— A może chcesz się schłodzić? — mruczę, odrywając usta od jej piersi, zostawiając ślad wilgotnego ciepła.
Otwiera oczy i uśmiecha się z przymrużeniem oka.
— Chętnie — odpowiada, przeciągając się leniwie.
Wstaje bez skrępowania, a jej nagie ciało porusza się z wdziękiem i lekkością. Kręci biodrami, dobrze wiedząc, że patrzę. Celowo. Kusząco.
— Idziesz? — rzuca przez ramię.
Ale ja nie ruszam się od razu. Sięgam do plecaka i zaczynam w nim grzebać teatralnie, jakbym czegoś szukał.
— Wiesz… jesteś prawie jak w tym śnie, który mi kiedyś opowiadałaś. W wodzie. Naga.
Zatrzymuje się w pół kroku, odwraca do mnie z rozbawieniem w oczach.
— Naprawdę?
— Tylko nie wiem… — ciągnę z udawaną powagą. — Nie czujesz się może... obserwowana?
Wybucha śmiechem. Radosnym, głośnym, szczerym.
— Ty głuptaku. No chodź tu!
Rozchlapała wodę nogą, jakby chciała mnie opryskać z daleka. Jej skóra błyszczy w słońcu, kropelki spływają po biodrach, między piersiami.
Woda chłodzi moje ciało, a serce bije szybciej, gdy podchodzę do niej, trzymając ręce za plecami. Na twarzy mam lekki uśmiech, bo wiem, że zaraz sprawię jej niespodziankę. Zbliżam się i całuję ją w usta, czując delikatny dotyk jej warg.
— Mam coś dla ciebie — mruczę prosto w jej usta, a potem odsuwam się nieco, by wyciągnąć zza pleców bułkę z serem.
— Od faceta, który tylko robi bułki z serem — mówię, śmiejąc się, bo wiem, że to zaskoczy ją, a ja uwielbiam takie momenty.
Ania patrzy na mnie z rozbawieniem, po czym nagle ochlapuje mnie wodą. Chwilę potem czuję, jak moje ubrania stają się ciężkie od wilgoci, ale nie dbam o to. Jestem tu z nią, tu i teraz.
— Ej, co robisz? — mówię, śmiejąc się i patrząc na nią z udawaną oburzoną miną.
Podchodzi bliżej, wyciąga ręce, jakby chciała mnie przyciągnąć. Jej oczy błyszczą.
— Jesteś gościem od bułek z serem — zaczyna, cytując moje słowa z wcześniejszych dni, a potem, z jeszcze większym uśmiechem na twarzy, dodaje: — Ale teraz też… od mokrych majtek.
Podchodzi jeszcze bliżej, jej ręce lądują na moich biodrach, a jej usta ponownie znajdują moje. Ta chwila jest pełna energii, ciepła, zmysłowego napięcia. Woda z rzeki chlupocze wokół nas, ale to my jesteśmy najważniejsi w tej chwili.
Całujemy się namiętnie. Jej usta są gorące, miękkie, kuszące. Smakuję je zachłannie, jakby jutra miało nie być. Moje dłonie błądzą po jej ciele z czułością i głodem, który narastał przez wszystkie wspólne dni na szlaku. Dotykam jej piersi, brzucha, gładkiej skóry na udach. Jej ciało odpowiada na każdy gest, każdą pieszczotę – drży pod palcami, podnosi się ku nim.
Zamykamy się w naszej bańce rozkoszy, gdzie szum strumienia jest jak muzyka, a ciepłe promienie słońca muskają nasze nagie ciała. Ona przymyka oczy, uśmiecha się, jej oddech przyspiesza, staje się płytki, urywany. Kiedy schylam się, by obsypać pocałunkami jej szyję, piersi, brzuch, słyszę jej cichy, urywany śmiech przeplatany westchnieniem. Pachnie lasem, słońcem i sobą – moją Anią.
Każdy centymetr jej ciała jest teraz moim domem. Gładka skóra pod palcami, język sunący po wnętrzu jej  ud, ciepło, które rozlewa się między nami – to wszystko miesza się w jedno, powolne, zmysłowe zjednoczenie, które nie potrzebuje pośpiechu.
Woda muska nas lekko, jakby sama natura chciała wziąć udział w tej chwili. Nie spieszymy się. Prowadzimy się wzajemnie – spojrzeniami, dotykiem, czułością. Gdy w końcu zatracam się w niej całkowicie, nasze ciała splatają się jak korzenie starych drzew. Powoli, rytmicznie, w zgodzie z pulsowaniem życia.
Wszystko, co było wcześniej – zmęczenie, pot, błoto, śmiech, cisza poranków – prowadziło do tej jednej chwili. A teraz już nie ma nic więcej, tylko my i świat, który na chwilę się zatrzymał.
Delikatnie rozchylam wargi sromowe i językiem zataczam pierwsze kółka. Drży. Jęczy. Porusza biodrami, ale moja dłoń na jej brzuchu uspokaja ten ruch – dziś wszystko dzieje się powoli, z czułością. Smakuję ją, wciągam powietrze przez nos i zatapiam się w niej coraz głębiej. Język tańczy, wibruje, drażni i koi na przemian. Palcami pieszczę jej biodra, udami otula moją głowę. Czasem trącam łagodnie łechtaczkę, raz twardziej, raz lżej. Śledzę jej reakcje – westchnienia, przyspieszony oddech, przygryzanie wargi.
– Boże… – jęczy – …nie przestawaj.
Nie przerywam. Wręcz przeciwnie. Wciągam ją w ten stan głębiej, intensywniej. Drżenie jej ciała staje się coraz mocniejsze, całe jej wnętrze zbiera się w jednym punkcie napięcia. Palce wplata w moje włosy, przyciska mnie do siebie z siłą, której bym się po niej nie spodziewał. Czuję, jak jej biodra zaczynają się poruszać, szukając więcej – głębiej, szybciej.
Zmieniam rytm. Na szybszy. Wilgotny, rytmiczny masaż języka skupiony na jej łechtaczce. Szarpie powietrze. Zatrzymuje oddech. I nagle... cichutki krzyk. Skurcz. Jakby całe jej ciało eksplodowało, a potem zamarło. Drży przez chwilę, a ja trwam przy niej, głaszcząc uda, całując brzuch. Patrzę w górę – ma zamknięte oczy, usta rozchylone, policzki zaróżowione.
– Nigdy… nigdy… – szepcze – …nikt tak…
Podnoszę się do niej wyżej, obejmuję, przytulam. Cały mokry, ale szczęśliwy. Stoimy tak w milczeniu, przytuleni, jej głowa na moim ramieniu, moje serce łomocze tuż przy jej uchu.
– Kocham cię – mówi cicho.
Nie odpowiadam. Tylko całuję ją w skroń i mocniej obejmuję. Bo wiem, że między nami właśnie wydarzyło się coś więcej niż seks.
„Kocham Cię.”
Te dwa słowa zawisły między nami, drżące, ciepłe, prawdziwe. Powiedziała to pierwszy raz.
Patrzyłem na nią, nie mogąc się ruszyć. Czułem, jakby cały świat nagle ucichł, zostawiając tylko nas dwoje – nagich, bliskich, splecionych emocją i ciałem.
Ona uśmiechnęła się delikatnie, trochę niepewnie. Jakby czekała na wyrok.
A ja tylko przytuliłem ją mocno.
W tej chwili miałem wszystko, czego w życiu pragnąłem.
Przyciągam ją mocno do siebie, wtulam twarz w jej szyję, wdycham zapach skóry, który znam już na pamięć. Nasze ciała wciąż pulsują, ale to, co teraz dzieje się między nami, jest głębsze niż pożądanie. To coś więcej.
– Powiedz jeszcze raz – proszę szeptem.
– Kocham Cię – powtarza bez zawahania, z tym swoim cichym, zachrypniętym głosem, który zawsze doprowadza mnie do szału.
Całuję ją w czoło, potem w policzek, w usta. Długo, miękko, z czułością. Siedzimy tak wtuleni w siebie, jej głowa na moim ramieniu, moje dłonie wplątane w jej włosy, woda chłodzi nasze stopy. Strumień płynie obok, leniwy jakby też chciał dać nam jeszcze chwilę.
– Dobrze tu, prawda? – pyta szeptem.
– Najlepiej – odpowiadam. – Tu i teraz. Z tobą.
Nie chce mi się ruszać, nie chce mi się wracać.
Ale dzień się toczy dalej, świat nie staje w miejscu. Po kilkunastu minutach wstajemy, mokrzy, rozleniwieni, szczęśliwi. Pomagam jej się ubrać, choć nie przestaję całować jej karku.
