Bałtycki Rybak Dusz (I)

Bałtycki Rybak Dusz (I)Istnieje legenda o człowieku mieszkającym pod wodami Bałtyku. Nazywają go Bałtyckim Rybakiem Dusz. Jest ostatnią nadzieją tych, którzy w odmętach Bałtyku oczekują na pomoc. Wielu z nich opowiada jak wypychał ich na powierzchnię, szepcąc do ucha słowa pociechy. Ale oczywiście jest to tylko legenda…  

Lata 90-te… Pomieszczenia służbowe 2. Darłowskiego Dywizjonu Lotniczego MW, Grupa poszukiwawczo-ratownicza wchodząca w skład SAR.

Leżałem obok swojej ukochanej, która spała słodko na boku. Patrzyłem na jej cudowne, kobiece ciało i zastanawiałem się, dlaczego wybrała właśnie mnie. Młoda doktorka podjęła pracę w naszym dywizjonie jako lekarz pokładowy załogi ratunkowego śmigłowca. Wiedziałem, co ją pchało do tej pracy. Dobiegałem trzydziestki, a mój stopień wojskowy – bosman sztabowy. Uderzali do niej oficerowie z kwatermistrzostwa, z dowództwa i inni. Wybrała właśnie mnie. Cichego podoficera z jednostki SAR, który w kasynie zamówił dla niej piosenkę „Crazy for you „i poprosił do tańca. Jakże opierała się wtedy, jak zgrywała niedostępną twierdzę. Los spłatał nam figla, bo lataliśmy razem. W tamtych czasach nie było ratowników medycznych. Załoga śmigłowca składała się z pilota, mechanika/technika pokładowego, lekarza i ratownika – a tym ostatnim byłem ja. Podoficer z maturą to wówczas było coś. Rodzina nie była dla mnie wsparciem; bardziej wychowywała mnie ulica niż dom. Ojciec wiecznie pijany, matka próbująca ogarnąć ten chaos. Wojsko wydawało się najlepszym wyjściem. Kochałem wodę, w niej czułem się jak ryba. Crawl, żabka, delfin czy pływanie na plecach – to była dla mnie bajka. Jeszcze w technikum zdobyłem papiery młodszego ratownika, a wcześniej żółty czepek. W 1993 roku, po szkole trafiłem do dywizjonu w Darłowie. Przydział – ratownik.
Patrzyłem teraz na śpiącą ukochaną. Za dwa tygodnie mieliśmy wziąć ślub. Wszystko było już dopięte na ostatni guzik. Związek małżeński miał nas rozdzielić w pracy, ponieważ procedury zabraniały latania w jednym śmigłowcu małżeństw. Jeszcze tydzień, potem urlop i wymarzony ślub.
Agnieszka przeciągnęła się. Nikt nie zwracał uwagi na to, że sypialiśmy razem w pracy. Każdy traktował nas tutaj już jak małżeństwo. Zajmowaliśmy zawsze osobny pokoik odpoczynku, a nikt nie przeszkadzał nam w relaksie.
Lutowy wieczór powoli dobiegał końca. Spojrzałem na zegarek – była czwarta nad ranem. Na zewnątrz szalała śnieżyca, a na Bałtyku szalał sztorm. Marne były szanse, by jakakolwiek jednostka w taką pogodę wybrała się w morze. Kolejny spokojny dyżur, który miał się zakończyć o 09:30.
Wtuliłem się w nią. Szepnęła coś cichutko, gdy moje dłonie objęły jej wysportowane ciało. Spała w samej bieliźnie – gustowny biały biustonosz wykończony koronką i białe figi. Wsunąłem jedną dłoń pod miseczkę biustonosza, a druga powędrowała pod materiał fig.
— Zwariowałeś — szepnęła, otwierając oczy.
Palec dłoni wsunął się do jej dziurki. Przeciągnęła się jak kotka, przymykając zaspane oczy. Poddała się moim pieszczotom. Czułem ciepło bijące z wnętrza jej intymności. Byłem delikatny. Czułem, jak staje się coraz bardziej wilgotna. Nie chciałem jej sprawić bólu. Delikatnie gładziłem wargi sromowe. Druga z dłoni uciskała krągłą pierś.
Odwróciła się twarzą do mnie i zsunęła swoją dłoń niżej, uchwyciła mój sterczący organ. Zsunęła moje slipki, delikatnie gładząc mosznę. Drugą dłonią dotykała mojej klatki piersiowej. Zaczęliśmy się całować, nasze języki splotły się jak winorośl. Chcieliśmy tych pieszczot oboje. Czułem, jak jej wnętrze pulsuje, jak jest ciepłe i wilgotne. Wsunąłem ponownie palec w głąb jej cipki. Jęknęła cichutko. Poczęła ruszać dłonią, drażniąc penisa. Nasze oddechy stały się szybsze i płytsze.
— Kocham cię — szepnęła, masturbując mnie.
Nie mogliśmy pozwolić sobie na pełny stosunek. Zawsze istniała obawa, że ktoś przypadkowo wejdzie do pomieszczenia i nas nakryje. Taki szybki petting, wzajemna masturbacja, zdarzały się nam w tym pomieszczeniu.
Czułem, jak jej wnętrze pulsuje. Jakie jest ciepłe i wilgotne. Ruszała delikatnie biodrami, napraszając się więcej. Nie przestawała wykonywać tych specyficznych ruchów na moim fallusie. Czułem, jak powolutku dochodzę. Ta nadchodząca fala przyjemności następowała powoli. Agnieszka nigdy nie robiła tego szybko i machinalnie. Jak sprawny wirtuoz, potrafiła delikatnymi ruchami dłoni doprowadzić mnie do orgazmu. Sama też wiła się, zaciskając i luzując uda. Zagryzła palec w momencie, gdy trysnąłem nasieniem. Jeszcze chwila i jej ciałem zaczęły wstrząsać konwulsję orgazmu. Starała się tłumic ciche pojękiwania.
— Już dość — szepnęła, dając mi do zrozumienia, że doszła.
Spełnieni i zmęczeni zwaliliśmy się na plecy, patrząc w sufit, na wpół przymkniętymi oczami. Oddychaliśmy głęboko, puls opadał, a bicie naszych serc powoli się normowało.
— Bosmanie, czy wy sobie nie pozwalacie za dużo w stosunku do wyższego stopniem? — zapytała zadziornie, uśmiechając się.
Miała stopień podporucznika Marynarki Wojennej. W hierarchii wojskowej dzieliła nas ogromna przepaść.
— Czyżby pani porucznik chciała na mnie napisać raport z tego zajścia? — rzuciłem, uśmiechając się.
Pocałowała mnie w policzek, poprawiła zsuniętą bieliznę i wstała z łóżka. Moim oczom ukazało się jej zgrabne, alabastrowe ciało. Cichutko, na palcach udała się do łazienki. Wróciła po chwili, położyła się obok mnie, kładąc głowę na mojej klatce piersiowej.
— Wiesz, nie mogę się już doczekać, kiedy będę twoją żoną — rzuciła, całując mój tors.
— Wiem, ja też — odpowiedziałem, składając pocałunek na jej długich blond włosach.
Zapadliśmy w płytki sen. Głaskałem ją cały czas po głowie.

