Byli już po zaręczynach. Dla nich nie było w tym wielkich fajerwerków, niepotrzebnej pompy ani złotych napisów na niebie. Był szczyt Rysów i chwila warta więcej, niż wszystkie bogactwa tego świata. Wierzchołki gór wyrastające z chmur. Chwila niepewności, a później radość. Zapytał, a ona odpowiedziała z uśmiechem, który miał w sobie wszystko – zgodę, pewność, czułość. Od tamtego dnia minęły trzy miesiące.
Ania nadal pracowała jako przedstawiciel handlowy , kursując między Katowicami, Wrocławiem i Popradem. Marcin robił swoje: Inspektor bhp. W wolnym czasie robił kurs na przewodnika górskiego. Najpierw Beskidy i Tatry, a później kto wie? Mówili, że to trudny czas na planowanie czegokolwiek, ale właśnie w tej niepewności uczyli się siebie najlepiej. Przygotowania do ślubu były nieśpieszne, wręcz spokojne. Ustalili, że ceremonia odbędzie się zimą przyszłego roku, tuż przed Bożym Narodzeniem, w drewnianym kościele w Dębnie, a przyjęcie – w starej bacówce przerobionej na salę weselną, z widokiem na Gorce.
Jesienią chodzili w Gorce. Zbierali grzyby w ciszy, wędrowali granią przez Turbacz, gdzie wiatr niósł zapach dymu i wilgotnej ściółki. Ania kochała ten czas – złoto w liściach, jego ciepłą dłoń w swojej, długie rozmowy przy herbacie w schronisku Stare Wierchy. Wracali zmęczeni, ale rozpromienieni. W Krakowie życie pędziło, a oni chowali się w górach jak w starym swetrze – miękkim, bezpiecznym, własnym.
Zimą było trudniej, ale tym bardziej ich to cieszyło. Wspinaczki na rakietach w ciszy. Wyprawy w rakach i z czekanami, kiedy śnieg tłumił każdy dźwięk. Raz Zawrat, innym razem Świnica, by już następnego dnia pójść Doliną Chochołowską przy dwudziestostopniowym mrozie, gdzie śnieg skrzypiał pod butami, a para leciała im z ust jak z parowozu. Na Grzesia, później Rakoń i Wołowiec, gdzie silny wiatr jeszcze bardziej obniżał temperaturę. Później w schronisku wrócili do fantazji o Marcinie i Marzenie, tam na Wołowcu, pili grzańca, przytuleni pod kocem, z policzkami rozpalonymi jak dzieci po ślizgawce. Czasem nie rozmawiali godzinami, bo nie trzeba było.
W marcu znów ruszyli na szlaki. Tatry powoli wyłaniały się spod śniegu, jeszcze niepewne, jeszcze nieme. Szli z Kuźnic na Halę Gąsienicową, słońce odbijało się w tafli Czarnego Stawu. Ania zdjęła czapkę i potrząsnęła włosami.
– Za kilka miesięcy wszystko się zmieni – powiedziała cicho. – Będziemy żoną i mężem.
Marcin spojrzał na nią z tym uśmiechem, którego nauczyła się już na pamięć. Był w nim spokój, lekka ironia, czułość.
– Nic się nie zmieni – odpowiedział. – Po prostu będę mógł ci mówić żono i nikt się nie zdziwi.
Wtedy przyciągnął ją do siebie, objął ramieniem, i stali tak chwilę na tle nieba – ona w jego okularach przeciwsłonecznych , on z czapką zsuniętą na czoło. Góry wokół nich były obojętne, potężne, wieczne. Ale w tej jednej chwili wszystko było właśnie tam: między nimi.
Wreszcie stanęli na szczycie Kościelca. Sami, tak jak to sobie wymarzyli.
Po powrocie rozrysowali plan wesela na kuchennym stole. Lista gości, mapa stołów, noclegi, transport, menu dla tych, co nie jedzą mięsa. Ale zawsze, gdy tylko mieli wolną sobotę, znów pakowali plecaki. Bieszczady na Wielkanoc, potem Mała Fatra, jeszcze raz Pieniny, a latem – może Grossglockner, jak się uda.
Między wierszami listy zakupów i spraw do załatwienia była ich opowieść. Nie musieli niczego udowadniać. Góry mówiły za nich.
Górskie schroniska stały się ich drugim domem. Nauczyli się tych miejsc jak własnych kieszeni – wiedzieli, które pokoje są najcieplejsze, gdzie skrzypią deski, a gdzie rano najlepiej siadać z kawą, by zobaczyć pierwsze promienie nad granią. W Murowańcu czuli się już jak starzy bywalcy. W Pięciu Stawach mieli swoje ulubione łóżko pod oknem. W Chochołowskiej witali się z gospodarzami jak z krewnymi.
Ale to nie były tylko ciche noce i herbata z prądem. Ich miłość w tych miejscach miała inny smak – bardziej dziki, mniej wygładzony przez codzienność. W śpiworach, obok siebie, zsuniętych do jednej warstwy, potrafili zapomnieć o całym świecie. Ogrzewali się nawzajem ciałami, szukali siebie dłońmi, ustami, szeptem.
Pod szczytem Szpiglasa wydarzyło się coś, co oboje nosili w sobie długo. Wtedy, w sierpniowy dzień, podczas marszu Ceprostradą, zatrzymali się w zagłębieniu skały, osłonięci od wiatru. Nie planowali tego. Po prostu nie mogli już dłużej wytrzymać ciszy, gestów, dzikich fantazji na szczycie, napięcia jakie wisiało między nimi przez całą drogę przez Dolinę Pięciu Stawów.
Wtedy nie kochali się. Pieprzyli się dziko, bez żadnych zahamowań. Ordynarnie. Jej jęki niosły się po górach, przypominając wołanie o pomoc. Ona jednak nie chciała pomocy. Chciała tylko, by brał ją mocniej, głębiej, brutalniej.
Tamto wspomnienie wracało do nich często. Czasem w środku zimowej nocy w pustym schronisku, gdy zsuwał z niej warstwy termoaktywnej bielizny i całował ramiona. Czasem w maju, gdy kochali się cicho w śpiworze w Starych Wierchach, ze świtem przed oczami. Ich ciała znały się już dobrze, ale wciąż na nowo odkrywały inne rytmy, inne potrzeby. Nie było w tym pośpiechu. Była pewność, że są dokładnie tam, gdzie chcą być.
Wkrótce mieli się pobrać – ale w ich relacji ślub był tylko kolejnym etapem. Nie punktem zwrotnym. Nie potrzebowali obrączek, by czuć się sobie nawzajem oddani. Potrzebowali tylko nieba nad głową, ciepła wewnątrz śpiwora i świadomości, że po zejściu z gór znów razem wejdą na szlak.