– Jeszcze tylko kilka dni – mówi.
– Jeszcze całe życie – poprawiam.
Pakujemy plecaki, zabieramy resztki bułki, śmiejemy się z siebie, jak dzieci. Wracamy na szlak. Ale oboje wiemy, że zostawiliśmy coś z siebie w tym lesie, przy tym strumieniu. Coś, czego nikt już nam nie odbierze.
Zostawiamy za sobą nasze małe leśne sanktuarium — leniwy strumień, słońce migoczące przez korony drzew i wspomnienie, które już zawsze będzie należeć tylko do nas. Idziemy dalej lekko, w doskonałych humorach. Połowa z nas zaspokojona, druga połowa wciąż napalona, ale i tak szczęśliwa.
Szlak pnie się łagodnie pod górę. Soska wita nas leśnym cieniem i zapachem żywicy. Przez chwilę znów milczymy — z uśmiechem, z myślami jeszcze trochę w wodzie, trochę na jej ciele. Po chwili zaczyna się podejście pod Okrąglicę — krótkie, ale strome. Kroki stają się cięższe, ale idziemy blisko siebie, czasem sięgając po rękę, by pomóc, by dotknąć, by poczuć.
Na szczycie Okrąglicy przystajemy. Tam, pośród drzew, stoi niewielka kaplica Matki Boskiej Opiekunki Turystów. Zatrzymujemy się, wchodzimy w ciszy. W środku chłodno, pachnie wilgocią drewna i starym kadzidłem. Patrzymy na epitafia ludzi gór – zmarłych, zagubionych, tych, którzy nie zeszli ze szlaku. Ściany milczą, a jednak coś w tym miejscu sprawia, że obejmuję ją za ramiona i przyciągam do siebie mocniej.
– Lubię tu być – szepcze. – Czuję, że ktoś nad nami czuwa.
Nie odpowiadam. Całuję ją w skroń i prowadzę dalej.
Szlak zbiega teraz łagodnie przez las. Korony drzew rozrzedzają się powoli, między nimi znów przemykają promienie słońca. Mijamy tablice informacyjne, skrzyżowanie ścieżek, aż w końcu wychodzimy na szeroką, otwartą przestrzeń – Przełęcz Kucałowa. Robimy długą przerwę.
W oddali, za falą łąk i lasów, majaczy sylwetka schroniska na Hali Krupowej. Wiemy, że to już blisko. Że dziś nie trzeba się spieszyć.
Leżymy obok siebie, nieruchomi, wtuleni w ciszę, którą przerywają tylko dźwięki wiatru i szelest traw wokół nas. Jej dłoń spoczywa na mojej klatce piersiowej, moja wplata się między jej palce. Patrzymy w niebo, gdzie wolno przesuwają się kłęby chmur.
– To wszystko jest takie nierealne – mówi cicho. – Jakbyśmy śnili.
– Może to właśnie sen, z którego nie chcę się budzić – odpowiadam i delikatnie całuję ją w skroń.
Milczymy długo. W tej chwili nie ma potrzeby mówić nic więcej. Moje palce leniwie rysują kształty na jej ramieniu, potem na plecach. Uśmiecha się półprzytomnie, zamyka oczy, wtula się we mnie jeszcze mocniej.
– Myślisz, że kiedyś tu wrócimy? – pyta po chwili.
– Jeśli ty będziesz chciała, to tak. Zawsze.
Przekręca się na bok, patrzy mi prosto w oczy.
– Ja już wiem, czego chcę – mówi poważnie, z miękkim uśmiechem. – Chcę budzić się przy tobie. Na szlaku albo w domu. Nieważne.
Odpowiadam tylko spojrzeniem i długim, spokojnym pocałunkiem. Tak leżymy jeszcze dłuższą chwilę, zanim ciała przypomną nam o dalszej drodze. Ale dusze zostają tam — w tamtej chwili, na tamtej trawie, przytulone do siebie w bezruchu, który mówi więcej niż tysiąc słów.
Po dłuższym odpoczynku na Przełęczy Kucałowej podnosimy się niechętnie. Jeszcze przez chwilę zbieramy rzeczy bez słów, przeciągając ten moment bliskości. Potem ruszamy dalej — ostatni odcinek dzisiejszego dnia.
Szlak prowadzi łagodnie przez górską polanę, później znów przez zagajnik. Przed nami niewielkie podejście, a za nim wyłania się dach schroniska na Hali Krupowej. Drewniany budynek tonie w zieleni. W powietrzu czuć już zapach obiadu i świeżo skoszonej trawy.
Wchodzimy do środka. Zamawiamy jedzenie. Oboje mamy też ochotę na piwo. Zimne. Siadamy przy oknie. Patrzymy na szlak, który nas tu przyprowadził.
Wieczorem rozkładamy śpiwory w przytulnym pokoju. Z okien widać zachód słońca, czerwieniejący las i miękkie cienie na zboczach. Rozmawiamy o jutrze, ale z ulgą, że jeszcze dziś trwa.
Później wychodzimy przed schronisko, siadamy na ławce. Noc zapada cicho. Nad nami — tylko gwiazdy i księżyc.
– Dziś był dobry dzień – mówię.
– Bo jesteśmy razem – odpowiada.
I tylko to się liczy.
Wracamy do środka, powoli, w ciszy, jakby noc nie chciała być spłoszona naszymi krokami. Drewniane schody skrzypią znajomo, ciepło lamp w korytarzu odbija się w jej oczach. Zamykam drzwi naszego pokoju, zasuwam zamek.
Ona siada na łóżku, zdejmuje skarpetki, rozciera stopy. Patrzę, jak przeciąga się leniwie, wciąż ubrana w trekkingową koszulkę i krótkie spodenki, te same, które tak działają mi na wyobraźnię.
– Zgaś światło – mówi cicho. – Ale nie całkiem.
Zostawiam tylko nocną lampkę. W półmroku jej sylwetka staje się jeszcze bardziej kusząca. Siadam obok, kładę rękę na jej udzie. Czuje się ciepła, spokojna.
Odwraca się i całuje mnie, delikatnie, ale z coraz większą intensywnością. Jej palce wplatają się w moje włosy, moje wędrują po jej plecach, biodrach, szyi. Czuję, jak się rozluźnia, jak cała wtapia się we mnie.
Zdejmuję z niej koszulkę. Odsłania się bez wahania. Delikatnie kładę ją na łóżku. Jej ciało lśni w słabym świetle. Całuję ją powoli – usta, szyja, piersi, brzuch.
Oddycha głębiej, cicho.
– Chcę, żebyś mnie tak dotykał... nigdzie się nie spieszył – szepcze.
Robię to. Każdy dotyk, każdy pocałunek jest powolny, miękki, czuły. Moje dłonie uczą się jej na nowo, jakbyśmy byli tu po raz pierwszy.
Jej ciało faluje pod moimi ustami. Kiedy w końcu schodzę niżej, między jej uda, rozchyla się dla mnie, bez wstydu, bez lęku.
Jęczy cicho, z gardła.
Nie przerywam, aż poczuję, jak drży cała, jak całe jej ciało napina się, a potem rozluźnia, opada, topnieje we mnie.
Jej dłoń zaciska się na moim nadgarstku.
– Kocham cię – mówi raz jeszcze, głosem, który łamie ciszę.
Zwijamy się razem w śpiworze, skórą do skóry, sercem do serca. Za oknem ciemnieje las, a my jesteśmy już bardzo blisko końca świata. Ale jeszcze nie dziś.
Ania przeciąga się leniwie w śpiworze, opiera głowę na moim ramieniu i mówi z półuśmiechem, cicho, z zadowoleniem w głosie:
– Wiesz, że dzisiaj dwa razy doprowadziłeś mnie do szaleństwa? Najpierw tam, przy strumieniu… Myślałam, że to będzie taki żart, bułka z serem i woda po kostki, a tymczasem… No. Prawie się uniosłam nad ziemią. A potem… tutaj. Powoli, z uczuciem, tak jakby cały świat zniknął, jakbyś znał każdy fragment mojego ciała lepiej niż ja sama.
Robi krótką pauzę, patrzy na mnie z rozbawieniem i lekko groźnym błyskiem w oku.
– Tylko wiesz, kochanie… Jutro moja kolej. Nie zostanę ci dłużna. Dziś mnie rozpaliłeś i ukołysałeś. Jutro ja ci pokażę, co potrafię. Niech ten nasz szlak dobrze ci się kojarzy… z czymś więcej niż tylko z mapą i szczytami.
Uśmiecha się szeroko i całuje mnie w szyję.