++++
Dźwięk alarmowego buczka postawił wszystkich na nogi. Poderwaliśmy się z posłania. To przeraźliwe wycie nie zwiastowało nic dobrego. Ktoś na Bałtyku potrzebował ratunku. Tylko, kto o zdrowych zmysłach wypływa w taką pogodę w morze? Chyba kompletny wariat lub samobójca. Miałem tylko nadzieję, że to nie jest kolejny wypadek promu. Pamiętałem, jak będąc świeżym ratownikiem w 1993 roku, leciałem Mi-14 na pomoc „Heweliuszowi”. Wysłano nas za późno, prom był w sektorze działania niemieckich służb. Pamiętałem, jak w gotowości czekaliśmy na sygnał zezwolenia. „Heweliusz” wywrócił się stępką do góry po piątej nad ranem, a my dostaliśmy zgodę na start parę minut przed dziewiątą. Pięć godzin w lodowatej wodzie dla ludzi bez odpowiednich skafandrów oznaczało śmierć. Leciałem jednym z kolejnych śmigłowców. Dotarliśmy w rejon katastrofy około czternastej. Na powierzchni wody znajdowały się głównie kapoki, koła ratunkowe, wiosła od szalup, jakieś małe skrzynki lub pudełka. Każdej z tych rzeczy trzeba było się dokładnie przyjrzeć i sprawdzić. Podejmowaliśmy już same zwłoki. Nikogo żywego nie było. Przeżyłem to bardzo. Wtedy cztery gotowe do startu ratownicze Mi-14 czekały na sygnał od Niemców.
— Co jest? — zapytałem technika pokładowego.
— Kuter „DAR-267” nadał „SOS”, podobno ich zalewa i toną — usłyszałem.
Nakładałem na siebie suchy kombinezon ratunkowy. Do pasa miałem przymocowane płetwy. Wszyscy zameldowaliśmy się u Dyżurnego Kierownika Lotniska (DKL). Wszystko działało jak w zegarku.
Kołem napędowym i głównym elementem tej maszynerii był pion dowódczy, odpowiedzialny za przyjęcie i rozpoznanie zadania, zebranie wymaganych informacji, wypracowanie koncepcji wykonania zadania i wprawienie w ruch dwóch pozostałych trybików – pionu lotniczego i technicznego, a w późniejszym okresie zasprzęglenie pionu logistycznego. Pion lotniczy i techniczny działał jakby niezależnie, siłą rozpędu wpuszczony w ruch przez pion dowódczy. Każdy wiedział, co miał robić, załogi samoczynnie dobierały składy (w ramach obsad w kluczach lotniczych) i pospiesznie udawały się na „drugą stronę” na próby śmigłowców.
W tym samym czasie drugi z trybików – pion techniczny – przygotował śmigłowce (odkrycie, rozkotwiczenie, dostarczenie zasilania itp.). W pewnym momencie obydwa trybiki się zazębiały (uruchomienie i próba śmigłowców), a następnie dosprzęglały się do głównego mechanizmu – maszyna gotowa, zegar zaczyna tykać. Po próbach dowódcy załóg zgłaszali gotowość do pionu dowódczego.
— Kuter „DAR-267” nadał sygnał „May Day”, jest około dwadzieścia mil morskich na pozycji… stan morza osiem stopni w skali Beauforta, wiatr około sześćdziesiąt pięć węzłów. Fale o wysokość około pięciu metrów, temperatura wody +2 stopnie Celsjusza. Startuje Mi-14 PS „Haze 16”, w odwodzie Mi-2RN „Hoplit 01” – usłyszeliśmy.
Piloci wraz z personelem technicznym przygotowywali maszyny. Czekaliśmy na sygnał od pilotów o tym, że śmigłowiec jest gotowy do startu.
— Tu „Haze 16”, jestem wyłączony z akcji, łopaty uderzyły w belkę ogonową – usłyszeliśmy w radiu.
Zakląłem w duchu. Mi-14 był prawdziwym śmigłowcem ratunkowym, zdolnym do powrotu do bazy na jednym z dwóch silników. Mógł zabrać na pokład kilkunastu rozbitków, a nawet wodować na morzu przy słabych falach.
Były dwa newralgiczne momenty, w których mogło dojść do awarii, i nie można było obwiniać pilotów. Przy silnym i porywistym wietrze śmigłowiec posiada dwa newralgiczne momenty, podczas uruchomienia i wyłączenia. Przy uruchomieniu i rozkręcaniu łopat, gdy te jeszcze nie nabrały odpowiedniego momentu obrotowego i przy wyłączeniu, gdy moment obrotowy (stabilizujący m.in. poprzez wytworzoną siłę nośną) wygasa. Właśnie teraz, pod wpływem silnego podmuchu wiatru, łopaty uderzyły w belkę ogonową, praktycznie wyłączając śmigłowiec z użytku.
— „Hoplit 01” melduje gotowość do startu, czekam na medyka i ratownika – zameldował pilot drugiego śmigłowca.
— Technicy, przygotować „Haze 13”, „Hoplit 01”, wysyłam ci personel – zadecydował DKL.
Klepnął mnie i Agnieszkę w ramię, dając sygnał, by pędzić do poczciwego Mi-2RN, znanego w marynarskim slangu jako „Michałek”.
— Powodzenia — usłyszałem od niego, opuszczając pomieszczenie odpraw.
Nie lubiłem latać „Michałkiem”. To nie był rasowy śmigłowiec ratunkowy, lecz przerobiona wersja standardowego Mi-2. Nie był w stanie powrócić do bazy na jednym silniku. W jednostce używano go do mniej ambitnych zadań, a ostatnio pełnił bardziej funkcję maszyny dyspozycyjnej niż ratunkowej.
— Ile osób na kutrze? — zapytałem technika, gramoląc się na pokład „Hoplita”.
— Pięciu załogantów — odparł krótko.
— Kurwa, niedobrze, trzeba będzie obrócić dwa razy, nie weźmiemy ich wszystkich na raz — odpowiedziałem.
„Michałek” mógł maksymalnie zabrać osiem osób. Załoga liczyła cztery osoby. Brakowało miejsca dla jednego rozbitka.
— Spokojnie, Radek, podejmiemy wszystkich, damy radę — rzucił doświadczony kapitan Piotr Miśkowiec, pilotujący śmigłowiec.
Miał na tym typie wylatane tysiące godzin i znał swojego Mi-2 jak własną kieszeń. Podniósł maszynę z pasa. Mocny podmuch wiatru uderzył w śmigłowiec, potrząsając nim. Powoli nabieraliśmy wysokości. Siedzący obok technik Adam nawiązał łączność z SD.
— „Hoplit 01” w powietrzu, udajemy się w rejon poszukiwania.
Łopaty młóciły powietrze. Silny wiatr dawał się we znaki. Pilot mocno trzymał wolant w dłoniach. Piotr był siłą spokoju, spokojnie zbliżając się do wieku emerytalnego. Minęliśmy stały ląd i znaleźliśmy się nad morzem. Włączył umocowany na boku śmigłowca silny reflektor, który omiatał wzburzony Bałtyk. Fale były wysokie. Sztorm nabierał siły.
— Dziewiątka jak nic — ocenił pilot, patrząc na kotłującą się wodę.
Pilotował maszynę na niskiej, ale bezpiecznej wysokości. W snopie światła reflektorów dało się dostrzec potężne grzywacze. Pokonywaliśmy kolejne kilometry, walcząc z przeciwnym wiatrem. Nasz „Hoplit” zbliżał się do rejonu, gdzie powinien być nieszczęsny kuter. Zawył buczek na tablicy przyrządów pokładowych.
— Sygnalizacja oblodzenia tylnego wirnika — zameldował technik.
— Spięcie? — zapytał kapitan.
— Może, inne sygnalizatory milczą. Piotr, co robimy? – zapytał pilota.
Ten obrócił się na chwilę do mnie.
— Radek, co robimy? — zapytał kapitan.
Był dowódcą statku powietrznego, nie miałem mu prawa niczego rozkazać, ale miło było, że liczył się z moim zdaniem.
— Zawracając, skazujemy ich na śmierć — odparłem.
— Adam, jaki zapas paliwa? — zapytał się technika.
— Na jakieś 50 minut, damy radę — usłyszał w odpowiedzi.
— Darłowo Sierra-Alfa-Romeo, tu „Hoplit 01”, mamy sygnalizację oblodzenia wirnika, lecimy dalej. Zapas paliwa na około 45 minut – zameldowali do bazy.
Piotr zdecydował się podjąć ryzyko. Po chwili buczek sygnalizacji oblodzenia zamilkł, a lampka na tablicy zgasła.