Beskidzkie lasy miały w sobie coś pierwotnego. Gdy schodzili ze szlaku, często trafiali w miejsca, gdzie nie było śladów ludzi. Tylko mech pod stopami, ciche szemranie strumieni, nagie pnie buków i zapach mokrej ziemi. Tam ich pragnienie stawało się inne – mniej uładzone niż w schronisku, bardziej głodne, dzikie.
Właśnie w takich chwilach Ania czuła się najbardziej sobą. Z plecakiem rzuconym w paprocie, z koszulką zsuwaną przez ramię, z jego spojrzeniem, które mówiło więcej niż słowa. Potrafili kochać się na mchu, w półcieniu świerków, z szeptami ledwo przebijającymi się przez śpiew ptaków.
Czasem to był impuls – jak wtedy, gdy znaleźli polanę nad strumieniem w Beskidzie Niskim. Słońce paliło skórę, pot spływał im po karkach. Ania wskoczyła do wody w samych majtkach, chlapiąc go z uśmiechem. Gdy ściągnął spodnie i do niej dołączył, pocałowała go tak gwałtownie, że aż się zachwiali.
Potem leżeli nad wodą – nadzy, mokrzy, rozgrzani. A w ich namiętności był też dreszcz czegoś zakazanego. Wiedzieli, że ktoś mógłby ich przyłapać. Że może gdzieś tam, za zakrętem ścieżki, idzie turysta. Że któryś grzybiarz mógłby stanąć jak wryty, widząc ich splecionych, śmiejących się, rozkosznie bezbronnych.
Ale to właśnie podniecało ich jeszcze bardziej. Ta cienka granica między wolnością a ryzykiem. Miłość w takich warunkach stawała się czymś więcej niż tylko aktem – była manifestacją bliskości, odwagi, życia bez wstydu.
Po wszystkim szli dalej szlakiem, trzymając się za ręce. Cicho, lekko. Jakby góry pozwalały im być kimś innym, albo może właśnie sobą w najczystszej postaci.
Często zakładała te żółte spodenki – obcisłe, króciutkie, wrzynające się w pośladki, jakby stworzone nie do chodzenia, tylko do kuszenia. Marcin z początku protestował półgębkiem, ale z czasem zrozumiał, że to nie był tylko strój. To była deklaracja – swobodna, odważna, kobieca.
Jeszcze bardziej działały na niego te niemal przezroczyste legginsy, cienkie jak mgła o poranku. Gdy szli stromym podejściem, nie mógł oderwać wzroku od jej bioder, od zarysu stringów, które widać było pod materiałem jak sekret, który zna tylko on, a którego inni mężczyźni na szlaku mogli się jedynie domyślać.
Widziała ich spojrzenia – jak zerkają, jak wyraźnie zwalniają kroku, gdy mija ich z lekko kołyszącym się krokiem. Nie odwracała wzroku. Uśmiechała się czasem kątem ust, niewinnie i zmysłowo zarazem. Kusiła. Jego. I ich też. Ale nigdy nie przekraczała granicy.
Marcin czuł to napięcie. Czuł też, jak w nim coś się budzi – zazdrość, tak, ale podszyta pożądaniem. Jakby każde obce spojrzenie tylko przypominało mu, że to ciało, te ruchy, te pocałunki należą do niego.
Po takich dniach wieczory były gorące. Gdy zamykali się w schronisku, w małym pokoiku z piętrowym łóżkiem, opadały wszystkie maski. Ania siadała na jego kolanach bez słowa, przodem do niego, koszulka wędrowała w górę. Jego dłonie błądziły po jej skórze jak po mapie. Oboje wiedzieli, że im więcej spojrzeń przyjęła w ciągu dnia, tym bardziej nienasycona była noc.
Nie chodziło tylko o seks. Chodziło o grę. O to, że mogli pozwolić sobie na więcej – bo byli razem. Bo znali swoje granice i pragnienia. Bo żadne górskie podejście nie było dla nich trudniejsze niż to napięcie, które nosili pod skórą.
Któregoś dnia szli długo – beskidzką granią, w cieniu złocących się liści. Ania miała na sobie te legginsy, cienkie jak pajęczyna, i luźny top, który w słońcu niemal prześwitywał. Wiedziała, co robi. Przysiadała na pniach, wyginała się przy zakładaniu plecaka, przeciągała się z rękami nad głową, jakby zapominała, że ktoś patrzy.
Marcin nie odzywał się przez długi czas, tylko szedł za nią, coraz bardziej napięty, coraz mniej skupiony na krajobrazie. W końcu, gdy zeszli w boczną dolinkę, gdzie strumień przecinał bukowy las, nie wytrzymał.
– Stój – powiedział cicho.
Odwróciła się z niewinnym uśmiechem, ale w oczach miała coś więcej. Czekała na to.
Złapał ją za biodra, mocno, zdecydowanie, przyciągnął do siebie. Plecak zsunął się z jej ramion z głuchym szelestem.
– Wiesz, co robisz – syknął jej do ucha. – Wiesz od samego rana.
– A ty? – szepnęła, uśmiechając się kącikiem ust. – Wytrzymałeś długo.
Nie odpowiedział. Obrócił ją plecami do siebie, opierając o drzewo. Dłońmi wsunął się pod jej top, potem niżej, pod legginsy. Jęknęła cicho, zaskoczona gwałtownością, ale nie protestowała. Oddychała coraz szybciej, biodra drżały w jego dłoniach.
Jej pośladki, napięte, rozgrzane, pulsowały pod jego dotykiem. Wsunął palce głębiej, poczuł jej wilgoć, jej gorąco. Nie potrzebowali słów. Wystarczył oddech, cichy szelest liści i to jedno miejsce – ukryte, dzikie, należące tylko do nich.
Gdy już byli jednością, gdy rytm ich ciał zlał się z rytmem lasu, wszystko wokół zniknęło. Żadne spojrzenia, żadna ciekawość świata nie mogła się równać z tym, co działo się między nimi.
Po wszystkim usiedli nad strumieniem. Cicho. Nagie stopy w wodzie, splecione dłonie, miękka trawa pod plecami.
– Pójdziemy tak przez życie? – zapytała, patrząc w koronę drzew. – W dzikości, w pożądaniu, w tym naszym lesie?
– Jeśli ty tam będziesz – to chcę iść nawet boso.
Jeszcze wiosną zaczęli spełniać kolejne swoje marzenie. Śnieg w Tatrach jeszcze trzymał się uporem, ale niższe partie Beskidów i Sudetów już tętniły życiem. Marcin i Ania ruszyli z listą w ręku – Korona Gór Polski. Szczyt po szczycie, weekend po weekendzie. Jakby każdy zdobyty wierzchołek był kolejnym kamieniem w ich wspólnej drodze do czegoś trwałego, głębokiego.