Dzień 16 – Hala Krupowa – Markowe Szczawiny

O świcie budzi mnie jej dotyk. Ciepły, zdecydowany, pewny siebie. Nie mówi nic, tylko patrzy na mnie tym swoim spojrzeniem – z iskrą, z obietnicą. Leżymy jeszcze w śpiworach, a jej dłoń wsunęła się już pod moją koszulkę. Czuję ciepło jej palców na brzuchu, potem niżej.
– Dzień dobry – szepcze mi do ucha, muskając je językiem. – Pamiętasz, co wczoraj mówiłam?
Nie muszę odpowiadać. Już wie, że pamiętam.
Zsuwa ze mnie śpiwór, kuca nade mną w swojej bluzie i majtkach. Widzę jej rozczochrane włosy, lekko przygryzione wargi. Całuje mnie, wolno, głęboko, a jej ręka wędruje niżej, pewnie, z wyczuciem.
– Leż spokojnie. Teraz ja się tobą zajmę – mówi, zsuwając ze mnie bieliznę.
Zjeżdża ustami po mojej piersi, brzuchu, całując, gryząc lekko, pieszcząc mnie oddechem. A potem jeszcze niżej. Powoli. Bez pośpiechu. Jej język sunie po mnie, pewny, rytmiczny, rozpalający każdy nerw. Patrzy mi w oczy, gdy to robi – świadoma, że mam się tylko poddać.
Nie mogę się powstrzymać, cicho jęczę, napinam się, ale ona nie przerywa, przeciwnie – intensyfikuje ruchy, prowadząc mnie przez rozkosz w sposób, który mówi: to jest mój rewanż. I to dopiero początek.
Czas przestaje istnieć. Przestrzeń to tylko my i cichy świt nad Halą Krupową. A ona sprawia, że eksploduję. Drżę pod jej ustami, całym sobą, kompletnie oddany.
Leży potem na mnie, głowę wtula w moje ramię.
– No. Teraz jesteśmy kwita – mruczy z satysfakcją. – Chociaż… kto powiedział, że będzie jeden rewanż?
Wyruszamy ze schroniska nie śpiesząc się. Poranek jest rześki, powietrze czyste i przejrzyste. Przed nami szesnaście kilometrów – niby niedużo, ale to ostatni etap przed jednym z naszych ulubionych pasm. Mijamy Złotą Grapę, jeszcze rozbudzeni wspomnieniem nocy, z cichym uśmiechem na twarzach.
Podejście na Policę wprowadza nas w inny nastrój. Na szczycie, przy miejscu katastrofy lotniczej, zatrzymujemy się. W ciszy. Wśród drzew i porannego światła unoszą się wspomnienia tych, którzy zginęli. Nie musimy mówić – oboje czujemy ciężar tego miejsca. Milczenie to jedyna odpowiedź, jaką mamy.
Cyl Hali Śmietanowej jest dziś pełen.  Młodzieżowa wycieczka okupuje jego  przestrzeń – śmiechy, plecaki, gwar. My – jakby przezroczyści – przecinamy ich obecność i idziemy dalej. Przez Syhlec aż do Przełęczy Krowiarki. Tam znów tłum. Plecaki, rozmowy, hałas. I my – razem, ale znów samotni w tym ludzkim szumie.
Patrzę na nią. Uśmiech. Krótkie muśnięcie palcami. Wystarczy. Mamy swój świat.
Z Przełęczy Krowiarki ruszamy spokojnie. Nie mamy pośpiechu. Szlak pnie się w górę, najpierw wśród lasu, potem coraz bardziej otwartym grzbietem. Powietrze jest gęste od zapachów – żywicy, wilgotnej ziemi, słodkiego potu. Idziemy wolno, często przystając. Czasem tylko po to, by spojrzeć na siebie. Dotknąć ramienia. Poprawić pasek od plecaka.
Wspinam się za nią, celowo zostając krok z tyłu. Jej łydki napięte przy każdym kroku, koszulka podniesiona na plecach. Jest piękna. Czasem odwraca głowę, sprawdzając, czy jestem tuż za nią. Jestem. Zawsze jestem.
Siadamy na kamieniach pod Sokolicą. W dole kłębią się chmury. Dzielimy się batonem, wodą, uśmiechem. Słowa są zbędne. Przysuwam się bliżej, dotykam jej uda. Oparta o moje ramię zamyka oczy. Trwamy tak chwilę, otoczeni ciszą i oddechami gór.
Z Sokolicy ruszamy spokojnie, bez słów. Kamienisty szlak wznosi się leniwie, otwierając coraz szersze widoki. Las zostaje za nami, drzewa ustępują miejsca kosodrzewinie i skarłowaciałym porostom. Przed nami tylko niebo i ścieżka.
Gówniak, choć śmiesznie nazwany, nie jest łatwy. Kamienie pod stopami są niestabilne, a słońce zaczyna mocniej grzać. Czasem trzeba pomóc sobie ręką, czasem kucnąć i zaczerpnąć tchu. Ale to właśnie tu łapiemy najlepsze spojrzenia. Ona podaje mi dłoń. Przysuwam ją bliżej, czując jak jej palce ślizgają się w moich. „Jeszcze trochę” – mówi cicho. I uśmiecha się tak, że wszystko staje się lżejsze.
Na podejściu mijamy kilku turystów. Zmęczeni, spoceni, z nosem w mapie lub telefonie. My idziemy lekko. Chociaż boli. Ale to inny rodzaj bólu – ten, który przyjmuje się z radością.
Ostatnie metry przed Diablakiem są najtrudniejsze. Wieje. Gdzieś daleko chmury przecinają niebo. Ale tu i teraz wszystko się skupia w jednym punkcie: na niej, na mnie, na tym szlaku, który prowadzi już tylko w górę.
I wtedy pojawia się szczyt – kamienny kopiec z krzyżem, z widokiem na wszystko i nic. Patrzymy na siebie, lekko zdyszani. Bez słowa, tylko z uśmiechem. Zrobiliśmy to. Jesteśmy na dachu Beskidów.
Na szczycie Diablaka zatrzymujemy się na dłużej. Wiatr uderza w nas mocniej niż wcześniej, ale słońce wciąż grzeje przez cienką warstwę chmur. Rozkładamy karimatę za kopcem, w osłonie kamieni, gdzie choć trochę ciszej. Wokół nas tłum – jak zawsze na Babiej – ale my mamy swoją bańkę.
Siedzi naprzeciwko mnie, z kolanami pod brodą, z twarzą wychyloną ku przestrzeni. Włosy rozwiewa wiatr, a jej oczy świecą się jakby patrzyła gdzieś daleko, głębiej niż w panoramę Tatr. Patrzę na nią z mieszaniną dumy i czułości. Była tu kiedyś, ale nie tak – nie ze mną, nie w tym stanie duszy i ciała. Teraz to nasz szczyt.