Agnieszka, przypięta pasami, siedziała przy zamontowanej kozetce. Nie odzywała się ani słowem, wiedząc, że za kilka, kilkanaście minut jej ukochany zanurzy się w śmiertelnie zimnym Bałtyku. Wszyscy mieli na sobie suche skafandry ratunkowe, ale tylko ja miałem ten o najwyższym poziomie ochrony.
— Jeżeli żyją, to cię spuścimy wyciągarką. Skok jest niedozwolony, za wysokie fale – uprzedził mnie technik, widząc wysokie fale.
— Kurwa, co jest z tym wysokościomierzem? Nici z niego, wariuje – zauważył Piotr.
Nie było w tym nic dziwnego; przy takiej pogodzie i niestabilnym poziomie morza wysokościomierz szalał. Co chwila słychać było ostrzegawcze buczki, że znajdują się za nisko.
— Wyłączyć go? — zapytał się technik.
— Darłowo Sierra-Alfa-Romeo, tu „Hoplit 01”, wiatr sześćdziesiąt do osiemdziesięciu węzłów, wyłączam wysokościomierz – wysłali informację do bazy.
— Tu Darłowo SAR, przyjąłem — usłyszeli w radiostacji.
— Wysokościomierz wyłączony, teraz musisz radzić sobie sam — zameldował technik, wyłączając ten przyrząd.
Lecieli teraz na własne ryzyko. Było to dopuszczone procedurami. Zbliżali się do miejsca, gdzie powinien być kuter. Reflektor omiatał wzburzone fale morza, ale nigdzie nie mogli dostrzec jednostki.
— Nie mogło ich tak znieść, muszą tu gdzieś być, chyba że… — rzucił technik, wstając z fotela.
Pilot tracił teraz drugą parę oczu patrzącą na przyrządy i przed siebie. Technik miał za zadanie obsługiwać wyciągarkę i być dodatkową parą oczu, lustrującą okolicę z otwartych drzwi bocznych śmigłowca. Agnieszka odpięła pasy i pocałowała mnie w usta.
— Wracaj szybko — usłyszałem.
Byliśmy dokładnie na pozycji, z której nadano sygnał SOS z kutra. Piotr obniżył nieco lot i zaczął zataczać krąg.
— Darłowo SAR, tu „Hoplit 01”, jesteśmy na miejscu, zaczynamy poszukiwania, zaznaczam pozycję – zameldował.
Nacisnął odpowiedni przycisk i zwolnił z ustaloną zwłoką z kasety KD-2-353 bomby oświetlająco-sygnalizacyjne OMAB-25. Sześć pław, zwalnianych przez automat, opadło na wzburzoną powierzchnię Bałtyku, rozświetlając ją pomarańczowym, silnym światłem. Stare bomby, ale niezawodne.
— Jest, tam na wschód, na drugiej — dostrzegł kuter Adam.
Był. Rzucany potężnymi falami, kuter wyglądał w tym Armagedonie jak mała zabawka. Fale przelewały się przez jego pokład, zmywając część wyposażenia.
— Spuścimy cię na pokład, z wody nie dostaniesz się przy tak wysokich falach — zadecydował pilot, kierując „Michałka” w stronę łajby.
Byłem gotowy do działania. Kapitan ponownie włączył wysokościomierz, potrzebując go, by będąc w zawisie, nie zejść za nisko. Ktoś z nadbudówki kutra zapalił ratunkową racę. Adam otworzył drzwi boczne śmigłowca. Byłem gotowy do działania.
— Jest flara, są żywi — rzuciłem.
— Radek, podejdę, jak najbliżej mogę i cię spuszczę. Ładuj ich na wyciągarkę i dawaj do nas, masz kwadrans, nie więcej – rzucił, przekrzykując warkot silników.
Kiwnąłem głową, że rozumiem. Miotany podmuchami wiatru, śmigłowiec powoli zajmował pozycję nad łajbą.
— Darłowo SAR, tu „Hoplit 01”. Czy macie z nimi łączność? – zapytał Bazy.
— Tu „Darłowo SAR”, co im przekazać? — usłyszał.
— Niech sternik trzyma stery, bo kołysze nimi niesamowicie. Postaram się posadzić ratownika na pokładzie – rzucił w eter.
Byliśmy nad łajbą.
— Kurwa, reflektor przerywa! — zawołał Adam, widząc, jak boczny reflektor załącza się i gaśnie.
— Mamy flary, dam radę — odparł pilot.
— Tu „Darłowo SAR”, sternik powiadomiony, powodzenia — zatrzeszczało w radiostacji.
— Radek, gotowy? — usłyszałem.
— Gotowy, podpinam się do wyciągarki — zameldowałem.
— Technik w gotowości do opuszczenia ratownika — zameldował Adam, podpinając mnie do haka wyciągarki.
Spojrzałem na Agnieszkę. Patrzyła przerażona, jak zawsze, gdy udawałem się do tego specyficznego piekła. Podniosłem kciuk na znak, że jestem gotowy. Alarmowy sygnał z wysokościomierza znów zawył.
— Wyłączam wysokościomierz, poczekajcie chwilę, dam wam znak — usłyszeliśmy słowa kapitana.
Z wielką precyzją naprowadzał Mi-2RN nad pokład kutra. Robił to z gracją i finezją. Miotany podmuchami wiatru, śmigłowiec w jego rękach był posłuszną maszyną. Widać było mistrzowską rękę pilota, to zgranie bezdusznej maszyny z człowiekiem.
Na pokład wychodziła załoga kutra. Czekali na ratunek, powiązani ze sobą linami, by nie zmyło ich z pokładu. Czepiali się sieci rybackich będących na pokładzie.
— Kurwa, na pokładzie jest cała piątka, nikt nie steruje łajbą!
Potężne uderzenie wiatru cisnęło śmigłowcem w dół. Jednocześnie potężna fala wyrzuciła do góry krypę.
— Piotrek, do góry, kurwa, do góry! — wrzasnął wychylony przez drzwi boczne śmigłowca Adam.
Piotr ściągnął wolant do siebie, próbując podnieść maszynę. Było jednak za późno. Tylny wirnik uderzył w maszt uniesionego falą kutra rybackiego. W kabinie zawyły wszystkie możliwe sygnały alarmowe.
— Tu „Hoplit 01”, straciliśmy tylny wirnik – rzucił w eter pilot.
Maszyna podniosła się sporo. Silniki wyły pełną mocą. Pilot za wszelką cenę chciał nabrać wysokości. W jego głowie tłukła się tylko jedna myśl – „Nie runąć na kuter”.
Pozbawiony tylnego wirnika śmigłowiec zaczął obracać się wokół własnej osi. Niebezpiecznie przechylał się na jedną ze stron. Odpiąłem się z wyciągarki. Przerażony Adam, działając jak automat, odpiął z pasów śmiertelnie przerażoną Agnieszkę.
— May Day, tu „Hoplit 01”! – usłyszeliśmy głos Piotra.
Robił wszystko. Starał się opanować maszynę. Ta, pozbawiona tylnego wirnika, stawała się niesterowna. Traciła wysokość i coraz szybciej obracała się wokół własnej osi.
— Spadamy! — wrzasnął Piotr.
„Michałek” przechylał się coraz bardziej na prawą stronę.
— Skaczcie! — rzucił Adam, wpychając Agnieszkę w moje ramiona.
Stałem przy otwartych drzwiach bocznych śmigłowca. Siłą bezwładności wypadłem przez nie, lądując w lodowatych falach Bałtyku. Fala nakryła nas oboje. Gdy się wynurzyłem, dojrzałem, jak łopaty śmigłowca uderzają w wodę. Następnie usłyszałem głuchy huk. Kawałki rozwalonych i mielących jeszcze siłą rozpędu łopat latały wszędzie. Zanurkowałem z ukochaną. Gdy wypłynąłem, było już po wszystkim. Kadłub poczciwego Mi-2RN powoli niknął, targany uderzeniami potężnych fal. W bezpośredniej bliskości paliło się paliwo lotnicze. Trupi blask pław sygnalizacyjnych oświetlał miejsce katastrofy.
Mocno trzymałem nieprzytomną Agnieszkę. Pociągnąłem za uchwyt i jej kamizelka ratunkowa napełniła się powietrzem. Utrzymywałem jej ciało na sobie, walcząc z wysokimi falami. Słona, morska woda uderzała mnie po twarzy. Nasunąłem sobie i jej na oczy maskę.
— Obudź się, ukochana, błagam, odezwij się!
Patrzyłem, jak kadłub naszego śmigłowca wraz z dwoma załogantami idzie pod wodę. Nie mogłem nic zrobić. Przyłożyłem palec do jej tętnicy szyjnej. Wyczułem puls. Żyła.
++++++++
Stanowisko Dowodzenia, zaraz po katastrofie. Darłowo.