Wchodzili na Łysicę z pierwszymi przebiśniegami, mokrzy od deszczu na Mogielicy całowali się namiętnie pod wiatą, dysząc z zimna i podniecenia. Na Śnieżniku schowali się za skałami, gdy Ania, spocona po szybkim podejściu, usiadła mu okrakiem na udach, całując go łapczywie, głodna jego dotyku.
Latem przyszła pora na Rysy. Po raz drugi. Znowu z polskiej strony. Tłum był inny niż wtedy – zorganizowane grupy, selfie, pot, przekleństwa. Brakowało tej intymności z dnia zaręczyn, tej magii, którą wtedy przyniosły chmury, chowając ich przed światem, pustki szczytu. Ale Ania się uśmiechała.
– Tamtego moment nikt nam nie odbierze – powiedziała, ściskając go za dłoń. – A dziś... dziś mogę cię kusić między ludźmi.
I kusiła. Spod legginsów, które miała na sobie, nie było widać nawet zarysu bielizny. A może jej po prostu nie miała? Marcin nie był pewien. Wdrapując się za nią po łańcuchach, czuł, jak rośnie w nim napięcie – jakby z każdym krokiem, z każdym spojrzeniem na jej biodra, pragnął jej bardziej.
Na szczycie, pośród zgiełku, tylko się objęli. Krótki pocałunek, dyskretne spojrzenie, ale wystarczyło jedno przyciśnięcie dłoni Ani do jego uda, jedno muśnięcie jej ust przy uchu, by wiedział, że to dopiero początek.
Wieczorem, w Zakopanem, zarezerwowali pokój w starej willi. Jeszcze przed prysznicem rzucili się na siebie, Ania wciągnięta na blat umywalki, Marcin zdejmujący jej legginsy drżącymi dłońmi. Gorąco, intensywnie, szybko – jakby cały dzień czekali tylko na ten moment.
Ich miłość na szlaku była jak góry: dzika, zmienna, czasem łagodna, a czasem brutalna. Erotyczna gra między nimi nie słabła – przeciwnie. Rosła, nabierała głębi i śmiałości. Bo każde spojrzenie, każdy krok, każdy dotyk miał swoje echo. W lesie, na szczycie, w schronisku.
I choć wiedzieli, że dzień ślubu się zbliża, nie tracili tej dzikości. Wręcz przeciwnie. Oboje chcieli ją zabrać ze sobą – jako przysięgę, której nie mówi się przy świadkach, ale którą wypowiada się ciałem, szeptem i pocałunkiem.
Na szczycie Babiej Góry byli tuż przed świtem. Weszli od strony Przełęczy Krowiarki jeszcze w nocy, w świetle czołówek, milcząc przez większość podejścia. Marcin szedł pierwszy, Ania tuż za nim, cicho, skupiona, rozpalona nie tylko wysiłkiem, ale też czymś głębszym.
Nie planowali tej wyprawy jako romantycznej. Po prostu jeden z ostatnich szczytów na ich liście. Ale pogoda była idealna, niebo czyste, wiatr cichy – i kiedy stanęli na szczycie, ponad morzem mgieł, coś między nimi zadrżało.
– Królowa Beskidów – powiedziała Ania, spoglądając na daleki horyzont.
– A ty moja królowa – odpowiedział Marcin cicho, obejmując ją od tyłu.
Miała na sobie polar i legginsy, ale pod spodem – jak wiedział już od dłuższego czasu – prawie nic. Celowo. Dla niego.
Odwróciła się, stanęła na palcach, całując go powoli, ale głęboko, jakby to był ich ostatni pocałunek. W mroźnym powietrzu ich oddechy parowały, a ciała, rozgrzane marszem i pragnieniem, zbliżały się bez lęku przed chłodem.
Zsunął z niej polar. Pod spodem miała tylko cienką bieliznę sportową – szybko odsłoniętą. Zimno uderzyło, ale tylko na chwilę. Ciało Marcina otuliło ją natychmiast, dłonie szukały piersi, brzucha, pośladków.
Ania oparła się o głaz, rozchyliła uda, spojrzała na niego tak, że nie mógł dłużej czekać.
– Tu? – zapytał tylko, z głosem drżącym bardziej z emocji niż zimna.
– Właśnie tu – wyszeptała.
Rozpiął spodnie, stanął między jej udami. Połączyli się w półmroku, w surowym pięknie gór o poranku. Ich ciała poruszały się rytmicznie, z siłą, z potrzebą, z uczuciem tak głębokim, że świat wokół zdawał się odległy i nierealny.
Wschód słońca zastał ich splecionych – spoconych, półnagich, oszronionych, a jednocześnie rozpalonych do czerwoności.
Później leżeli jeszcze chwilę pod kocem termicznym, uśmiechając się do siebie bez słów.
– Powinniśmy tu wrócić w zimie – mruknęła Ania, mrużąc oczy do słońca.
– I zamarznąć? – zaśmiał się Marcin.
– Albo spłonąć. Wiesz, że tu zawsze było coś dzikiego.
I było. Babia Góra nie zapomniała ich ciał, ich oddechów, ich szeptów, które uniosły się nad granicą lasu i zniknęły gdzieś w niebie.
Kowadło było inne niż pozostałe szczyty. Ciche, odosobnione, niepozorne. Szli od Bielic przez zasnute mgłą świerczyny, ścieżką miękką od mchów i igliwia. Nie spotkali nikogo. Cały dzień należał do nich.
Ania szła przodem, z rozpuszczonymi włosami, w luźnym swetrze i krótkich spodenkach. Gdy odwracała głowę, jej oczy błyszczały czymś dzikim.
– Tu nawet nie działa zasięg – powiedziała z uśmiechem. – Można zniknąć.
– Właśnie po to tu jesteśmy – odparł Marcin, zbliżając się do niej.
Na szczycie nie było niczego prócz kamienia z tabliczką i kilku powykręcanych drzew. Mgła oplatała ich jak woal. Świat milczał.
Ania nie powiedziała nic więcej. Po prostu zdjęła sweter, odsłaniając nagie plecy i cienką koronkową bieliznę. Stała na środku pustego, wilgotnego szczytu jak zjawa.
Marcin podszedł i objął ją od tyłu, całując kark, potem ramiona, dłonie wędrujące po jej brzuchu, niżej, niżej.
– Jesteś mokra – szepnął.
– Od rana – odpowiedziała. – Tylko czekałam, aż zostaniemy sami.
Nie spieszyli się. Mgła dawała im osłonę, las ciszę. Położyli się na karimacie rozłożonej między korzeniami, owinięci jednym śpiworem. Ania na nim, powoli, z gracją, jakby każde pchnięcie miało rytm starego drzewa.