Wyciągam z plecaka dwie herbaty w termosie. Ciepłe jeszcze. Podaję jej kubek i przez chwilę tylko siedzimy w milczeniu. Przed nami rozpościerają się fale gór – Tatry w oddali, Gorce na północnym wschodzie, gdzieś hen Mała Fatra. Wszystko wygląda nierealnie, jakbyśmy byli zawieszeni ponad światem.
– Patrz – mówi cicho, wskazując na zachód. – Widzisz? Tam będziemy jutro. I pojutrze. I dalej. Tak długo, jak tylko się da.
– Chcę iść z tobą wszędzie – odpowiadam bez zastanowienia.
Nachyla się, całuje mnie w policzek, a potem opiera głowę na moim ramieniu. – Ja też.
I tak siedzimy, otuleni ciszą i wiatrem, na dachu Beskidów, czując, że to nie tylko punkt wędrówki. To moment, który zostanie z nami na zawsze.
Zejście z Diablaka zaczynamy powoli, niemal niechętnie. Każdy krok w dół to jak oderwanie się od miejsca, w którym zatrzymał się czas. Kamienie są luźne, strome zejście zmusza do czujności, ale idziemy blisko siebie. Wiatru tu mniej, ale powietrze wciąż pachnie chłodem wysokich partii i odległością.
Szlak prowadzi nas przez Pośredni Grzbiet – surowy, pełen rumoszu skalnego. Po lewej stronie opada ostro ku Dolinie Markowej, po prawej widok przesłaniają ściany zbocza. Rozmawiamy mało – każde z nas jest w sobie. Ona czasem odwraca się, uśmiecha lekko. Ja czuję, że schodzimy, ale coś w nas wciąż unosi się wysoko.
Na Przełęczy Brona robimy krótki przystanek. Widać stąd schronisko na Markowych Szczawinach, a poniżej, w dali – czubki drzew, przez które przebijają się promienie słońca. Siadamy na trawie, tyłem do szlaku. Gdy się odwracamy, Babia Góra za nami wygląda monumentalnie. Jakby nas żegnała.
– Z każdym kilometrem bliżej końca – mówię cicho.
– Ale też bliżej domu – odpowiada, chwytając mnie za rękę.
Trwamy chwilę w tym zawieszeniu między górą a doliną, między wczoraj a jutrem, między tym, co jeszcze przed nami – a tym, czego już nie oddamy.
– Jaki będzie ten dom, gdy wrócimy? – pytam cicho, patrząc na linię lasu w dole.
Ania nie odpowiada od razu. Siada bliżej, kolanami dotyka moich, dłonią muska moją dłoń.
– Myślisz, że się obudzimy? – dopytuję. – Że to wszystko okaże się tylko jakąś bańką z letniego szlaku?
– Nie – mówi w końcu. – To nie sen. Może wygląda jak sen, bo tu wszystko jest inne. Bo tu jesteśmy my, w wersji nieprzefiltrowanej przez obowiązki, znajomych, przeszłość. Ale to wszystko jest prawdziwe.
Milczę chwilę.
– Boję się, że gdy wrócimy, wszystko nas rozproszy. Że zgubimy to, co tu się między nami stało.
– A co się stało? – pyta miękko. – Powiedz mi, co według ciebie się wydarzyło?
Patrzę na nią. Na jej rozgrzane policzki, lekko spierzchnięte usta, włosy rozczochrane przez wiatr.
– Zakochałem się w tobie. Mocno. Prawdziwie. Bez żadnych masek. A jednocześnie... kurwa, tak bardzo boję się tego codziennego życia. Maili, spotkań, domofonów, rachunków. Tego, co zabija zmysły i odciąga od siebie.
Ania kiwa głową.
– Też się boję. Ale wiesz, co sobie powtarzam?
– Co?
– Że dom to nie adres. Dom to miejsce, gdzie czuję się bezpieczna. Przy tobie czuję się bezpieczna. A jak wrócimy, to nie chcę budować od nowa. Chcę tylko przenieść ten nasz świat kawałek po kawałku. Te poranki, kiedy się przytulamy zanim otworzysz oczy. Twoje żarty o bułkach z serem. Mój głupi taniec w namiocie. I te wszystkie razy, kiedy nie musieliśmy mówić nic, żeby się rozumieć.
Biorę ją za rękę.
– Ale co jeśli... to tam nas zje? Co jeśli codzienność okaże się zbyt... głośna?
– To wrócimy tu. – Jej oczy błyszczą. – Albo gdzieś indziej, gdzie jest cisza. Ale już razem. I będziemy się uczyć, jak przetrwać w świecie z tym, co mamy. Bo to nie magia gór nas połączyła. To my siebie wybraliśmy. Każdego dnia. Z każdym krokiem.
Cisza trwa chwilę. Tylko ptaki i wiatr.
– Kocham cię – mówię.
– Ja ciebie też. I obiecuję ci, że zrobię wszystko, żebyśmy nie musieli się budzić. Albo, jeśli już się obudzimy – żeby to było nasze wspólne życie, nie sen.
Wstajemy powoli, wciąż trzymając się za ręce. Słońce przesuwa się wyżej, światło robi się bardziej ostre, ale między nami wciąż miękko i cicho. Idziemy wolno, nie czując zmęczenia. Jeszcze przez chwilę rozmawiamy – o tym, jak ma wyglądać nasza kuchnia, gdzie powiesimy mapę z zaznaczonymi szlakami, ile kubków naprawdę potrzebuje dwoje ludzi, którzy kochają herbatę.
Szlak prowadzi nas w dół, do przełęczy. Stąd już niedaleko do schroniska na Markowych Szczawinach. Las pachnie intensywnie – mchem, ciszą i spełnionymi marzeniami. Co jakiś czas zatrzymujemy się, żeby tylko stanąć blisko siebie, przytulić się bez słowa.
W końcu widzimy dachy schroniska, przemykające między drzewami.
– Jesteśmy – mówię.
– Jeszcze nie do końca – odpowiada Ania, przystając i chwytając mnie za ramię. – Jeszcze mamy chwilę tylko dla siebie.
Patrzę na nią pytająco.
– Wejdźmy bokiem. Tam, gdzie kiedyś spałam pod świerkiem. Chcę tam z tobą posiedzieć, zanim znów będą ludzie, gwar i kolacja.