— Powtarzam, katastrofa śmigłowca ratowniczego, cztery osoby na pokładzie, okolice planowanej akcji ratunkowej — meldował do Centrum Ratownictwa Morskiego Darłowski DKL.
— Przyjąłem, w trybie alarmowym wychodzi „ORP Mieszko” — usłyszał DKL od nadrzędnego dowództwa.
Doświadczony kapitan wiedział, że zanim dotrze tam ich okręt, minie dobre parę godzin. Nie znał stanu poszkodowanych. Ba, nie wiedział, czy ktokolwiek przeżył tę katastrofę. Prócz rybaków miał tam teraz załogę rozbitego śmigłowca. Spojrzał na swojego pomocnika. Wszyscy pracowali na wysokich obrotach.
— Na moją odpowiedzialność, poślij tam naszego Mi-14 z ZOP-u. Oni muszą wiedzieć, że nie są sami – rzucił młodszemu stopniem koledze.
Nie mieli w pierwszym stanie gotowości żadnej maszyny ratowniczej. Przygotowywali co prawda kolejnego Mi-14 PS, lecz to musiało potrwać. Załoga była gotowa, lecz nie maszyna. Co innego dyżurny śmigłowiec zwalczania okrętów podwodnych. Tam zawsze jeden był w pierwszym stanie gotowości bojowej, gotowy do wylotu natychmiast.
Pomocnik podniósł słuchawkę telefonu. Sztywne, bezpośrednie połączenie, bez konieczności wybierania numeru. Kapitan pełniący służbę DKL brał na siebie wielką odpowiedzialność. Bez ustalenia tego z dowództwem MW, podejmował decyzję o wysłaniu maszyny na ratunek tej załodze. Miał takie prawo, lecz tylko w sytuacjach wyższej konieczności, utraty łączności z nadrzędnym SD. Ryzykował swoją karierę.
— Niech nasi załadują im tratwę ratunkową, przynajmniej w ten sposób im pomożemy — dodał.
Pomocnik nacisnął na konsoli sygnał alarmu dla tej załogi. Wolnym technikom z grupy poszukiwawczej nakazał załadowanie do ZOP-owskiego śmigłowca tratwy ewakuacyjnej. Po kilkunastu minutach w powietrze uniósł się potężny Mi-14 o sygnale wywoławczym „Haze 04”. Miał podane wszystkie dane. Załoga nie zadała żadnych pytań. Zdawali sobie sprawę, że lecą wesprzeć swoich kolegów.
Lecąc z prędkością blisko dwustu kilometrów na godzinę, to potężne bydlę lepiej radziło sobie z wiatrem niż poczciwy Mi-2. Włączyli oba mocne reflektory, przeczesując wzburzony Bałtyk. Załoga w skupieniu wypatrywała rozbitków.
— Może opuścić im sonar i wciągniemy ich tak na pokład? — rzucił jeden z członków załogi.
Było to ryzykowne i niebezpieczne. Pilotujący śmigłowiec porucznik Kowalski od razu wybił im to z głowy.
— Zrzucamy tratwę i oświetlamy rejon wypadku. Wystarczy na dziś straconych śmigłowców – uciął krótko dyskusję.
Wiatr się zaostrzał. Na dodatek zaczął padać śnieg. Wycieraczki na przedniej szybie ledwo nadążały. Posuwali się w tej śnieżycy jak „Sokół Millenium” z „Gwiezdnych Wojen”, wchodząc w hiperprędkość. Warunki oscylowały w okolicy minimalnych. Nadlatywali nad rejon wypadku. Pilot obniżył lot i zmniejszył prędkość. Zauważył przygasające flary zrzucone wcześniej z rozbitego śmigłowca.
— Mam ich, dwie osoby unoszą się na powierzchni — dostrzegł jeden z załogantów.
— Obok kuter tonie — dorzucił drugi, widząc tonącą jednostkę.
Nad powierzchnię morza wystawał tylko dziób kutra.
— Darłowo SAR, tu „Haze 04”, jestem nad rozbitkami, kuter tonie, załoga kutra w tratwie ratunkowej, dwójka naszych na powierzchni, odpalona jedna raca, widzę lampy stroboskopowe – zameldował drugi pilot.
— Zaznaczam pozycję, wyrzucam tratwę — dodał pierwszy.
Majstersztykiem było chwilowe zawiśnięcie po zrzuceniu świeżego ładunku bomb oświetlających nad dwójką rozbitków i zrzucenie obok nich sporej tratwy ratunkowej. Dojrzeli wysunięty kciuk ratownika. Wiedzieli, że dostrzegł tratwę, która teraz, samodzielnie napełniona sprężonym powietrzem, otworzyła się i kołysała na wzburzonych wodach Bałtyku. Krążyli nad nimi do momentu, gdy upewnili się, że ta dwójka dostała się do jej wnętrza.
— Darłowo SAR, tu „Haze 04”, odchodzę, dwójka naszych w tratwie – z bólem serca zameldował porucznik i skierował maszynę w kierunku lądu.
— Boże, miej ich w swojej opiece — rzucił jeden z załogantów.
+++++++++++
Usłyszałem w złowrogich pomrukach sztormu charakterystyczny szum nadlatującej maszyny. Nie mogłem się mylić – to był odgłos Mi-14. Tak brzmiał tylko ten typ naszego śmigłowca. Agnieszka odzyskała przytomność i patrzyła na mnie przerażona.
— Już, spokojnie, kochanie, lecą po nas, zaraz nas zabiorą — pocieszałem ją.
— Uratuj nas i siebie — powiedziała, a fala zalała jej usta.
Za wszelką cenę starałem się utrzymać ją na powierzchni. Sztorm nie ustawał. Zdałem sobie sprawę, że jej skafander był miejscami rozerwany przez odłamki łopat śmigłowca. Zapytałem, czy jest ranna, ale zaprzeczyła. Było jednak cholernie zimno, a adrenalina mogła zdziałać swoje. Mogła po prostu nie czuć obrażeń. Czułem, jak drży z zimna, a jej usta stawały się sine. Całowałem je, próbując je ogrzać. Sam również odczuwałem zimno – mój specjalistyczny skafander ratowniczy był rozerwany na plecach. Stracił swoją definicję suchości.
Pilot znalazł nas po chwili. Oślepiający snop światła z reflektora zmusił mnie do przymknięcia oczu i zasłonięcia dłonią oczu Agnieszki. Wyprostowałem dłoń i podniosłem kciuk do góry, dając im znać, że żyję. Zrobili krąg, oświetlając powierzchnię morza kolejnymi bombami sygnalizacyjnymi.
— Dobrze, zaraz spuszczą ratownika, zabierze cię — przekazałem ukochanej.
— Nas, jestem w ciąży — usłyszałem w odpowiedzi.
— Tak, was — odparłem zaskoczony.
Mi-14 zawisł nad nami. Patrzyłem w górę, oczekując, że zaraz na wyciągarce spuszczą ratownika. Podtrzymując Agnieszkę, odpaliłem racę sygnalizacyjną. Wcześniej zapaliłem przymocowane do naszych kombinezonów lampy stroboskopowe.
— Nie, kurwa, nie — jęknąłem, rozpoznając po malowaniu, że to nie jest śmigłowiec SAR.
Był to ZOP-owski Mi-14. Pilot ryzykował, będąc w zawisie tak nisko. Z jego pokładu wyrzucono jakiś ładunek. Kolejna wysoka fala prawie otarła się o jego kadłub. Ryzykował cholernie dużo. Podniósł maszynę do góry. Obok nas rozkładała się tratwa ratunkowa. Śmigłowiec krążył wokół nas w ciasnych zakrętach.
— Uratujesz nas? — zapytała Agnieszka.
Chciało mi się wyć. Walczyłem ze spienionymi falami, ciągnąc ją ze sobą. Chciałem jak najszybciej dotrzeć do tratwy ratunkowej. Nie mogłem powiedzieć jej, że to nie śmigłowiec SAR. Straciłaby wolę przetrwania, a tego nie chciałem.
— Tak, nic nie mów, kochanie, jest za silny wiatr, zobacz, krążą, nie opuszczą nas — kłamałem, wciągając ją na pokład ratunkowej tratwy.
Tratwą kołysało cholernie. Byliśmy jednak w tej chwili o wiele bezpieczniejsi niż w lodowatej wodzie. Wydobyłem kolejną racę i odpaliłem ją, dając załodze śmigłowca znak, że jesteśmy w środku. Podniosłem dłoń i ponownie wyciągnąłem kciuk ku górze. Zatoczyli jeszcze jeden krąg i odlecieli w kierunku lądu. W upiornym świetle pław sygnalizacyjnych dojrzałem szalupę ratunkową rybaków. Odpływali od nas. Otworzyła oczy, patrząc na mnie. Przytuliłem ją do siebie.
— Wytrzymaj kochanie, wytrzymaj, błagam — jęknąłem i pocałowałem ją w usta.

