Bałtycki Rybak Dusz (III)

Bałtycki Rybak Dusz (III)Pierwszy dzień po powrocie z CSSMW. Baza grupy poszukiwawczo-ratowniczej Darłowo. Druga połowa listopada.

— Słuchaj, Radek, co ja ci złego zrobiłem, że tak mi robisz na złość? — zapytał dowódca dywizjonu, gdy tylko wróciłem do pracy.
Zdębiałem. Nie miałem pojęcia, o co mu chodzi. Patrzył na mnie poważnym wzrokiem, siedząc za swoim biurkiem. Stałem wyprężony jak struna, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
— Ale panie komandorze, ja nie bardzo rozumiem… — wyrzuciłem w końcu z siebie.
Popatrzył na mnie spode łba i pokiwał głową.
— Nie wiesz, nabroisz i nie wiesz, niewiniątko jedno — mruczał pod nosem.
Wstał i podał mi rozkaz personalny.
— Masz, czytaj, to może zrozumiesz, co mi tu na głowę sprowadziłeś — powiedział, wręczając mi dokument.
Był to rozkaz personalny o skierowaniu do naszego dywizjonu Klaudii i Marzeny. Nie widziałem w tym nic dziwnego. Były dwa wakaty, które zostały obsadzone.
— Ale o co chodzi? — zapytałem ponownie, strojąc chyba głupawą minę.
„Starego” to najwyraźniej wyprowadziło z równowagi. Nie miał siły się na mnie drzeć, więc wybuchnął gromkim śmiechem.
— O to geniuszu, że sprowadziłeś tutaj dwie baby. Logistyk, jak się o tym dowiedział, to mało na zawał nie zszedł. Osobne sanitariaty, osobna izba odpoczynku, już nie mówię o całym tym pierdzielniku ze środkami higieny. Chuj z logistykiem, ale ja, postaw się w mojej sytuacji. Ani zakląć, ani opierdolić jak należy, a na dodatek będą miłostki, zaloty, romanse i inne molestowania. Dziękuję ci serdecznie – wyrzucił z siebie.
Nie wytrzymałem i parsknąłem śmiechem. Zlustrował mnie wzrokiem.
— I jeszcze się głupi śmieje — podsumował mnie.
Śmialiśmy się obaj. Zbliżył się do mnie i objął mnie jak syna. Mocno, po męsku przytulił do piersi.
— Były najlepsze — szepnąłem.
— Wiem, wiem. Doszły mnie też słuchy, że teges z tą jedną, pokaż uszyska – odparł i bez pardonu chwycił obiema dłońmi moje małżowiny uszne.
— Dowódco… — wyrzuciłem z siebie.
— O, mięciutkie uszka, regularnie schodzi z krzyża, bardzo dobrze, wracasz do normalności — szybko odpowiedział po obmacaniu moich małżowin.
Wrócił na swoje miejsce i usiadł wygodnie w fotelu.
— A tak na poważnie, to jest problem z internatem dla nich. Muszę szukać czegoś w ośrodkach wypoczynkowych, przecież nie będą dojeżdżać z Ustki – rzucił już na poważnie.
— Dowódca szuka dla jednej, dla tej Marzeny, ta druga zamieszka ze mną — odparłem.
Zagwizdał z zachwytu. Zlustrował mnie wzrokiem.
— Szybki jesteś, tak trzymać, dobre i to, że jedna osoba odpadła. Zmykaj do roboty – odpowiedział, kończąc ze mną rozmowę.
********************
Klaudia pojawiła się u mnie po tygodniowym urlopie. Każdy z kursantów po zakończeniu szkolenia miał dwutygodniowy urlop. Wytrzymała tylko tydzień. Objuczoną bagażami odebrałem w niedzielne popołudnie z dworca PKS w Darłowie.
Pragnąłem tego spotkania, pragnąłem swojego rudzielca. Tych jej przecudnych oczu, słodkich ust, tych słów „Kocham Cię” wypowiedzianych, gdy tylko do mnie się zbliżyła. Całowaliśmy się przed autobusem, jakbyśmy się nie widzieli całe wieki.
— Klaudia, Boże, gdzie ja to wszystko pomieszczę — rzuciłem po tych lubieżnych pocałunkach, widząc ogrom bagaży.
— Damy radę, nie martw się — odparła i ponownie zaczęła mnie całować.