Zgadzam się bez słowa. Idziemy w bok od szlaku, przez młodnik, potem w gęstszy las. W końcu stajemy w miejscu, gdzie ziemia jest sucha, a drzewa otaczają nas jak ściany. Zdejmujemy plecaki, siadamy na karimacie. Milczymy chwilę. Patrzę, jak Ania związuje włosy w niedbały kucyk, ociera kark z potu.
– Chcesz wiedzieć, czego się nie boję? – pyta nagle.
– Czego?
– Że mi przejdzie. To nie jest zauroczenie. Nie będę szukać pretekstu, żeby się oddalić. Przeciwnie. Będę szukać każdej okazji, żeby być bliżej. Wiesz dlaczego?
– Dlaczego?
– Bo ty jesteś domem. I nie wyobrażam sobie już siebie bez ciebie, choć to wszystko wydarzyło się tak szybko.
Cisza staje się jeszcze głębsza.
– Obiecaj – mówię. – Obiecaj, że nawet jak będziemy się kłócić, jak będzie źle, to przypomnimy sobie o tej chwili.
– Obiecuję – mówi Ania. – A ty?
– Obiecuję.
W schronisku jemy późny obiad. Jajecznica, herbata, szarlotka. Ludzie rozmawiają, ktoś gra na gitarze. Ale my siedzimy tylko we dwoje, przy oknie. Dotykamy się stopami pod stołem. I znów nie trzeba słów.
Wieczór w schronisku na Markowych Szczawinach przychodzi niespiesznie. Przesiąknięci słońcem, ciszą i bliskością, siadamy przy jednym z bocznych stolików w jadalni. Ściany pachną drewnem i czasem. Stare zdjęcia zdobywców Babiej Góry, mapy, pożółkłe wycinki gazet – wszystko to sprawia, że czas zwalnia jeszcze bardziej.
Ania siedzi naprzeciwko, w rozciągniętym t-shircie, z lekko zmierzwionymi włosami. Jej oczy błyszczą spokojem. Jemy powoli – zupę pomidorową i placki ziemniaczane z sosem grzybowym. Pomiędzy kolejnymi kęsami patrzymy sobie w oczy, czasem się uśmiechamy. Milczenie między nami nie jest ciężarem – to najpiękniejsza rozmowa, jaka może się toczyć.
Kiedy robi się ciemno, wychodzimy na zewnątrz. Noc w górach pachnie chłodem i trawą. Gdzieś w oddali słychać dzwonek owcy albo blaszany kubek uderzający o blat. Wspinamy się powoli kawałek ponad schronisko, gdzie las rzednie i zaczynają się borowiny. Tam kładziemy się obok siebie na karimacie. Nad nami niebo, jakiego w mieście nie ma – pełne gwiazd, miękkie, odległe, a jednak bliskie.
– To wszystko jest takie prawdziwe – mówi cicho Ania. – I właśnie dlatego trochę się boję. Bo nie chcę, żeby to było tylko wspomnienie.
– To nie będzie wspomnienie – odpowiadam. – To początek.
Ona wtula się we mnie. Jej dłoń szuka mojej, splata nasze palce. Jesteśmy cicho. Potem całujemy się długo, powoli, bez pośpiechu. Tak, jakby czas naprawdę przestał istnieć. Jakby wszystko inne mogło poczekać.
Noc w pokoju schroniska pachnie drewnem i jej skórą. Ciepło jej ciała oplata mnie, zanim jeszcze padnie choć jedno słowo. Ania wsuwa się pod koc, blisko, jakby chciała się we mnie wtulić całą sobą. Całuję ją w kark. Powoli, z namysłem, jakby każda sekunda miała zostać w pamięci na zawsze.
Odwraca się do mnie. Patrzy uważnie. Jej spojrzenie jest poważne, ale pełne ognia.
– Teraz moja kolej – szepcze.
Jej dłonie są pewne. Zdejmuje ze mnie koszulkę, całując obojczyki, szyję, klatkę piersiową. Jej usta błądzą w dół, zostawiając ciepłe, wilgotne ślady. Oddycham głośniej, ciało reaguje szybciej, niż bym chciał. Ale Ania wszystko kontroluje. Dominuje mnie czułością. I tym, jak dobrze mnie zna.
Jej dotyk jest miękki, ale zdecydowany. Siedzi na mnie okrakiem, sunąc biodrami powoli, drażniąc, prowokując. Całuję ją wszędzie, gdzie sięgam. Jej skóra jest gorąca, lekko wilgotna, smakuje jak sól i lato. Wciągam ją mocno na siebie, zatapiam dłonie w jej włosach, potem w pośladkach. Poruszamy się coraz szybciej, coraz mocniej. Łóżko skrzypi pod nami rytmicznie, jakby wtórowało tej miłosnej pieśni.
W pewnym momencie zatrzymujemy się. Patrzymy sobie w oczy. Jest w tym coś dzikiego, ale też niesamowicie bliskiego. Ona pochyla się nade mną, całując mnie z taką czułością, jakby chciała mnie uleczyć. Z każdą pieszczotą, z każdym ruchem mówi bez słów: „Jestem tu. Dla ciebie. Na zawsze.”
Kiedy dochodzimy razem, prawie bezgłośnie, trzymamy się kurczowo, jakby świat miał się zaraz rozpaść.
Po wszystkim leżymy w milczeniu. Jej głowa na moim ramieniu, mój oddech w jej włosach.
– Kocham cię – mówi znowu, cicho, ale pewnie.
– Ja ciebie też – odpowiadam. I wiem, że to prawda.
Jej twarz wtulona w moją pierś, mokra od łez. Oddycha cicho, głęboko. Drży jeszcze, choć wszystko już minęło. Głaszczę ją po włosach, powoli, jednostajnie, jakby to mogło ukoić ból z przeszłości.
– Przepraszam, że nie było mnie przy tobie, gdy tego potrzebowałeś – szepcze. – Przepraszam, że nie zauważyłam, co czujesz… Tak mi wstyd…
Jej głos łamie się na końcu. Czuję, jak ściska mnie w gardle.
– Cicho, kochanie – mówię cicho, kładąc usta na jej skroni. – To już nieważne. Jestem tu. Ty jesteś. Śpij.
Milknie. Jeszcze przez chwilę jej dłonie ściskają moją koszulkę, jakby bała się, że zniknę. Potem rozluźnia się powoli, cichnie zupełnie, odpływa.
Zostaję tak jeszcze długo, słuchając jej spokojnego oddechu i czując, jak świat wraca do właściwego rytmu.