+++++
HQ dywizjonu ratunkowo-poszukiwawczego, Darłowo.

— Jakim prawem, panie kapitanie, poderwał pan do lotu śmigłowiec ZOP? Przekroczył pan swoje kompetencje, odpowie pan za to – ryczał na DKL-a przełożony z Dowództwa MW.
Kapitan Brzeziński ledwo tłumił gniew. Miał zamiar z grubej rury przyjebać temu pojebowi z drugiej strony słuchawki. Wrzucił wszystko na głośnik, tak że te słowa słyszeli wszyscy na SD.
Tamten wytrząsał się dalej. Pomocnik DKL-a, z trudem tłumił gniew. Ta jebana komandorzyna z Gdyni nie miała pojęcia chyba, co tu się dzieje. Słyszał tę rozmowę, jednocześnie prowadząc korespondencję radiową z Mi-14 z ZOP-u. Tamci wracali. Słyszał w głosie obu pilotów, że robili to z bólem.
Ich ratowniczy „Haze 13” grzał silniki. Załoga była w komplecie. Technicy uwijali się jak wściekli. Warunki się pogarszały. Należało wystartować jak najszybciej. Nie można było sobie pozwolić jednak na ryzyko. Procedury to procedury. Były święte i należało ich przestrzegać.
— Jeszcze raz pytam, dlaczego bez konsultacji z nami… — grzmiało w głośniku.
Nawet nie zauważyli, jak na SD pojawił się dowódca dywizjonu. Czerwony z wkurwienia kapitan czekał, aż tamten zakończy swe wywody. Gdy dostrzegł dowódcę, podniósł się z fotela. „Stary”, bo tak nazywali swojego dowódcę, dał mu znak, by siedział. Podszedł i chwycił słuchawkę telefonu.
— Odwiecznym prawem morskim, ustalonym, gdy ty, gówniarzu, na gówno papu mówiłeś albo przeskakiwałeś z jądra na jądro swojego ojca — rzucił ich dowódca, operacyjnemu z tamtej strony.
Nastała cisza. Trzeba przyznać, że facet miał jaja.
— Komandor porucznik B. dowódca dywizjonu, z kim chujem mam przyjemność — dodał po chwili.
— Yyy, aaa, dyżurny operacyjny MW, komandor podporucznik Radziszewski — wydukał tamten.
— Posłuchaj. W wodzie mającej dwa stopnie są moi ludzie, sztorm dochodzi do dziesiątki, co pewnie wykracza poza twoją skalę, więc nie pierdol mi tu i nie strasz moich ludzi, bo jak mi Bóg miły, ściągnę cię tu z tej cieplutkiej posady i wsadzę do jednego z tych śmigieł – kontynuował.
„Zajebało kakao” tamtemu. Dowódca służył już na tym stanowisku kilkanaście lat. Przeszedł niejedno przeformowanie i zmiany. Był typem, który mówi „za mną”, a nie „naprzód”.
— Tak, stworzę odpowiednią notatkę z tego zdarzenia — wydukał tamten.
— I proszę bardzo, coś jeszcze? Bo mam tu w chuj roboty – zakończył z nim rozmowę.
Dyżurny operacyjny z MW rozłączył się. „Stary” dotknął ramienia DKL-a. Zobaczył w jego oczach wyraz podziwu. Zawsze go szanowali. Był jak ojciec – kiedy trzeba było, opierdzielił, rzadko pochwalił. Jednak w sytuacjach krytycznych zawsze stawał murem za swoimi ludźmi.
— Jak sytuacja? — zapytał swojego podwładnego.
— Śmigłowiec rozbity, z załogi wstępnie, z tego, co wiemy, przeżyły na sto procent dwie osoby. Z kutra do szalupy ewakuowała się cała załoga. Zrzucono naszym tratwę. Nasz Mi-14 będzie gotowy maksymalnie za kwadrans – usłyszał.
— Dobrze się spisałeś, działaj dalej, nie spoczniemy, nim wszyscy nie pojawią się tutaj, żywi lub martwi — rzucił, idąc do swojej kancelarii.
Nie miał zamiaru wpieprzać się w tak dobrze działającą maszynę. Poprosił, tylko by meldować mu o wszystkim. Usiadł w swojej kancelarii i spojrzał na rozpiskę dyżurów. Dojrzał nazwisko Radka i Agnieszki.
— Kurwa, tylko nie oni — zaklął.
Widział na rozpisce w SD ich nazwiska przypisane do rozbitego śmigłowca.

++++
Obejmowałem i tuliłem Agnieszkę w swych ramionach. Tratwą bujało na wszystkie strony. Była na tyle stabilna, że wywrócenie jej nie wchodziło w rachubę. Zakupiona za ciężkie pieniądze z Zachodu, była produktem wysokiej klasy. Moja luba stawała się coraz słabsza. Otulałem ją swoim ciałem, jak tylko mogłem najlepiej.
— Wszystko będzie dobrze, wytrzymaj, błagam cię wytrzymaj — krzyczałem, widząc, jak traci świadomość.
Zastanawiałem się, czy nie ściągnąć swojego kombinezonu i wpakować ją w niego. Szybko jednak wybiłem to sobie z głowy. Zamarzłbym w kilka minut, mając na sobie tylko przemoczony bawełniany kombinezon. Traciłem ją, jak i ten zarodek, który tkwił w jej ciele. Cząstka mnie, tak wymarzona i oczekiwana. Nie mogłem się poddać. Wystarczyło na dziś ofiar. Dobrze zdawałem sobie sprawę, że pilot i technik nie żyją. Nigdzie nie widziałem ich ciał. „Michałek” stał się ich grobowcem.
Ci cholerni rybacy też gdzieś zniknęli mi z oczu. Nie widziałem ich tratwy ratunkowej lub szalupy. Cały czas kontrolowałem, czy Agnieszka oddycha. Jej oddech był płytki, ale wyczuwalny. Drżałem z zimna. Co chwila uderzały we mnie słone krople wzburzonych fal. Poczułem, że ona przestała oddychać. Przyłożyłem usta do jej ust, odciągając jej twarz maksymalnie do tyłu. Hipotermia dawała pierwsze oznaki.
Byłem zaprawiony. Nieraz lądowałem w lodowatej wodzie, ratując rozbitków. To, co dla mnie było normą, dla innych stawało się zabójcze. Rozpocząłem sztuczne oddychanie. Wtłaczałem w jej usta drogocenne powietrze. Uczono mnie jednego – reanimuj do samego końca, nie jesteś lekarzem, by stwierdzić zgon. Dopóki pchasz powietrze, mózg i serce będą pracować. Jesteś ratownikiem, śmierć to twoja porażka.
Tylko ta reanimacja trzymała mnie przy życiu. Wróciła do żywych. Znów była ze mną. Otworzyła oczy, patrząc na mnie.
— Jesteś kochana, jesteś — wyrzuciłem z siebie.
Pogłaskała mnie dłonią po twarzy. Moje wąsy były pokryte warstwą szronu.
— Kocham cię Radek — wyszeptała.
— Też cię kocham, wszystko będzie dobrze, tylko nie usypiaj, zostań ze mną — błagałem, widząc, jak zamyka swe piękne brązowe oczy.
Wtuliłem ją znów w siebie, przykładając dłoń do jej ust i nosa. Ściągnąłem rękawiczkę. Nie zaważałem na to, że odmrożę sobie dłoń. Chciałem czuć, czy oddycha. Mocno trzymając ją, oczekiwałem na ratunek lub śmierć.
++++
Przytłumiony, usłyszałem warkot śmigłowca. Na rzęsach osiadł szron. Przetarłem zmarzniętą dłonią twarz i zdałem sobie sprawę, że nie czuję oddechu ukochanej. Byłem cholernie zmarznięty. Z wielkim bólem poruszyłem ciało. Dotknąłem jej ust i nosa. Nie wyczułem nic. Żadnego ruchu. Dotknąłem tętnicy szyjnej. Wyczułem jakiś minimalny puls.
— Kurwa, zasnąłem — przekląłem sam siebie.
Snop światła musnął naszą tratwę. Skostniałymi palcami wymacałem racę.
— Nieważny kolor, odpal ją — tłukło mi się w myślach.
Byłem na wpół przytomny. Odpaliłem racę, dając sygnał załodze „wiertalota”, że jesteśmy żywi. Morze nieco się uspokoiło. Jak przez mgłę dostrzegłem naszego Mi-14 w barwach SAR-u.
— Agnieszka, przylecieli, to nasi — szepnąłem.
Resztkami sił pocałowałem jej usta. Były zimne. Nie byłem w stanie podjąć sztucznego oddychania. Zmarznięte ciało odmawiało posłuszeństwa. Bezsilny, wściekły na siebie, wyłem wniebogłosy.
— Szybciej, kurwa, szybciej — pospieszałem swoich kolegów, widząc, jak dwójka ratowników skacze ze śmigłowca w toń Bałtyku.
Dotarli do nas. Jeden zabrał Agnieszkę, drugi mnie.
— Ona pierwsza — wyszeptałem i straciłem przytomność.