Jej ciało kołysało się w półmroku, oczy zamknięte, usta lekko rozchylone. Pachniała mokrym lasem, świerkiem, sobą.
Ich oddechy zlały się z szumem liści, a po chwili mgła zdawała się gęstnieć od szeptów i westchnień.
Po wszystkim leżeli razem, przytuleni, słuchając ciszy.
– Chciałabym mieć tu domek – powiedziała nagle Ania. – Taki z oknem na las, z kominkiem, bez niczego więcej.
– I ja. Ale mamy siebie. Wystarczy, że będziemy wracać.
Kowadło nie potrzebowało świadków. Miało ich tylko dla siebie. I zachowało ten sekret między świerkami, mchami i milczącym niebem.
Radziejowa. Ostatnia z ich Korony. Zrobili to. Razem.
Szli z Obidzy w gęstniejącym upale sierpniowego popołudnia, zmęczeni, spoceni, milczący, jakby każde słowo mogło zakłócić ten moment. Gdy pojawiał się wieża, przyspieszyli.
Kilka minut wcześniej wyprzedzili grupę turystów. Mieli może piętnaście minut dla siebie. Może mniej. Ale wystarczyło.
Wieża widokowa była pusta. Z góry rozciągał się widok na fale Beskidu Sądeckiego, rozmyte od upału.
– To koniec – powiedziała Ania, opierając się o barierkę. – I początek.
Marcin podszedł do niej. Nie czekali długo.
Jej plecak zsunął się na podłogę. Wspinaczkowe spodnie opadły błyskawicznie, razem z majtkami. Marcin przyparł ją do drewnianej balustrady, szybko, zdecydowanie, z głodem, który rósł przez całą ich wspólną drogę.
– Szybko – wyszeptała. – Ale tak, żeby zapamiętać.
Rozpiął pasek, zsunął spodenki. Wszedł w nią jednym, pewnym ruchem. Zamarła, zacisnęła dłonie na poręczy. Byli nad drzewami, nad szlakiem, nad sobą.
Każde pchnięcie mieszało się z trzepotem liści i świstem wiatru.
– To za Snieżnik – sapnął.
– Za Tarnicę – odpowiedziała, krzywiąc się z rozkoszy.
– Za Babią.
– I za Rysy.
Ich szeptana liturgia trwała, aż oboje zadrżeli, niemal równocześnie, wtuleni w siebie, jakby chcieli zostać spleceni na zawsze, na tej wieży, na tym szczycie.
Później, już ubrani, siedzieli obok siebie, na wieży, na którą wchodzili turyści, nieświadomi tego, co tu się wydarzyło. Nie mówili nic.
Nie musieli.
Korona była kompletna. Ale oni wiedzieli, że prawdziwa wspinaczka dopiero się zaczyna.
Nie planowali tego. Ot, przeglądając zdjęcia z wakacji, natrafili na mapę Alp Julijskich. Kilka kliknięć, szybka rezerwacja, wypożyczony samochód w Lublanie.
We wrześniu Słowenia pachniała dojrzałymi winogronami, wilgocią skał i świerkowym igliwiem. Droga na Triglav zaczęła się chłodnym porankiem – Marcin podniósł ją z materaca w dolinie Vrata i pocałował w kark.
– Gotowa?
– Na wszystko – szepnęła przez ziewnięcie.
Podejście było ostre. Szli przez mgliste hale, potem kluczyli po stalowych drabinkach i łańcuchach. Ściana Triglava wznosiła się przed nimi jak coś więcej niż góra – jak test.
Na grani wiatr wyrywał słowa z ust. Zatrzymali się kawałek pod szczytem – kilka chwil odpoczynku, rzut oka w dół na przepaść.
– Jesteśmy prawie na dachu Słowenii – powiedziała Ania, podnosząc wzrok znad termosu.
– I na krawędzi czegoś większego – odpowiedział.
Weszli na szczyt przy pełnym słońcu, sami. Wiatr przycichł, a chmury płynęły pod nimi, jakby unosiły się nad snem.
Pocałowała go. Mocno. Wpiła się w niego cała – ramionami, biodrami, oddechem.
– Chcę, żebyś mnie tu miał. Tak, jak wtedy pod Szpiglasem.
– Tu?
– Tu.
Zdjęli plecaki, ukryli się za Stołpem Aljaža. Ania zdjęła kurtkę, rozpięła spodnie, pozwalając mu prowadzić. Oparła się o kamień, ciało napięte, śliskie od potu.
Było surowo, szybko, namiętnie. Żadne z nich nie bało się wysokości – tylko tego, że moment się skończy.
Po wszystkim siedzieli przytuleni w słońcu, bez słów.
Na ich dłoniach był kurz skał i sól potu. A w oczach – ta sama blizna po miłości, która wciąż się otwierała i zrastała.
– Zróbmy to znowu – powiedziała. – Za rok. I za dziesięć lat. I zawsze, gdy świat będzie za mały.
Marcin tylko skinął głową.
Triglav zapamiętał ich na zawsze.
Wrzesień kończył się cicho, niemal niepostrzeżenie. Ich plecaki – jeszcze nie do końca rozpakowane po Słowenii – stały przy ścianie, jakby gotowe na kolejny wyjazd. Ale tym razem zostali.
Między próbami generalnymi, przymiarkami sukni, spotkaniami z fotografem i ustalaniem menu, życie przyspieszyło i nabrało porządku. Nie było już bezsennych nocy w śpiworze ani parnych popołudni na szlaku. Było planowanie, notatki, telefony, tabelki.
A jednak – gdy tylko mogli, wymykali się.
Na Halę Łabowską w złotym świetle zachodu. Na Turbacz we mgle. Na krótko, na moment. Po oddech.
Jesień rzeźbiła ich codzienność w nowy rytm – spokojniejszy, głębszy, może mniej impulsywny, ale wciąż nasycony uczuciem.
Praca pochłaniała ich w tygodniu. Ona wciąż w rozjazdach. On robił szkolenia z bhp, kończył kurs na przewodnika. Wieczorami siadali obok siebie – zmęczeni, milczący, ale zawsze spleceni: dłoń na udzie, palce wplątane we włosy, oddech zsynchronizowany.
Z każdym kolejnym dniem października stawało się jasne, że lato ich namiętności przekształciło się w coś trwałego.
Nie mniej intensywnego. Tylko głębiej zakorzenionego.
Jesień rozgościła się wokół. A oni byli gotowi – na to, co dalej.
Zima w Tatrach przyszła wcześnie, jakby sama natura chciała pobłogosławić ich związek białym welonem.
Był początek listopada, a śnieg otulił szczyty nagle i szczodrze, przykrywając rude połacie kosodrzewiny, przymarzając do łańcuchów, ciszą przykrywając gwar dolin.