Dzień 17 – Markowe Szczawiny – Hala Miziowa

Wyruszamy około ósmej rano. Idziemy bardzo wolno. Dzisiejszy odcinek zajmie nam około dziewięciu godzin – tak przynajmniej obstawiamy. Zmęczone mięśnie dają się już we znaki, ale to nie szkodzi. Nigdzie się nie spieszymy. Chcemy się nacieszyć wspólnym marszem, każdą jego minutą, każdym oddechem w cieniu świerków, każdym spojrzeniem.
Zerkam na nią co chwilę i nie mogę uwierzyć, że idzie obok mnie. Że to się dzieje naprawdę. Że ten szlak, który znałem do tej pory tylko z mapy i marzeń, stał się tłem dla czegoś tak głębokiego, jak uczucie, które nas połączyło.
Ona czuje mój wzrok i uśmiecha się bez słów. Jej biodra kołyszą się rytmicznie pod ciężarem plecaka, a ja mimo zmęczenia czuję nagły przypływ lekkości. Jesteśmy tylko my, ścieżka, las i niebo.
Tuż pod Mędralową coś we mnie pęka. Tego napięcia między nami jest zbyt wiele, zbyt długo wisi w powietrzu, drażni każdy nerw. Jej spojrzenia, kroki, pot spływający po karku i ten nieznośny widok jej ciała w obcisłych legginsach… Zatrzymuję ją nagle, łapię za rękę i bez słowa prowadzę w bok, między świerki, gdzie młodnik otula nas zielenią.
Zatrzymuje się i odwraca, zaskoczona, ale już z błyskiem w oczach. Kładę dłonie na jej biodrach, całuję kark, który smakuje solą i słońcem. Moje usta schodzą niżej, a dłonie wędrują coraz śmielej. Ona pochyla się lekko, opierając o pień młodego drzewa. Oddycha szybko, głęboko, cicho jęczy, gdy przysuwam się bliżej.
Zsunąłem z niej legginsy, powoli, z niemym szacunkiem dla tej chwili. Całuję jej nagą skórę z namaszczeniem – jakby była czymś więcej niż ciałem, jakby była moją drogą powrotną do samego siebie. Dłońmi obejmuję jej biodra, a ustami odnajduję miejsce, które zna mnie już dobrze, i które teraz domaga się wszystkiego. Odpowiada mi drżeniem. Faluje cała, z cichym, zduszonym westchnieniem. Nie ma tu czasu. Nie ma świata. Jest tylko ona – i ja, roztrzęsieni od pragnienia, połączeni rytmem gór i naszych serc.
Jej palce zaciskają się na korze drzewa. Oddycha urywanym rytmem, biodra kołyszą się ku mnie, jakby instynktownie szukała więcej – głębiej, mocniej, dłużej. Mój język porusza się pewnie, z każdym ruchem czytam z jej ciała odpowiedź, jej smak, jej napięcie. Cicho szepcze moje imię. To już nie tylko rozkosz – to prośba, błaganie, świętość.
Dłonie mam na jej udach, napinają się pod moim dotykiem. Każdy skurcz mięśni, każdy dreszcz mówi mi, że zaraz... że właśnie... I wtedy ona wybucha – głową oparta o ramię, wgryza się w dłoń, by stłumić jęk. Drży cała. Fala po fali przechodzi przez jej ciało, zostawiając ją otwartą, rozedrganą i piękną jak nigdy.
Opieram się czołem o jej kręgosłup, oboje sapiemy cicho, zanurzeni w tej chwili, dzikiej i spokojnej zarazem.
– Zwariowałeś – mówi po chwili, z uśmiechem w głosie. – Ale tak dobrze zwariowałeś.
Pomagam jej założyć legginsy. Całuję ją w szyję, jeszcze raz.
– Teraz możemy iść dalej – mówi z udawaną stanowczością. – Ale wieczorem... jesteś mój.
Wracamy na szlak. Promienie słońca przedzierają się przez liście. Gdzieś między Mędralową a Pilskiem wiatr przynosi zapach dalekiego świata – ale nasz jest tu, w tej wędrówce, w tych chwilach i oddechach.
Schronisko na Hali Miziowej wita nas ciepłem i spokojem. Drewniane ściany, zapach herbaty z sokiem malinowym, gwar zmęczonych turystów – wszystko otula nas jak miękki koc. Prysznic działa, choć trzeba się nagimnastykować z pokrętłami. Woda jest gorąca. Zmywa z nas kurz i pot, ale nie dotyku z lasu.
Jemy coś prostego – pierogi, gorącą zupę, kompot. Rozmawiamy mało. Patrzymy na siebie tak, jakby każde słowo miało przeszkodzić tej ciszy, która po nas została.
Po krótkim odpoczynku pakujemy do plecaka karimaty, bluzy, czołówki. Wyruszamy na Pilsko. Czeka nas kilkadziesiąt minut wspinaczki, ale nie myślimy o zmęczeniu.
Szlak prowadzi stromo. Mijamy pas drzew, potem krzaki kosodrzewiny. Wiatr coraz silniejszy, chłodny, ale niesie z sobą obietnicę widoku, który zapamiętamy do końca życia.
Nie mówimy nic. Jesteśmy blisko siebie, ramieniem przy ramieniu.
Zbliżamy się do szczytu. Nie ma tu nikogo. Tylko niebo i my. Słońce już muska linię horyzontu, czerwień miesza się z purpurą i złotem.
Rozwijamy karimaty, siadamy, wtuleni w siebie.
– Wiesz, że to chyba najszczęśliwszy dzień w moim życiu? – szepcze.
– Dlaczego właśnie dziś? – pytam cicho, wpatrując się w zachodzące słońce, które rozżarza niebo jak ognisko tuż przed zgaśnięciem.
Ania milczy chwilę. Czuję, jak jej głowa opiera się mocniej o moje ramię.
– Bo jestem tu z tobą. Bo czuję się bezpieczna. Bo po raz pierwszy od dawna niczego nie udaję. Nie muszę. Bo jestem zmęczona, spocona, wykończona… a i tak czuję się piękna. Bo patrzysz na mnie tak, jak nikt nigdy nie patrzył.
Odwraca się do mnie twarzą. Jej oczy lśnią od słońca i czegoś jeszcze.
– Bo dzisiaj pozwoliłam sobie być sobą. Bez lęku, że to za mało. I ty nadal tu jesteś. Nadal mnie chcesz. Kochasz.
– Kocham – odpowiadam bez namysłu.
Całuję ją w czoło. Później w policzek. I usta.
Wiatr przesuwa się po naszej skórze jak oddech góry. Słońce znika za linią horyzontu.
– A ty? – szepcze. – Co czujesz teraz, dokładnie teraz?
Patrzę na nią długo. W tej złotej poświacie wygląda tak, jakby świat się na chwilę zatrzymał – tylko po to, żebyśmy mogli pobyć jeszcze moment razem, tu, na szczycie.
– Czuję… że jestem dokładnie tam, gdzie zawsze chciałem być – mówię cicho. – Że wszystko, co było wcześniej, prowadziło mnie do tego momentu. Że całe moje życie miało sens, żeby doprowadzić mnie tutaj – do ciebie, do tej chwili, do tego widoku.
Biorę jej dłoń i przykładam do swojej piersi.
– Czuję, że już nie muszę niczego więcej szukać. Bo wszystko, czego pragnąłem, mam w sobie. I w tobie.
Nie odpowiada. Po prostu wtula się we mnie mocno.
I siedzimy tak jeszcze długo, w ciszy, której nie trzeba przerywać.
Schodzimy z Pilska powoli, nie spiesząc się. Latarki oświetlają kamienie pod nogami, ale to światło niepotrzebne – znamy już swoje ciała i kroki na pamięć. Trzymamy się za ręce. Ani razu nie puszczamy.
W schronisku panuje cisza. Większość turystów już śpi. Przemykamy cicho do naszego pokoju. Zamykam drzwi i odwracam się do niej.
Patrzy na mnie i uśmiecha się tym swoim uśmiechem, który mówi wszystko.
Zdejmuje powoli bluzę, potem koszulkę. Ja robię to samo. Światło gasimy bez słowa. Wszystko, co istotne, dzieje się w ciemności.
Kochamy się jeszcze raz. Mocno, głęboko, pewnie. Jakby każde z nas chciało odcisnąć się w drugim na zawsze. Nie ma pośpiechu. Jest dotyk, oddech, zaufanie. Gdy leżymy potem razem, przykryci śpiworem, Ania szepcze:
– Nie chcę, żeby to się kończyło.
– Nie skończy się – odpowiadam. – Już nigdy.
Zasypiamy spleceni jak korzenie drzew.