+++++
Szpital w D… Trzy doby po wypadku.

Wybudzili mnie po trzech dniach. Skrajnie wychłodzony, z odmrożeniem jednej dłoni, otworzyłem oczy, wracając do żywych. Czy tego chciałem? Sam nie wiedziałem w tej chwili. Leżałem kompletnie nagi, przykryty szpitalnym kocem i podpięty do specjalistycznej aparatury medycznej. Byłem otępiały, słaby i cholernie zmęczony. Zmysły pracowały jakby na pięćdziesiąt procent. Wszystko dochodziło do mnie z pewnym opóźnieniem.
— Agnieszka, co z nią? — zapytałem, zwilżając usta.
Dwójka lekarzy spojrzała po sobie. Zdałem sobie sprawę, że nie chcą mi powiedzieć. Ponowiłem pytanie.
— Jest na intensywnej terapii — usłyszałem.
Odetchnąłem z ulgą. Żyła. Zdołałem ją uratować. Podeszła pielęgniarka ze strzykawką. Poczułem ukłucie na ramieniu. Zapadłem ponownie w głęboki sen.
++++
Przebudziłem się po kilkunastu godzinach. Czułem się znacznie lepiej, choć nadal odczuwałem otępienie. Musieli faszerować mnie jakimiś przeciwbólowymi lekami, choć może niekoniecznie, bo żadnych urazów u siebie wstępnie nie dostrzegłem. Zabandażowana prawa dłoń była najprawdopodobniej następstwem odmrożenia. Na palcu miałem założone jakieś urządzenie, do klatki piersiowej przyłożone jakieś czujniki lub czort wie co. Chyba to kontrolowało moje bicie serca. Zerwałem to z siebie. Stojąca obok aparatura zawyła niemiłosiernie sygnałem alarmowym. Nim zdołałem się podnieść z łóżka, przy mnie tkwiła młoda pielęgniarka.
— Co pan wyprawia? — zapytała, widząc, że całkiem nagi podniosłem się z łóżka, pozbywając się zbędnego balastu.
— Gdzie Agnieszka, ta lekarka, co była ze mną? — zapytałem, patrząc jej prosto w oczy.
Nie zwracałem uwagi na to, że stałem całkowicie nagi przed tą kobietą. Nie odczuwałem żadnego podniecenia. Penis spokojnie spoczywał w normalnym rozmiarze. Pragnąłem zobaczyć Agnieszkę – nic więcej.
Pielęgniarka opuściła wzrok. Nie wiedziałem dlaczego. Czy moje nagie ciało było tego przyczyną, czy coś innego?
— Błagam, niech pani mnie do niej zaprowadzi — jęknąłem błagalnym głosem.
Podniosła wzrok. Jej wyraz twarzy był dziwny. Nie patrzyła mi prosto w oczy. Uciekała swym wzrokiem.
— Dobrze, przyniosę panu tylko fartuch — odparła i zniknęła.
Wróciła po chwili. Narzuciłem na gołe ciało biały lekarski fartuch. Udałem się za nią. Byłem jeszcze cholernie słaby, ale nie na tyle, by nie dać rady. Przeszliśmy do oddziału obok. Wyszła nam na spotkanie oddziałowa. Kobiety wymieniły ze sobą jakieś uwagi. Podszedłem do sali, gdzie leżała Agnieszka. Patrzyłem przez szybę, nie pozwolono mi wejść dalej. Leżała podłączona do aparatury podtrzymującej życie. Te maszyny robiły wszystko za nią. Patrzyłem na to, nie wierząc, że to, co widzę, jest prawdą.
— Wyjdzie z tego, wyjdzie z tego — rzuciłem.
Pielęgniarka z mojego oddziału się rozpłakała. Tamta oddziałowa była starsza wiekiem. Najprawdopodobniej niejedno już doświadczyła i widziała. Objęła mnie ramionami i przytuliła do siebie.
— Wszystko w rękach Boga, synku. Zrobiłeś wszystko, by ją uratować – szepnęła, tuląc mnie do piersi.
Chciało mi się wyć po raz kolejny. Zawiodłem. Nie dałem rady. Czemu, kurwa, wtedy usnąłem?
— Przywieźli ją w stanie śmierci klinicznej. Tylko dzięki tobie ona jeszcze żyje – szeptała mi do ucha.
Ta starsza kobieta czule głaskała mnie po głowie. Ryczałem jak bóbr. Na darmo było moje poświęcenie. Na darmo wszystko. Zawiodłem. Mimo starań nie dałem rady.
— A dziecko? Ona była w ciąży. – zapytałem.
— To była wczesna ciąża, góra trzeci miesiąc. Stało się to dwa dni temu – usłyszałem kolejną informację, która mnie przybiła.
Padłem na kolana. Ryczała razem ze mną. Obie kobiety obejmowały mnie. Bezsilny, wściekły na siebie, wyłem wniebogłosy. To nie był płacz.
— Dlaczego kurwa dlaczego? — wyłem, mając pretensję do Pana Boga.
Starsza z kobiet podniosła mnie z kolan.
— Dwie sale dalej leży piątka rybaków. Są w poważnym stanie, ale wyjdą z tego – rzuciła mi w twarz.
— Mam ich w dupie! — wypaliłem.
Chwyciła moją twarz obiema dłońmi i spojrzała mi głęboko w oczy.
— Gdyby nie wy, oni nie mieliby takiej siły i wiary. Widzieli, jak giną twoi przyjaciele, jak wasz śmigłowiec rozbija się – rzuciła.
Nie słuchałem dalej. Straciłem przytomność.
++++
Agnieszkę odłączono od aparatury podtrzymującej życie dokładnie w dniu, kiedy wypadało nasze wesele. Tak zadecydowała jej rodzina. Nie byłem przy tym. Nafaszerowany środkami farmakologicznymi jakoś przeżyłem jej pogrzeb. Poprosiłem, tylko by pochowano ją w sukni ślubnej, jaka była w naszym mieszkaniu. Całowałem to martwe ciało, nie wierząc w to, co się stało. Stałem się zimny jak głaz. Po pogrzebie piłem przez dwa tygodnie, obarczając się winą za to, co się stało. Dostałem urlop. Miałem wolny czas na swoje pijaństwo. W końcu, pod koniec alkoholowego maratonu, gdy zarośnięty, brudny i cuchnący alkoholem tkwiłem w pokoju, odwiedził mnie dowódca dywizjonu.
— Chcesz, kurwa, chlać, to chlej. Dostałeś awans na młodszego chorążego, Agnieszka pośmiertnie dostała porucznika. Albo, jebany chuju, wracasz do roboty i robisz swoje, albo zamknij się tutaj w tym kurwidołku i wal gorzałę – rzucił bezpośrednio.
Podniosłem swoje pijackie oczy i spojrzałem mętnym wzrokiem do niego. Wstał z krzesła i potrząsnął mną.
— Kurwa, Radek, ty jeszcze żyjesz. Wracaj do żywych i ratuj tych, których dasz radę uratować – przemówił mi do rozumu.
Opanowałem się. Dał mi jeszcze tydzień na doprowadzenie się do ładu. Przeglądałem nasze wspólne zdjęcia. Wiedziałem, że ona nie chciałaby, żebym tak skończył. Wróciłem do dywizjonu. Nie wchodziłem jednak nigdy głównymi schodami. Tam tkwiły zdjęcia tej bohaterskiej załogi. Właziłem przez garaż. Zawsze bocznym wejściem.
Komisja wypadków lotniczych szczęśliwie rozgrzeszyła pilota za wypadek. Wszystko zrobił zgodnie z procedurami. Utrzymywał minimalną wysokość w zawisie nad kutrem. Nagłe uderzenie wiatru, jakie w nas uderzyło, nie dało się przewidzieć, podobnie jak wysoką falę. Pośmiertnie Piotr dostał awans na majora, a technik na podporucznika. Ich ciała wydobyto trzy tygodnie po wypadku. Byłem na ich pogrzebie. Nadal nie mogłem sobie wybaczyć, że nie tkwię w trumnie obok nich. Nie uratowałem nikogo, uratowałem się, kurwa, sam. Na lewym ramieniu naciąłem sobie myśliwskim nożem cztery rany. Każdą za nieuratowanego członka załogi.
Nikt z bazy nie miał do mnie pretensji. Nigdy nie usłyszałem złego zdania. Sam jednak sobie zarzucałem wiele. Nie byłem już tym wesołym i pogodnym facetem, jakim byłem wcześniej. Poszedłem w opcję bycia najlepszym. Godziny spędzone na basenie, hartowanie swojego ciała jako mors, nieraz wchodzące w opcję zapalenia płuc. Doskonalenie tężyzny fizycznej i techniki ratowania pochłaniały moje życie.
Odstawiłem alkohol na bok. Służba stała się dla mnie najważniejsza. Nie oszczędzałem młodych ratowników, którzy dołączyli do jednostki. Bez wahania wytykałem im błędy i potknięcia, nawet te najmniejsze. Dążyłem do perfekcjonizmu. Wbiłem sobie do głowy, że nigdy więcej nie zawiodę nikogo w swoim życiu. Co gorsza, nie chciałem dzielić tego życia z nikim. Unikałem imprez, stając się specyficznym dziwakiem. Specyficznym, ponieważ młodsi mnie podziwiali, a starsi wiedzieli, przez co przeszedłem.
Potrzeby seksualne zaspokajałem w dość nietypowy sposób. Nie potrafiłbym z inną kobietą, niż Agnieszka, kochać się jak wcześniej. Po prostu zamawiałem jedną z prostytutek i nagi kładłem się obok niej, prosząc, by wtuliła się we mnie. Była to Roxana. Na początku była zdziwiona moim zachowaniem, ale potem, gdy dowiedziała się, co przeszedłem, starała się być miła i delikatna. Gładziła mnie po głowie. Raz tylko chciała czegoś więcej, nie mogąc mnie zrozumieć. Stanowczo zaprotestowałem. Zrozumiała, mnie i nigdy więcej tego nie zrobiła.
+++++
Baza w Darłowie, dwa lata później. Kwiecień.