Ania i Marcin nie mogli już dłużej się powstrzymywać. Ślub był coraz bliżej, wszystko dopięte niemal na ostatni guzik, a jednak w ich oczach wciąż tlił się głód – nie tyle ucieczki, co powrotu. Do źródła wszystkiego, co ich złączyło.
Spakowali plecaki bez wielkich planów – ciepłe rzeczy, raki, czekany, stuptuty, zapas herbaty w termosie. 16 listopada w Tatrach leżał śnieg, świeży i sypki, a tablica TOPR-u przy wejściu do doliny wyświetlała ostrzeżenie: Lawinowa dwójka. Zachowaj ostrożność.
To ich nie zniechęciło.
Wyruszyli wcześnie z Palenicy, chcąc dotrzeć jak najszybciej do Piątki. Śnieg skrzypiał pod butami, wiatr był ostry, ale widoczność dobra – niebo miało kolor błękitu, pojedyncze chmury rozlane nisko nad szczytami.
Szli ramię w ramię.
– Wiesz, że to nasza ostatnia wspólna wędrówka jako narzeczeni? – powiedziała Ania, zatrzymując się na moment, by złapać oddech.
– Wiem. I nie chcę jej skończyć zbyt szybko.
Te słowa zawisły między nimi. Jakby świat już wiedział, to czego oni nie byli świadomi.
Podejście do Piątki zawsze miało w sobie coś surowego i prawdziwego. Teraz, w listopadowej odsłonie, śnieżnej i niemal bezludnej, zdawało się jeszcze bardziej majestatyczne. Szli przez Dolinę Roztoki w milczeniu, oszczędzając siły, wsłuchani w skrzypienie śniegu pod rakami i cichy szelest wiatru, który przemykał wśród nagich gałęzi limb i świerków.
W słońcu było ciepło jak na tę porę roku. Ich oddechy wciąż parowały, ale twarze łapały ciepło, jakby listopad tylko udawał zimę.
Do schroniska dotarli około dziewiątej trzydzieści. Pusto, cicho, tylko kucharka krzątała się za okienkiem, parząc kawę i podając porcje jeszcze ciepłej szarlotki.
Usiedli przy oknie. Ania zdjęła czapkę i rozpuściła włosy, pozwalając promieniom słońca przemykać po jej policzkach.
– Pamiętasz, jak tu byliśmy w zeszłym roku? – zapytała, dmuchając w kubek.
– Jak mogłabyś o to nie zapytać. Przecież wtedy… – urwał i spojrzał na nią z tym uśmiechem, który zawsze pojawiał się, gdy wspominał tamten dzień – pod Szpiglasem.
Wyszli ze schroniska chwilę po dziesiątej. Słońce stało już wysoko nad granią i oświetlało lodową taflę Stawu. Niebo było już bezchmurne, przezroczyste, z odcieniem głębokiego błękitu, który zna się tylko z zimowych dni w Tatrach.
Szli wzdłuż Wielkiego Stawu Polskiego, mijając pierwsze zmrożone podejścia. Wiatr ucichł niemal całkowicie, tylko chwilami przychodził chłodny powiew, jak przypomnienie, że zima jeszcze się nie rozkręciła.
Ania szła pewnie, krok za krokiem, smukła sylwetka w spodniach trekkingowych i kurtce przyciągała jego wzrok jak zawsze. Gdy zatrzymała się, by napić się z bukłaka, Marcin podszedł do niej, objął ją od tyłu i pocałował w kark, na który spadł kosmyk włosów.
– Co robisz? – spytała, z udawaną naganą, czując, jak jego ręka wędruje pod kurtkę.
– Przypominam ci, jak bardzo cię chcę. Tu. Teraz.
Roześmiała się, krótko, cicho, i odsunęła go z uśmiechem.
– Jeszcze kawa we mnie paruje. Ale może… może na szczycie. Jeśli nie będzie ludzi.
Ich spojrzenia przecięły się i wystarczyło to jedno, by znów między nimi zawrzało.
Śnieg pod nogami był zmrożony, ale miękki tu i ówdzie, zdradliwy. Marcin i Ania zatrzymali się pod stromszym fragmentem podejścia. Odpięli czekany od plecaków, spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Bez słów, tylko z delikatnym ruchem głowy – „gotowa?”.
Zadarli głowy. Kozi Wierch – senny olbrzym pod czapką świeżego śniegu – patrzył na nich z góry z obojętnym majestatem.
– Jakby chciał powiedzieć: „Zobaczymy, czy zasłużyliście” – mruknął Marcin, poprawiając raki na bucie.
– Albo: „Zostańcie dzisiaj na dole” – odpowiedziała Ania, ściskając pasek od plecaka.
Włączyli detektory. Krótkie, znajome piknięcie. Zielone diody potwierdziły gotowość.
W słońcu robiło się cieplej. Powyżej nich, już wysoko, ktoś szedł pierwszy. Jego sylwetka majaczyła drobna i ciemna, poruszająca się w rytmie oddechu, krok po kroku, zostawiając ślad w dziewiczym śniegu.
– Nie jesteśmy pierwsi. Ale może… jedyni wystarczająco wolni, by się zatrzymać.
Ania uśmiechnęła się tylko i ruszyła pierwsza. Czekan wbijała zdecydowanie, technicznie. Marcin szedł tuż za nią, chroniąc jej plecy wzrokiem i myślą. Każdy ich krok był jak rytuał – skupienie, świadomość, obecność.
Z każdym metrem oddalali się od cywilizacji. Ich rozmowy ucichły, liczyło się tylko tempo, rytm i fakt, że znów są razem – sami, wśród skał, śniegu, ciszy.
Zatrzymują się w połowie zbocza, a wokół nich góry – białe, niewzruszone, jakby czas nie istniał. Śnieg skrzypi pod ich stopami, a w powietrzu unosi się zapach świeżości, czystego mrozu. Ania zdejmuje plecak, kładzie go na ziemi. Góry, pokryte białym puchem, wyglądają jak bajkowe krajobrazy, ciche i majestatyczne.
– Zatrzymamy się na chwilę? – Marcin nie czeka na odpowiedź, bo już wyciąga aparat z plecaka. Ania stoi tuż obok, ściąga rękawiczki i czapkę, pozwalając wiatrowi rozwiać włosy. Czasami, w takich momentach, wydaje się, że w tej całej ciszy to właśnie ona jest częścią tego nieziemskiego krajobrazu.
– Jak się czujesz? – Marcin patrzy na nią, przez obiektyw, starając się uchwycić ten moment, tę chwile, które wypełniają ich serca. Jej twarz jest oświetlona słońcem, a rysy ostrzejsze w zimowym blasku.