Dzień 18 – Hala Miziowa – Węgierska Górka

Szlak z Miziowej na Rysiankę oboje znamy niemal na pamięć. Każde drzewo, każdy kamień, każda polana przywołuje wspomnienia z innych lat, innych ludzi, innych samotnych wędrówek. Ale teraz – po raz pierwszy – jesteśmy tu razem. I wszystko smakuje inaczej.
Na Rysiankę trzeba wejść – choćby na chwilę. Poza szlakiem, przez mokre od rosy trawy, wspinamy się na szczyt. Tam zatrzymujemy się, milcząc. Widoki jak zawsze zachwycają. Siedzimy chwilę, odpoczywamy, bez pośpiechu, bez potrzeby czegokolwiek, czy kogokolwiek obok nas.
Ruszamy dalej. Mijamy Halę Pawlusią – ostatni szeroki widok tego dnia, jeszcze kilka chwil w słońcu, zanim zanurzymy się w cień. Trawersujemy Romankę – ścieżka prowadzi wąsko przez las, ściółka miękka pod stopami, cisza prawie absolutna. Gdzieniegdzie promienie przedzierają się przez korony drzew, tańcząc na jej ramionach. Jest pięknie. I melancholijnie.
Przez Abrahamów schodzimy spokojnie do Żabnicy. Wioska wydaje się senna, jakby dopiero budziła się z letargu – a przecież dzień już się kończy. Przed nami ostatni krótki odcinek asfaltem, przez most, jeszcze kilka zakrętów… i jesteśmy w Węgierskiej Górce.
Nie mówimy zbyt wiele. Każde z nas czuje, że to, co najcenniejsze, powoli dobiega końca. Wynajmujemy pokój w cichym pensjonacie, trochę na uboczu. Zrzucamy plecaki. Ona rzuca się na łóżko i przeciąga się leniwie, uśmiechając się do mnie spod opadającej grzywki.
– Powoli to wszystko się kończy. – Mówi cicho. – Ale...  
I ten uśmiech. Ten jeden gest wystarcza, by przypomnieć mi, że to, co najważniejsze, dopiero się zaczyna.

Dzień 19 – Węgierska Górka – Kubalonka

Ruszamy wcześnie rano, jeszcze przed śniadaniem. Ulice są puste, w powietrzu unosi się chłód poranka. Przekraczamy Sołę – spokojną, niemal nieruchomą – jakby sama wiedziała, że to moment przejścia. Za plecami zostawiamy Beskid Żywiecki – pasmo wspólnych obietnic, wyznań i zapewnień. Każdy jego szczyt nosi w sobie cząstkę nas. Każda przełęcz, potok, świerk – coś zapamięta.
Wkraczamy w Beskid Śląski. Ukochany. Jej śmiech wydaje się głośniejszy, kroki lżejsze. Znamy tu niemal każdy zakręt szlaku, ale wszystko wydaje się nowe – bo jesteśmy tu razem, pierwszy raz w tej wersji siebie.
Mozolnie gramolimy się na Glinne. Każdy krok staje się nieco bardziej wymagający, ale nie narzekamy. Nawet jeśli mięśnie protestują, serca milczą w zachwycie. Zbieramy ciszę z połonin i oddechy z paproci. Pniemy się dalej – Magurka Radziechowska, potem Wiślańska. Kroki stają się cięższe, pot spływa po karkach, ale i tak zbaczamy ze szlaku. To już rytuał – poszukiwanie piękna poza oczywistością.
Idziemy na Zielony Kopiec, a później na Malinowską Skałę. Kamienie pod stopami, wiatr na skroniach. Widoki nagradzają trud. Ona uśmiecha się do mnie przez ramię, a ja czuję, że mogę iść za nią wszędzie – nawet jeśli miałbym iść na kolanach.
Chłonę każdy kilometr. Każdy jej ruch, każdy śmiech, każde westchnienie niesione przez wiatr. Idziemy razem, nieprzerwanie, jakby świat nie miał końca. Jakby ta wędrówka była wiecznością, a ona – spełnionym marzeniem.
Niech to się nigdy nie skończy.
Nocleg mamy zarezerwowany w karczmie na Przełęczy Kubalonka. Już sam jej widok budzi w nas ulgę, ale nie przyspieszamy. Przed nami jeszcze sporo kilometrów – przez Baranią Górę i Stecówkę – a przecież nie chcemy, żeby ten dzień kończył się zbyt szybko.
Idziemy wolno, uważnie. Czasem rozmawiamy szeptem, czasem w ogóle milczymy. Jesteśmy już tak zestrojeni, że milczenie między nami nie jest ciszą – to pełnia. Każdy zakręt szlaku odsłania coś więcej niż krajobraz – fragment nas samych, naszych wspólnych wspomnień, spojrzeń, czułych gestów z poprzednich dni.
Podejście na Baranią Górę jest mozolne. Zatrzymujemy się często. Ona siada na kamieniu, poprawia włosy, patrzy na mnie i uśmiecha się tym uśmiechem, który zostaje w człowieku na zawsze. Potem schodzimy w stronę Stecówki, gdzie znów łapie nas wieczór – złotawy, miękki, spokojny.
Gdy w końcu docieramy do karczmy, zapada zmrok. Wnętrze pachnie drewnem, herbatą i czymś jeszcze – może spokojem. Zrzucamy plecaki, siadamy naprzeciw siebie. Zmęczenie jest słodkie. Jutro ostatni dzień. Jeszcze tego nie mówimy na głos.
Jest cicho. Za oknem ciemnieje las, rozmazany w szybie jak sen, który nie chce się kończyć. W środku pachnie drewnem, piecem i czymś słodkim – może wspomnieniem szarlotki, może piwem z sokiem. Siedzimy przy jednym z bocznych stolików, opierając łokcie o blat. Oboje zmęczeni, ale spokojni. Przepełnieni. Jej policzki są zaróżowione od chłodu, włosy lekko wilgotne od potu i mgły.
– Pamiętasz, jak spotkaliśmy się na Rysiance? – pyta. – Jeszcze wtedy... zanim wszystko się zaczęło.
Skinąłem głową. Pamiętałem aż za dobrze. Wtedy byliśmy tylko dwójką ludzi z osobnymi światami. Dziś – już jednym światem w dwóch ciałach.
– Myślisz, że to się kiedyś skończy? – pyta cicho. W jej głosie nie ma strachu, raczej nieśmiałość.
– Nie – mówię bez wahania. – Bo to już się wydarzyło. To nie plan. To fakt. Jesteś we mnie. W środku. W nogach, które ze mną szły. W ramionach, które cię niosły. W każdej pieprzonej kropli potu, którą razem wylaliśmy na tym szlaku.
Milknie. Wpatruje się we mnie długo, jakby chciała mnie zapamiętać na zawsze. Albo sprawdzić, czy to wszystko naprawdę się dzieje.
– Jutro ostatni dzień – mówi w końcu. – Ale nie chcę, żeby to był koniec.
– To będzie tylko ostatni dzień szlaku. Potem dopiero wszystko się zacznie.
Wyciąga dłoń przez stół. Nasze palce splatają się bez słów. Ciepło. Bezpiecznie. Prawdziwie.
– Pójdziemy jutro wolno – mówi. – Zatrzymamy się wszędzie, gdzie się da. I wszystko zapamiętamy.
– Wszystko – potwierdzam.
A potem siedzimy jeszcze długo, dzieląc się herbatą, spojrzeniami, czułością. Po raz pierwszy od wielu dni nie musimy się spieszyć. Jesteśmy w domu – w sobie nawzajem.