SAR-owska „Anakonda” dolatywała do linii brzegowej. Wracała z akcji ratowania dwójki rozbitków z jachtu, który zapalił się z niewiadomych przyczyn i tonął kilkanaście mil od brzegu. W ostatniej chwili ratownik zdołał uchwycić jedną z osób będących na pokładzie – kilkunastoletnią dziewczynę.
Trzymałem ją. Patrzyła mi w oczy błagalnym wzrokiem.
— Nie puszczę cię, nie ruszaj się — błagałem, trzymając ją mocno.
Wyciągarkę w Anakondzie szlag trafił. Zatrzymała się w połowie drogi. Patryk, dobry pilot, obniżył w ostatniej chwili nos „Anakondy”, tak że zdołałem chwycić dziewczynę za rękę. Nie miałem zamiaru jej puścić. Udało mi się uchwycić ją za dłoń, gdy jacht tonął. Praktycznie w ostatniej chwili, nim pogrążył się w otchłaniach Bałtyku. Chwyciłem ją nieco powyżej nadgarstka. Mocno trzymałem tę delikatną dziewczęcą dłoń. Na szczęście, nastolatka nie była ciężka.
Z utęsknieniem wypatrywałem lądu, gdzie oczekiwała wysłana grupa naziemna. Ramię cholernie bolało. Mięśnie naciągnięte do granic wytrzymałości powoli odmawiały posłuszeństwa. Pilot nie mógł lecieć z pełną prędkością, mając taki bagaż podczepiony na zablokowanej linie wyciągarki. Technik pokładowy w otwartych drzwiach śmigłowca, wychylony, cały czas patrzył na nas.
— Radek, wytrzymaj, już niedługo, daj radę — wrzeszczał, przekrzykując ryk silników „Anakondy”.
Przyrzekłem sobie, że dam radę. Nawet gdybym musiał ją trzymać na opuszkach palców, wybić sobie bark lub połamać rękę. Postanowienie to jedno, wytrzymałość mięśni to druga sprawa. Obracałem się z nią zawieszony na linie wokół własnej osi. Raz widziałem zbliżającą się plażę, innym razem bezkres morza.
— Niech mnie pan trzyma, błagam — usłyszałem jej głos.
— Spokojnie, nie wypuszczę cię — zapewniłem.
Czułem mrowienie w zaciśniętej dłoni. Bark cholernie bolał, tak że chciało mi się wyć. Zacisnąłem zęby i przymknąłem oczy z bólu. Trzymałem ją. Ląd był blisko. Dojrzałem na plaży dwa pojazdy i grupkę ludzi. To musieli być nasi z Darłowa.
Wysuwała mi się. Milimetr po milimetrze czułem, jak jej dłoń zsuwa się ku dołowi. Nie trzymała się mojej dłoni. Nie mogła sięgnąć. Pilot zniżał poziom lotu, dostrzegając naszą grupę.
Patrzyłem jej w oczy i widziałem przerażenie w jej wzroku. Nic nie mówiła. Musiała czuć, jak jej dłoń powoli zsuwa się w dół.
— Rozszerz dłoń, tak jakbyś chciała z niej zrobić płetwę, jak żaba — krzyknąłem do dziewczyny.
Wykonała to natychmiast. Chwilowo zadziałało. Nadlecieliśmy nad plażę. Śmigłowiec wytracał prędkość. Uniósł się nieco, by po chwili tkwić w zawisie. Wysuwała mi się. Wychylony na maksa technik naprowadzał pilota. Ten powoli opuszczał maszynę.
— Zegnij palce i trzymaj je z całej siły w tej pozycji — krzyknąłem, zdając sobie sprawę, że mi się wyślizgnie.
Było jeszcze wysoko. Upadek z tej wysokości mógłby być dla niej śmiertelny. Zrobiła to, o co prosiłem. Czekałem na odpowiedni moment. To, co chciałem zrobić, było ostatecznością. Moja dłoń zsunęła się tak, że jej kciuk był poza uchwytem. Szczęśliwie wysokość malała. Pilot starał się jak mógł. Zgiąłem palce i zakleszczyłem je o jej zgięte palce, gdy byliśmy na wysokości trzech metrów nad ziemią. Trzymałem ją teraz praktycznie samymi palcami, ich opuszkami.
Przechwycili ją. Mogłem teraz sam odpiąć się z liny. Gruchnąłem na piasek z wysokości dwóch metrów. Dwójka ratowników dała pilotowi znak, że wszystko w porządku. Podnosił maszynę i po chwili poleciał w kierunku lotniska.
Zmęczony leżałem na piasku. Dopiero teraz poczułem okropny ból w stawie barkowym i dłoni. Nie miałem siły wstać.
— Kurwa, ty pojebany jesteś, jak ty to wytrzymałeś, dwanaście minut trzymałeś ją w dłoni — rzucił jeden z nich.
Udało się. Powoli podnosiłem się z piachu. Ból był tak silny, że straciłem przytomność.
+++++
Szpital w Darłowie, dzień później.