– Cudownie – odpowiada Ania z uśmiechem, mimo że jej oddech paruje w zimnym powietrzu. – Po prostu… patrzę, jak to wygląda.
Kiedy Marcin naciska migawkę, ona pozuje przez chwilę w milczeniu, pozwalając aparatu uchwycić coś więcej niż tylko krajobraz – moment ich obecności w tym miejscu, chwilę zatrzymaną w czasie.
– Wiesz, że tak zawsze będzie wyglądać nasza miłość? – Marcin mówi to spokojnie, choć czuje ciepło bijące od niej, znowu wpatrując się w jej oczy. – Jak ten śnieg. Trwała, czysta.
Ania patrzy na niego przez chwilę, zamyślona. Powoli zbliża się do niego, nie przejmując się zimnym powiewem, a Marcin czuje, jak ich spojrzenia się spotykają w tej wyjątkowej ciszy. Jej twarz jest spokojna, ale w oczach czai się coś, co potrafi wzbudzić najczulsze emocje.
– Jak to w ogóle możliwe, że w takim miejscu wszystko jest takie intensywne? – mówi, wciągając głęboko powietrze.
– Tylko w górach. Tylko tutaj – odpowiada, już nie patrząc na aparat. Zaczynają iść w stronę szczytu, ale zatrzymują się jeszcze na moment, wymieniając ciepły pocałunek wśród wiatru i śniegu, w tej chwili, która nie trwa długo, ale ma swoją niezatarte piękno.
Przez ułamek sekundy zapada cisza — złudna, martwa. Potem wszystko eksploduje. Huk łamiącego się śniegu, przeciągły świst powietrza rozdzieranego pędem lawiny.
Ania czuje, jak ziemia znika spod jej nóg. Nie ma już nic – tylko pęd. Spada, toczy się, kręci. Nie wie, gdzie jest góra, gdzie dół. Plecak ciągnie ją w bok, uderza w coś twardego. Śnieg wciska się do ust, nosa, rękawic. Dusi.
Próbuje krzyczeć, ale to bez sensu – głos grzęźnie w chaosie. Marcin! Gdzie jest Marcin?!
Oboje znikają w białym piekle. Marcin widzi jeszcze przez moment sylwetkę Ani, wirującą w śnieżnej tumulcie, potem wszystko znika – tylko huk, śnieg, lód, kamienie.
Przywaleni. Wciśnięci w zbocze. Jakby góra chciała ich połknąć. Czas przestaje płynąć. Tylko bicie serca – szybkie, paniczne. Świadomość kurczy się do jednego pytania: czy jeszcze żyję?
Potem... cisza. Martwa. Ciężka. Przerażająca. Krzyk Marcina zaginął gdzieś po drodze.
Zasypani. Ale nie do końca.
Ania rusza palcami. Jeden, drugi. Czuje ból w biodrze i żebra, ale ręka jest wolna. Odruchowo zaczyna drapać. Kopać. Oddychać – płytko, przez maleńką kieszeń powietrza. Próbując przypomnieć sobie każdy ruch z kursu lawinowego.
Gdzie jest Marcin?
Czekan zniknął w ułamku sekundy, wyrwany jej z ręki jak zabawka. Lawina szarpała nią jak lalką, a teraz – cisza. Paraliżująca. Przerażająca.
Została sama pod śniegiem. Przyciśnięta. Sparaliżowana strachem.
— Marcin!!! — krzyknęła z całej siły. — MARCIN!!!
Echo nie wróciło. Nic.
Zaczęła drapać. Kopać. Wolna ręka była jej jedyną bronią. Rozgarniała śnieg rozpaczliwie, w szaleńczym tempie. Próbowała dokopać się, dodrapać do powietrza, dać sobie szansę, na uratowanie się. Walczyła jak zwierzę, które nie chce umrzeć.
Ale śnieg był zbyt gęsty. Twardy. Bezlitosny.
Oddech rwał się. Serce waliło. Głowa zaczęła wirować. Przestrzeń kurczyła się, a świat dusił ją swoim ciężarem.
I wtedy – nagle – nastał spokój.
Nie dlatego, że było lepiej. Tylko dlatego, że traciła przytomność.
Oczy zamknęły się same. I zapadła w ciszę, która była bardziej groźna niż cała lawina.
Nie wiedziała, ile minęło czasu. Minuty? Godziny? Cały dzień? Czuła tylko, że coś się zmieniło. Coś brzęczało w oddali. Nie, to nie był brzęk. To... szczekanie?
Szczekanie psa.
Z całego serca chciała się zaśmiać. Jak to możliwe, że pies tu szczeka? Śnieg miał pachnieć ciszą i śmiercią, nie psim językiem i gorącem jego oddechu. A jednak — znów szczekanie. I coś jeszcze. Metaliczne uderzenia. Szuranie łopat o śnieg. Głosy? Może. Nie była pewna, czy nie śni.
A potem znajomy huk. Ten dźwięk, który kiedyś kojarzył się z nadzieją i pomocą dla innych, teraz rozcinał jej głowę jak nóż. Śmigłowiec. TOPR. Znała ten warkot. Znała to drżenie powietrza. Widziała kiedyś, jak wygląda lawinowe poszukiwanie. Ale nigdy nie sądziła, że będzie po drugiej stronie.
— Marcin... Marcin... — wykrztusiła, ale głos był słaby, roztrzaskał się o śnieg, wchłonięty jak łza w poduszkę.
Cisza. Znów.
Zgasła po raz drugi.
Tym razem było inaczej. Głośniej. Jaśniej. Powietrze było suche i sztuczne. Pachniało plastikiem i metalem. Jej ciało drgało lekko z zimna i szoku, przypięte pasami do noszy. Ktoś coś mówił przez radio, ale ona słyszała tylko fragmenty.
Oczy. Tak, otwarte. Ale ciało odmawiało współpracy. Oczy znowu zaszły mgłą. W ustach czuła smak krwi i śniegu. W głowie – jedno słowo:
Marcin.
Wszystko było białe. Zbyt jasne. Ściany, światło, prześcieradło. Ból rozlewał się falami od żeber, promieniował z biodra, ale był niczym przy tej pustce, która zalewała jej wnętrze.
Słyszała głosy — przerywane, jakby dochodzące zza szyby.
— …stłuczenia, możliwe pęknięcie żebra… cud, że nie ma poważniejszych obrażeń…
— …hipotermia umiarkowana…
— …partnera nadal szukają… szanse, cóż… niewielkie.
To ostatnie zdanie przecięło jej świadomość jak nóż. Szanse. Niewielkie. Jakby ktoś wbił jej ten czekan, którego już nie miała, prosto w klatkę piersiową.
Nie. Nie.