Zapakowałem wszystko do swojego poczciwego poloneza Caro. Klaudia, ubrana w puchową zimową kurtkę, grube żakardowe rajstopy, wełnianą spódnicę długości midi i kozaki, zajęła miejsce z przodu, tuż obok mnie.
— Wiesz, jak tęskniłam — rzuciła.
— Ja tęskniłem bardziej — przekomarzałem się z nią.
Wyposzczeni, kochaliśmy się jak dzikie zwierzęta. To był seks ludzi dzikich, bez żadnych zahamowań i ograniczeń. Zaraz po przekroczeniu progu kawalerki, potem gdzieś przed północą i ostatecznie przed świtem. Szczęśliwie, poniedziałek miałem wolny, gdyż nie nadawałbym się do żadnej roboty.
Obudziliśmy się około południa. Wtulona we mnie, moja boska istotka spojrzała na mnie swoimi czarodziejskimi oczkami. Jej delikatne palce pogładziły moją twarz. Uśmiechnęła się.
— Śniłeś mi się, wiesz — szepnęła.
— To musiał być chyba koszmar, jak taki stary facet może się śnić takiej dziewczynie — odparłem.
Przyłożyła mi palec do ust, bym już nie prawił głupot. Pogłaskałem ją po głowie. Uwielbiałem mierzwić jej rude włosy.
— Czas wstać, musimy rozpakować twoje bagaże — rzuciłem, przerywając tę boską sielankę.
— Musimy — odparła, krzywiąc się.
Zerwałem z nas kołdrę i podniosłem się z łóżka. Niezadowolona popatrzyła na mnie. Zdała sobie sprawę, że nastąpił koniec przyjemności. Rozpoczynała się nasza proza życia.
********
Szybko doświadczyłem osobiście niedogodności związanych z obecnością kobiet w naszym dywizjonie. W któryś grudniowy poranek wbiłem jak zwykle do swojej „dziupli” i stanąłem jak wryty, widząc w tym pomieszczeniu, wcześniej zajmowanym tylko przeze mnie, całkowicie nagą Marzenę. Wycierała się ręcznikiem po zakończonej zmianie bojowej.
— Sorry — bąknąłem, podziwiając jej nagie ciało.
Zasłoniła się ręcznikiem, zaskoczona moją obecnością.
— Panie chorąży, to jest izba dla kobiet — oznajmiła mi.
Zrobiłem w tył zwrot i wyszedłem z rumieńcami na policzkach. No, miałem pierwszą nauczkę. Mogła napisać raport i miałbym przejebane.
— Izba odpoczynku dla kobiet — przeczytałem na głos po drugiej stronie drzwi.
Utraciłem swoją samotnię. Była teraz babskim bastionem. Zmuszony byłem powrócić do ogólnej sali dla ratowników. „Stary” załatwił Marzenie służbową kawalerkę w nadleśnictwie. Ciche porozumienie służb mundurowych. Płaciła naprawdę grosze.
Poprosiłem chorążego zajmującego się planowaniem grafiku o wspólne służby z Klaudią. Nic jej o tym nie powiedziałem. Przynajmniej na początku, chciałem ją mieć pod swoimi skrzydłami. Przypisano nas do Mi-14 jako parę. Nie zawsze tak się udawało, jednak większość dyżurów bojowych spędzaliśmy razem. Gdy byliśmy rozdzieleni, zawsze prosiłem o to, by była w Mi-14 z doświadczonym ratownikiem. Kurwa, zakochany facet, a zarazem, jakby ojciec.
Dostrzegła to. Nie chciała takiej taryfy ulgowej. Pokłóciliśmy się o to dokładnie dwa dni przed wigilią.
— Nie jestem małą dziewczynką, abyś mnie zawsze chronił, jestem ratowniczką — wrzeszczała na mnie.
— Kocham cię i nie chcę cię stracić — wyrzuciłem z siebie w nerwach.
— Zaufaj mi, nie chroń mnie za wszelką cenę, nie tędy droga — usłyszałem.
Pierwszy konflikt, pierwsze kłótnie. Nie potrafiłem zmienić swych nawyków, swych obaw. Być może nie dorosłem jeszcze do tego, by tę młodą kobietę puścić samą na tej jakże trudnej ratowniczej drodze. Była ambitna, sumienna, zdyscyplinowana w pracy. Jednakże była bliską mi osobą, osobą, o którą drżałem, gdy sama leciała na akcję.