Dzień ostatni – Kubalonka – Ustroń

Zgodnie z zapowiedzią idziemy wolno, ciesząc się każdym krokiem. Nie mamy już w sobie tej niecierpliwości z pierwszych dni. Zamiast tego – łagodność. Spokój. Kiczora wita nas miękkim światłem poranka. Stożek Wielki, później Mały, wyrastają przed nami jak znajome strażnice końca drogi. Cieślar. Kroki stają się rytuałem pożegnania – z górami, ze szlakiem, z tą wersją nas samych.
Idziemy wolno, starając się zapamiętać każdy krok. Ale wszystko jakby oddala się od nas. Jakbyśmy już nie byli tu, tylko gdzieś obok – otuleni wspomnieniem tego, co przeżyliśmy. Jakby świat nie był już z zewnątrz, ale wewnątrz nas.
Nie mówimy wiele. Nie trzeba. W ciszy ukrywa się zrozumienie, którego nie trzeba ubierać w słowa.
Kolej na Soszów. W schronisku zatrzymujemy się na obiad. Siedzimy długo przy stole, jakbyśmy nie chcieli już wracać na szlak. Świadomość zbliżającego się końca robi się coraz cięższa, ale w tej ciężkości jest coś pięknego – dojrzałego. Coś, co zostanie z nami na zawsze.
Podchodzimy na Czantorię. Strome, długie podejście w milczeniu. Każde z nas walczy ze zmęczeniem, ale jeszcze bardziej z myślą, że to ostatnia poważna góra. Zejście w stronę Ustronia dosłownie niszczy nasze kolana. Śmiejemy się przez zęby z bólu, z bezsilności, z tego, że tak już pewnie będzie zawsze – wspólne przekleństwa i wspólne śmiechy.
Jeszcze jedna góra przed nami. Równica. Wydaje się niepotrzebna, zbędna, a jednak – jakby stworzona tylko po to, byśmy mieli czas się pożegnać. Idziemy powoli, wspierając się wzajemnie. Już nie jesteśmy tacy jak wtedy, na Lubaniu. Teraz jesteśmy bardziej my.
W końcu już tylko w dół do Ustronia. Znowu. Cicho się robi. Cicho w nas. Zmęczenie przeplata się z ulgą. Zrozumieniem. Dotarliśmy.
Do dworca PKP, obok którego znajduje się czerwona kropka symbolizująca koniec naszej drogi, docieramy już po zmroku. Zatrzymujemy się przy niej w ciszy.
Trzymam ją za rękę.
– I co teraz? – pytam.
– Teraz… teraz zaczynamy kolejną drogę. Ale razem – odpowiada.
I w tej chwili wiemy, że choć szlak się skończył, nic się nie kończy. Wszystko dopiero się zaczyna  
Siedzimy na ławce pod dworcem w Ustroniu. Czerwona kropka za nami, przed nami tylko nieznane. Zmęczenie wylewa się z nas każdą porą skóry, ale to nieważne. Jesteśmy szczęśliwi. Jesteśmy razem.
Czekamy.
Jagoda – ta sama zwariowana Jagoda, która kiedyś rzuciła wszystko, żeby pojechać z nami w Bieszczady – spóźnia się godzinę. Ale kiedy się zjawia, świat nagle robi się prostszy. Jej małe auto podjeżdża z piskiem opon, jakby nie było jutra. Wyskakuje, rzuca się Ani na szyję, potem mnie obejmuje z całej siły.
– Wyglądacie jak bohaterowie jakiejś powieści. Brudni, zmęczeni, zakochani – mówi i śmieje się głośno.
Wsiadamy. Na tylne siedzenie. Ciasno, ale wygodnie. Ciepło. Ania opiera głowę na moim ramieniu. Jagoda zerka na nas w lusterku. Jej spojrzenie miękkie, ciepłe, pełne zrozumienia.
Nie mówi nic.
Radio gra cicho. Ulice przesuwają się obok nas, jakbyśmy płynęli przez coś miękkiego i łagodnego. A ja czuję, że to nie koniec tej drogi. Że to dopiero początek.
Wysiadamy pod domem Anki, zmęczeni, ale szczęśliwi. Ostatni raz zabieramy swoje graty z auta, nasze plecaki, torby, które wciąż przypominają o podróży. Jagoda, ta ciepła i życzliwa dusza, znowu przytula nas na pożegnanie, życząc dobrej nocy. Jej uśmiech i ciepłe słowa zostają z nami, ale teraz to już tylko krok do końca tej drogi.
Ania patrzy na mnie, jej spojrzenie pełne czułości, jakby pytała, czy to już na pewno koniec. „Wejdziesz?” – mówi, a jej głos jest spokojny, choć w tym pytaniu czuję coś więcej niż zwykłą propozycję. To pytanie jak zaproszenie do nowego początku, jakby miała nadzieję, że nie zakończymy tej podróży tylko na szlaku.
Patrzę na nią długo, analizując ten moment. Nie trzeba nic mówić, bo odpowiedź jest już w oczach. Wystarczy jedno spojrzenie, które wyraża wszystko, co czuję.
„Wejdę” – szepczę cicho, w tej ciszy, która jest jak potwierdzenie, że wszystko, co było, dopiero się zaczyna. Koniec tej wędrówki, ale początek czegoś zupełnie nowego, nieznanego, pełnego możliwości.

Phaleg

opublikowała opowiadanie w kategorii erotyka i miłosne, użyła 34314 słów i 196946 znaków, zaktualizowała 4 maj o 8:15.

6 komentarzy

 
  • Użytkownik Lucjusz

    Super. Bardzo wartościowe opowiadanie. Wielką zaletą Lolka jest to, że można trafić na bardzo różne opowiadania. Trochę szkoda, że Was nie zniosło na Raczę, Przegibek i Muńcuł (moje rejony) :).

    1 minutę

  • Użytkownik Piort78

    pięknie

    1 godz. temu

  • Użytkownik Phaleg

    @Piort78 Dzięki 😁

    1 godz. temu

  • Użytkownik Gaba

    Co tu komentować.... 👍👍👍👏👏👏
    Brawo brawo brawo!

    6 godz. temu

  • Użytkownik Phaleg

    @Gaba dzięki 😁

    4 godz. temu

  • Użytkownik Gordon

    Rewelacja ! Gratulujẹ opowiadania, ale przede wszystkim przeżyć.

    22 godz. temu

  • Użytkownik Phaleg

    @Gordon dziękuję😁

    8 godz. temu

  • Użytkownik Marcin 78

    Zajebiste . Pozdrawiam  :)

    Wczoraj 9:50

  • Użytkownik Yrek

    Podróżnicy wędrowali przez Bieszczady, czy Beskidy? Ojjjj Pani autorko....

    Wczoraj 7:50

  • Użytkownik Phaleg

    @Yrek Poprawione..  Wędrowali najpierw przez Bieszczady, a później przez Beskidy... Zgodnie, a raczej prawie zgodnie z GSB 😉

    Wczoraj 8:17