W gardle miała pustynię, ale próbowała coś powiedzieć. Krzyczeć. Powiedzieć im, że się mylą. Że Marcin musi żyć. Że nie może zniknąć. Że on nie zniknie.
Ale z ust nie wyszedł ani dźwięk.
Z oczu popłynęły łzy, ciche, gorące, wbrew zimnu, które nadal siedziało pod skórą.
I wtedy jej serce nie wytrzymało ciężaru tej myśli. Zgasła. Nie na zawsze, ale na chwilę wystarczająco długą, by uciekła jej rzeczywistość.
Zgasła, mając w duszy jeden obraz: jego dłoń na jej karku, śmiech w ustach, szlak w promieniach słońca. Triglav. Rysy. Babia Góra. Wieża na Radziejowej.
I ten nieprzerwany strach, że właśnie straciła całe życie.
Świat wraca do niej powoli, jakby ktoś zakręcał zawór snu. Szpitalna cisza w nocy ma swój dziwny ciężar — bezczas, w którym każda sekunda boli bardziej niż poprzednia.
Ciche chrapanie kobiety na łóżku obok. Białe światło z korytarza. Suchość w ustach. I jedno pytanie, które natychmiast spada na nią jak kamień.
Marcin? Co z nim?
Serce zaczyna bić szybciej. Zbyt szybko. Rozpacz nie nadchodzi stopniowo. Uderza natychmiast. W jednej chwili czuje się, jakby ktoś zgiął ją wpół, wycisnął powietrze z płuc, jakby ból miał fizyczny kształt i łamał żebra od środka.
Wciska przycisk przy łóżku. Dzwoni. Jeszcze raz. W końcu pojawia się pielęgniarka — młoda, zaspana, z burzą ciemnych włosów upiętych niedbale w kok.
— Proszę… — głos Ani drży. — Czy coś wiadomo o moim chłopaku? O Marcinie…?
Kobieta milknie na chwilę. Jej twarz nie mówi nic dobrego. Kręci głową.
— Przykro mi. Nic nie wiem.
Ania odwraca głowę. Nie może patrzeć na litość w oczach tej obcej kobiety.
Łzy spływają po policzkach, ciche, drżące. Nie takie, które koiły. Takie, które paliły od środka. Ściska poduszkę, jakby mogła ją ochronić przed światem. Chciałaby krzyczeć, wyć, zniknąć. Ale tylko płacze. Bo to jedyne, co zostało.
Bo jego nie ma.
Podrywa się gwałtownie, jakby sama mogła coś zmienić. Jakby mogła uciec od tego koszmaru, znaleźć go tam, gdzie go zostawiono — pod śniegiem, pod strachem, w bezruchu.
Zsuwa nogi z łóżka, stawia stopy na chłodnej podłodze. Szpitalny fartuch opina się na jej biodrze. Ledwie oddycha.
Pierwszy krok.
Ból.
Przeszywający, dziki, nie do zniesienia. Żebra jak żyletki od środka. Mdli ją, robi się ciemno przed oczami.
Jeszcze jeden krok. Ale nogi się uginają. Upada z jękiem na łóżko, jakby świat chciał jej powiedzieć: Nie możesz. Nie tym razem.
Krzywi się z bólu, opada na materac. Twarz wciska w poduszkę.
Wtedy pęka.
Dusza drży, roztrzaskuje się na milion kawałków. Płacze, tak jak jeszcze nigdy nie płakała. Cicho, szczerze, całym ciałem. Dłonie zakrywają jej twarz, jakby mogły ją ochronić przed rzeczywistością, której nie chce przyjąć.
Chce, żeby to był sen. Żeby zaraz się obudzić. W śpiworze, pod niebem, z jego ramieniem na sobie.
Ale nie budzi się. Płacze. Długo.
W końcu sen bierze górę. Nie przynosi ukojenia — tylko pustkę.
Ranek przynosi chłód — nie tylko listopadowy, ale ten wewnętrzny, przeszywający. Ania otwiera oczy i przez chwilę nie wie, gdzie jest. Ale zaraz wraca wszystko. Ciężar jak głaz. Marcin. Lawina. Szpital.
Obchód przechodzi jak przez szkło. Lekarze patrzą gdzieś obok, jakby bali się urazić coś świętego. Jedna pielęgniarka ścisza głos, druga poprawia jej poduszkę z takim współczuciem, że aż boli bardziej. Ale nikt nic nie mówi. Nic, co by znaczyło, że żyje.
Taca ze śniadaniem ląduje przy łóżku. Bułka, masło, herbata. Patrzy na to z pogardą. Jak można jeść, kiedy świat się skończył? Jak można oddychać, kiedy jego oddechu nie ma obok?
Odwraca głowę do okna. Nie chce tego widzieć. Nie chce niczego.
Rozpacz wraca falą, obezwładniającą, gęstą. Zasysa ją w środek. Chce tylko umrzeć. Życie bez niego nie jest życiem, tylko ciągiem bezsensownych sekund.
Zaciska powieki, dłonie. Przyciska kolana do klatki piersiowej, choć ból jest nie do zniesienia, jak dziecko, które szuka schronienia w sobie. Ale tam też jest pusto.
I znowu płacze. Cicho. Uparcie. Jakby łzy mogły go przywołać.
Wpatrzona w okno widzi Tatry w oddali — białe, piękne, okrutne.
Czas ciągnie się jak gęsty, bezkształtny budyń, rozlany po dnie jej życia. Nie ma już godzin, dni, nadziei. Gdy drzwi skrzypnęły, nawet nie drgnęła. Może znów pielęgniarka. Albo ktoś, kto pomylił salę. Już nie miała siły się przejmować.
— Anka?
Głos. Cichy, ochrypły, ale znajomy jak bicie własnego serca.
Zamknęła oczy. Serce jej zamarło. Nie. To niemożliwe. Przecież nie może... nie powinien...
Odwróciła się gwałtownie, ignorując rwący ból żeber.
Stał tam.
Marcin.
Rozcięty policzek, kilka świeżych szwów pod opatrunkiem, gips na lewym nadgarstku, absurdalne szpitalne kapcie. Ale jego oczy — te same oczy, które całowały ją wzrokiem setki razy — były pełne życia. I łez.
Ania nie wytrzymała. Pękła. Łzy popłynęły jak strumień wiosennego roztopu, nie do zatrzymania. Tym razem jednak nie były słone od rozpaczy. Były słodkie jak życie, które właśnie odzyskała.
I pierwszy raz od wielu godzin nie chciała już umierać.
— Anka… wszystko w porządku? Jak się czujesz? — spytał cicho, klękając przy jej łóżku.
Nie odpowiedziała. Tylko płakała. Drżąca ręka dotknęła jego policzka, jakby wciąż nie wierzyła, że to nie sen.