Miałem wybity staw barkowy i zerwane wszystkie ścięgna w prawej dłoni. Nastawiono mi go i założono opatrunek. Na naciągnięte mięśnie dłoni nałożono gips. Dostałem cztery tygodnie zwolnienia. Czekała mnie też czteromiesięczna fizjoterapia. Gdy czekałem na wypis ze szpitala, pojawił się u mnie dowódca dywizjonu. Zlustrował mnie wzrokiem.
— Ty szukasz śmierci, tak ci się do niej spieszy? — zapytał.
Nie wiedziałem, o co mu chodzi. Nie popełniłem żadnego błędu, nie naruszyłem procedur.
— Ale panie komandorze… — chciałem się wytłumaczyć.
— Jesteś moim najlepszym ratownikiem, ale zaczynasz działać ryzykownie. Nie dbasz o swoje życie. To, co zrobiłeś, było bohaterskie, ale cholernie ryzykowne – zaczął, patrząc mi w oczy.
Nie chciałem mu przerywać. Czekałem na odpowiedni moment.
— Dostałeś miesiąc zwolnienia, potem bierzesz zaległy urlop z tamtego roku i zaczynasz rehabilitację, a od września idziesz do Ustki, do CSSMW na instruktora ratownictwa. Zwolniło się miejsce na dwa miesiące, poprzedni instruktor został skierowany na kurs doskonalący. Zastąpisz go i tam dokończysz rehabilitację – usłyszałem.
— Ale panie komandorze… — jęknąłem.
Popatrzył na mnie wzrokiem nieznoszącym sprzeciwu.
— To postanowione, dzisiaj wysłałem papiery, wracasz do nas po tym kursie, jasne — przerwał mi.
Dużo mu zawdzięczałem. Był dla mnie jak ojciec, którego nigdy nie miałem. Kiwnąłem głową na znak, że się zgadzam, choć ta opcja nie była mi na rękę.
Klepnął mnie w zdrowe ramię.
— Za tę ostatnią akcję pchnąłem wniosek awansowy na ciebie — dodał, wychodząc z sali.

Jammer106

opublikował opowiadanie w kategorii erotyka i dramaty, użył 8343 słów i 49792 znaków. Tagi: #dramat #kobiece #soft

8 komentarzy

 
  • Użytkownik Gazda

    Jestem pod wrażeniem. Czyta się jednym tchem.
    Swoim pisaniem sprawiasz, że się uczestnicy w tych wydarzeniach. :bravo:

    2 dni temu

  • Użytkownik Rebus

    Ja już pomijam seks i erotyke bo najbardziej ujął mnie prawdziwy wojskowy język. To mi akurat przypomniało lata mojej służby w wojsku. Czekam na drugą odsłonie.

    tydz. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @Rebus druga część w poczekalni. Pozdrawiam.

    3 dni temu

  • Użytkownik Marcin 78

    Jesteś kozak . Szacun

    tydz. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @Marcin 78 dziękuję, zapraszam do lektury innych moich opowiadań. Pozdrawiam.

    tydz. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @Marcin 78 druga część w poczekalni. Pozdrawiam.

    3 dni temu

  • Użytkownik Historyczka

    Niesamowite opowiadanie. Jeśli ten kluczowy wątek ze śmiercią narzeczonej jest autobiograficzny, to tym niżej chylę czoła.

    tydz. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @Historyczka Nie przeżyłbym takiej straty. To fikcja literacka.  Podnieś czoło. O autobiografii możemy porozmawiać na priv. Dziękuję i pozdrawiam.

    tydz. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @Historyczka druga część w poczekalni. Pozdrawiam.

    3 dni temu

  • Użytkownik Pumciak

    SUPER OPWIADANIE

    tydz. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @Pumciak dziękuję. Zapraszam do lektury serii Rescuer. Pozdrawiam.

    tydz. temu

  • Użytkownik Pumciak

    @Jammer106 CZTALEM JEST SUPER

    tydz. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @Pumciak druga część w poczekalni. pozdrawiam.

    3 dni temu

  • Użytkownik andkor

    No szacunek czytałem i czytałem bez przerwy. Bardzo dobrze opisana praca i tragedia osób ratujących innych. Sam też miałem kilka podobnych akcji ale jakoś nie potrafię o nich opowiadać. Pozdrawiam Andrzej

    tydz. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @andkor Jesteś ratownikiem? Jeśli tak to szacunek. Pozdrawiam.

    tydz. temu

  • Użytkownik andkor

    @Jammer106 Przez rok pracowałem jako ratownik okrętowy na oceanie Atlantyckim. Też głównie akcje z użyciem śmigłowców. Trochę zdrowia straciłem i kilka osób nie udało się uratować i wciąż gdzieś w głowie siedzi ,, że może trzeba było akcję przeprowadzić inaczej"  
    Pozdrawiam Andrzej

    tydz. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @andkor SZACUNEK, to moja opowiastka pewnie najeżona błędami jak sernik wielkanocny. Pozdrawiam

    tydz. temu

  • Użytkownik andkor

    @Jammer106 Nie jest źle. Podziwiam ja nie potrafię o tamtym roku nawet opowiadać a co dopiero opisać. Wielki szacunek dla Ciebie za opowiadanie. Pozdrawiam

    tydz. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @andkor druga część w poczekalni. Pozdrawiam.

    3 dni temu

  • Użytkownik Kigu

    No-malo seksu ale duzo erotyki.Czytalem to jednym tchem,nie slyszac co sie wokolo mnie dzieje.Doskonale,dokladne opisy sytuacji,ktore pokazuja,ze tresc jest realna,nie zmyslona.
    Swietne opowiadanie o ciezkiej pracy ratownictwa morskiego.
    Choc to dramat,ale jakze chwytajacy za serce..

    tydz. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @Kigu Sorki ze za mało seksu. Dałem w kategorii erotyka, to chyba dobrze że jest dużo erotyki. Dziękuje za komentarz i pozdrawiam

    tydz. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @Kigu druga część w poczekalni. Pozdrawiam.

    3 dni temu

  • Użytkownik Jaśko

    Opowiadanie w klimacie Rescuer. Można by nawet uznać go za kontynuację tej serii, ale to akurat w moim odczuciu wielki plus. Na chwilę obecną nie dam mu miana lepszego od poprzednika, ale to dopiero początek a fabuła dopiero się rozkręca. Dzisiaj mogę powiedzieć, że mnie nie zawiodłeś i już nie mogę się doczekać kontynuacji. Pisz, pisz i jeszcze raz pisz.

    Ps. Twoje opowiadanie pojawiło się na innej stronie (xstory) nie pod Twoim nickiem.

    tydz. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @Jaśko możesz mi powiedzieć które i pod jakim nickiem

    tydz. temu

  • Użytkownik Jaśko

    @Jammer106 w przyczepie jeśli dobrze pamiętam i nick maks

    tydz. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @Jaśko To złodziej jeden. Napiszę na ten portal. Nawet nie poprawił błędów. Dzięki.

    tydz. temu

  • Użytkownik Jammer106

    @Jaśko druga część w poczekalni. Pozdrawiam.

    3 dni temu