Nie było tych akcji wiele. Jedno podjęcie chorego z promu „Silesia”, dwie z chorymi z kutrów rybackich i jedna na „Pomeranii” z samobójcą, który wyskoczył i zginął w odmętach Bałtyku.
Pogodziła nas Marzena. Nie wiem, dlaczego, będąc na wspólnym dyżurze z nią, otwarłem się i opowiedziałem jej o naszym konflikcie.
— Jesteście jak dzieci, żadne nie ustąpi w walce o żółte grabki, które się wam podobają. Daj jej trochę swobody, puść ją wolno, ale kontroluj. Ona tego potrzebuje – wyjaśniła mi przy dobrej kawie.
Zaprosiłem ja na wigilię. Pamiętam zaskoczenie Klaudii. Drugim zaskoczeniem dla Marzeny były dwa puste nakrycia przy stole. Jedno dla Agnieszki, a drugie według tradycji.
— Wiedziałam, ale bałam się zapytać, chłopaki mi powiedzieli — rzuciła Marzena, widząc to ekstra nakrycie.
Klaudia spojrzała na mnie ciepłym wzrokiem. Wiedziałem, że na mnie się już nie gniewa. Przełamaliśmy się opłatkiem i wpadliśmy sobie w ramiona.
— Nie szkoda wam czasu na takie głupoty? — zapytała Marzena.
Drżącymi rękoma otwierałem prezent od ukochanej. Trafiła w sedno. Najnowszy model Multitoola Leathermana był tym, o czym marzyłem. Ucałowałem ją mocno w usta.
— Dziękuję, bardzo dziękuję kochanie — szepnąłem, tuląc ją do siebie.
Marzena wyciągała kolejne paczki spod choinki.
— To dla ciebie Klaudia — rzuciła, wręczając koleżance spory pakunek.
— Co to? — zapytała zdziwiona Klaudia.
Wiedziałem, że marzyła o tej błękitnej koronkowej sukience. Zawsze, gdy mijaliśmy wystawę, zatrzymywała się na chwilę, by pocieszyć nią oko. Zmusiłem ją raz, byśmy weszli do środka. Potem wróciłem tam sam i zapytałem sprzedawczynię, czy określi rozmiar dla rudej kobiety.
— Typowa czterdziestka, bez dwóch zdań — odparła, patrząc na mnie.
— Poproszę plus zestaw bielizny — rzuciłem.
— Bielizna, w jakim kolorze? — zapytała.
— Zdaje się na panią, ma być cudnie — odparłem.
Klaudia, ubrana w elegancką czarną sukienkę, rozpakowywała prezent. Widziałem ten błysk w jej oczach, gdy wyciągnęła sukienkę. Rozejrzała się wokół i skupiła swój wzrok na mnie.
— Zwariowałeś, ona kosztuje majątek — rzuciła.
Odrzuciła sukienkę na bok i rzuciła się na mnie. Skoczyła na mnie, oplatając mnie swoimi dłońmi i nogami.
— Ty wariacie — dodała, roniąc łzę szczęścia.
Marzena stała z boku, patrząc na nas. Uśmiechała się, widząc nasze szczęście.
— Majątek mam teraz w dłoniach — odparłem, trzymając ją mocno.
Marzena odpakowała swój prezent. Nie planowałem jej wizyty. Miałem jednak coś z kursu w US CG. Podarowany mi na koniec podręcznik i album w języku angielskim.
— Nie, nie mogę — rzuciła, widząc prezent.
— Kupiłbym ci podobną kieckę, ale nie znam rozmiaru, przyjmij to i przestań się wygłupiać — odparłem.
Przycisnęła do piersi podarowane periodyki jak największą relikwię. Zobaczyliśmy w kącikach jej oczu łzę.
— Kocham was — rzuciła, wtulając się w nas.
Mogielnica (1170 metrów npm), Beskid Wyspowy, druga połowa maja.

Ułożyłem Klaudię na plecach i spojrzałem jej prosto w oczy. Było piękne, majowe południe, a ciepłe słońce grzało nasze ciała. To był nasz pierwszy wspólny urlop.
— Wiesz, że jesteś szalona? — stwierdziłem, ściągając z siebie górę dresu i podkoszulek.
— Wiem — odparła cicho, poddając się moim działaniom.
Po długim marszu dotarliśmy na szczyt góry. Nie czuliśmy zmęczenia, a jedynie narastające podniecenie, by spełnić nasze pragnienia w tym wyjątkowym miejscu. Nie poznawałem siebie. Wcześniej, nie odlałbym się w miejscu publicznym w obawie o mandat, a teraz miałem zamiar kopulować ze swoją kobietą na najwyższym szczycie Beskidu Wyspowego.