— Ciii… — szepnął, przytulając ją ostrożnie, czując jej ciepłe łzy na szyi. — Nawet lawina, ogień, czy koniec świata nas nie rozdzieli. Rozumiesz? Nigdy.
Zadrżała, wtulając się mocniej.
— My jesteśmy silniejsi niż wszystko… Ty jesteś silniejsza. I żyjemy. Oboje. To wszystko, co się teraz liczy.
W jej oczach świat znowu zaczął mieć sens. Nie musiała już nic mówić. Był przy niej. Żył. I kochał.
Ania patrzyła na niego, zaskoczona. Jej serce na chwilę zamarło, a potem znowu przyspieszyło.
— Ale jak? — zapytała, odrywając się od niego na moment. — Jak my teraz zatańczymy na naszym weselu?
Marcin uśmiechnął się, choć w jego oczach wciąż czaił się ból. Jego dłoń przesunęła się po jej włosach, delikatnie.
— Jak dwoje kaleków, — odpowiedział z ciepłym, spokojnym tonem. — Będziemy tańczyć, jak będziemy mogli. I będzie to najpiękniejszy taniec, jaki kiedykolwiek zatańczyliśmy.
Ania spojrzała na niego, nie mogąc powstrzymać uśmiechu, choć łzy nadal nie chciały przestać płynąć. Był tu, żył, i to wystarczyło. Oboje wiedzieli, że nie muszą być doskonali, by ich miłość była prawdziwa.
— Zawsze będziemy razem, Marcinie, — powiedziała, czując, jak jej serce znowu bije w rytm nadziei.
Nadchodzi ten dzień. Ich wspólny. Jedyny. Prawdziwy.
Przysięgają przed Bogiem, ale przede wszystkim przed sobą.
Ksiądz oddaje im mikrofon.
Stoję obok Ani, czując, jak moje serce bije szybciej, jakby cały świat zatrzymał się na chwilę. Jestem tu, z nią, w tym najważniejszym momencie, i choć wszystko wokół jest takie piękne, to najbardziej liczy się to, co czuję w środku. Ciepło jej dłoni w mojej, jej spojrzenie, które mówi wszystko. Oboje mamy za sobą tyle wspólnych chwil. Dobrych i tych złych, pełnych obaw o tą drugą osobę. Ale ta... ta jest inna. To początek nowego rozdziału, ale czuję, jakbyśmy już dawno byli w tym wspólnym życiu. W górach, w trudnych chwilach, staliśmy się dla siebie kimś więcej niż tylko partnerami – staliśmy się jednością.
Patrzę na Marcina, na jego twarz, którą znam na wylot, ale dziś wydaje się piękniejsza niż kiedykolwiek. Czuje się jakby był częścią mnie, nie tylko moim mężem, ale kimś, kto towarzyszył mi przez wszystkie burze, wiatr i słońce, przez te wszystkie dni, w których byliśmy tylko my. Moje serce bije w zgodzie z jego sercem, a każda chwila z nim to jakby mała, osobna przygoda. My, tutaj, przed tym ołtarzem, to tylko formalność. Przysięga, która i tak już była złożona w naszych sercach.
Widzimy naszych świadków – Jagodę, naszą energiczną przyjaciółkę, i Kubę, tego, który zjawił się znikąd poznał nasze góry, sekrety i naszą historię. Oni patrzą na nas z uśmiechami, świadomi tej naszej wspólnej drogi. To oni widzieli, jak przechodziliśmy przez życie, jak rozwijała się nasza miłość. I choć cała ta ceremonia jest piękna, to wiemy, że prawdziwa więź jest czymś głębszym. Chcemy mieć was zawsze przy sobie.
Patrzę na Marcina, a widzę moją kochaną Jagódkę, moją przyjaciółkę, powierniczkę i spowiedniczkę. Widzę też Kubę, tego zadziornego drania poznanego gdzieś na Słowacji, pod Rohaczami, który wraz ze swoją dziewczyną rozszyfrował nas od razu. I choć nasz ślub jest początkiem czegoś nowego, to serce mi mówi, że to tak naprawdę tylko potwierdzenie tego, co było od zawsze. Góry nas połączyły, i nigdy nas nie rozdzielą. To w nich znaleźliśmy nasze miejsce, nasze „my”. Chcę, żebyście nam towarzyszyli na wszystkich szlakach naszego życia.
To właśnie góry, w których się zakochaliśmy. To tam zaczęło się nasze wszystko. Tam, na Rysiance, prozaicznie, na ławce, dzieląc się piwem, poczuliśmy, że nie jesteśmy już tylko dwojgiem ludzi, nie jesteśmy dawnymi sąsiadami, czy kolegami z ławki – byliśmy jednością, która potrafi przezwyciężyć wszystko. Każdy szlak, każdą wędrówkę, każde wspólne wyzwanie... Nawet śmierć... Choć jeszcze o tym nie wiedzieliśmy. W tym wszystkim, czuję, że nie ma dla nas granic.
Zgadzam się z nim. Góry pokazały nam, kim naprawdę jesteśmy. I nawet jeśli teraz stajemy tutaj, przed ołtarzem, to w głębi serca wiem, że nasza historia zaczęła się wtedy, na Rysiance. I to tam, wśród górskich szczytów, złożyliśmy naszą pierwszą, prawdziwą przysięgę, której nawet śmierć nie przerwie.
Jesteśmy teraz małżeństwem, chociaż byliśmy już nim tam, gdzie po raz pierwszy połączyły nas góry.
Do zobaczenia na szlaku.
Cześć.
4 komentarze
SzaryWiIk
Dzięki
Sapphire77
Miłość do gór. Jedna z wielu. Góry mają coś w sobie. Niestety wielu ludzi płaci za ryzyko, wyznaczanie wyzwań i tak naprawdę swoje ego, najwyższą cenę. Mam na myśli Himalaje. Skoro piszesz o górach, może coś wiesz o tym. Słyszałaś o niezdobytej górze Kajlas? Jest jeszcze Gangkar Pursum. Są jeszcze inne, lecz żadna nie jest tak ciekawa, jak pierwsza z wymienionych. Pozdrawiam
Phaleg
@Sapphire77 słyszałam o tych górach. Nieco czytałam. A co do tego, czy coś wiem o górach, wystarczy chyba, że powiem, że wszystkie góry opisane w tych opowiadaniach, przełęcze, szlaki "padły moim łupem" 😉
Sapphire77
@Phaleg To fajnie. Z pewnością masz miłość do gór. I pewnie z tego powstała piękna opowieść.
Gaba
Pięknie. Brawo Bravissimo!
Pumciak
To jest naprawdę przepiękne opowiadanie napewno wróce do niego nie raz .wspinałemsię razem z nimi