Podłoże było zimne jak w to maju.
— Może na jeźdźca, kochanie? — zapytałem.
— Nie, chcę, żebyś był na mnie — odpowiedziała pewnie.
Rozbieraliśmy się nawzajem, szybko pozbywając się odzieży. Całkowicie nadzy, przez chwilę napawaliśmy się tym widokiem. Szaleni i bezwstydni, pragnęliśmy spełnić nasze pragnienia w tym miejscu.
— Kocham cię — szepnęła Klaudia, czekając, aż wejdę w nią.
Sprawnym ruchem zagłębiłem się w jej intymność. Jęknęła cichutko, przyjmując mnie w swym wnętrzu. Oplotła mnie swoimi nogami, przyciągając do siebie. Nasze ruchy stawały się coraz mocniejsze i szybsze, a oddechy coraz płytsze. Ciśnienie krwi rosło, a tętno przyspieszało. Jęczeliśmy jak najęci. Każde z nas chciało narzucić swój rytm, lecz nie było to możliwe. Te szaleńcze ruchy, które na początku były nieskoordynowane, przerodziły się w coś, co można było nazwać synergią.
Wystrzeliłem pierwszy. Orgazm był tak intensywny, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Nie panowałem nad sobą. Mocnymi pchnięciami zaspokajałem Klaudię, która odrzucała głowę na boki, jęcząc z rozkoszy. Bezwstydnie stymulowała swoje piersi, nie zwracając uwagi na moje pieszczoty.
— Jeszcze, jeszcze, proszę — błagała, bym nie przestawał.
Nie byłem jednak boysem z pornoli. Wystrzał, chwilowa jeszcze penetracja połączona z przyjemnością i dość. Szybko moje dłonie przejęły to, czego nie zdołał zaspokoić penis.
Czy to były sekundy, czy minuty, nie mi to oceniać? Po chwili poczułem, jak moja ukochana osiąga orgazm. Operowałem palcami jak wprawny wirtuoz, drażniąc jej łechtaczkę i zagłębiając palce w jej wnętrzu.
— Nie, proszę, już nie eee — jęczała, prosząc, bym przestał.
Zawsze przeciągałem to jeszcze o chwilę, napawając się widokiem jej rozkoszy.
Opadliśmy na siebie. Całkowicie nadzy w majowym słońcu, odpoczywaliśmy po tym seksualnym akcie. Na jej nagie ciało weszła biedronka. Nie miałem zamiaru jej zrzucać, obserwując, jak ta istota przemieszcza się po ciele mojej ukochanej.
— Ubierajmy się — rzuciła Klaudia.
— Poczekaj, niech biedronka zejdzie z twojego ciała — odpowiedziałem.

Lipiec Baza Darłowo. Rano

Siedzieliśmy przed pomieszczeniami bazy. Nasz dyżur powoli dobiegał końca. Dochodziła ósma. Jeszcze tylko półtorej godziny i powrót do domu. Wróciłem z kuchni, trzymając w dłoniach dwa kubki z gorącą kawą. Ciepłe, lipcowe promienie słońca muskały nasze ciała. Klaudia w granatowym T-shircie, pod którym miała sportowy biustonosz na wąskich ramiączkach, oraz w polowych spodniach od munduru wyglądała uroczo. Gładziła swoje rude loki, poprawiając je.
— Dla ciebie, dwie łyżeczki cukru, jak lubisz — rzuciłem, kładąc kubek na drewnianym stoliku.
Do tej pory dyżur mijał spokojnie. Żadnych wylotów, żadnych wypadków. Nuda i cisza. Z pasa lądowiska podnosił się Mi-2RN. „Michałek” leciał z naszym szefem sztabu na odprawę do Gdyni. Zniknął po chwili, kierując się nad lądem w stronę wyznaczonego celu.
Delektowaliśmy się smakiem porannej kawy. Byliśmy przypisani do załogi Mi-14 „Haze 016”. Zapasowym śmigłowcem była „Anakonda” o sygnale wywoławczym „Dagger 011”. Objąłem Klaudię i pocałowałem ją delikatnie w usta. Odpowiedziała mi tym samym.
— Po południu na plażę? — zapytała.
Kiwnąłem głową twierdząco. Nie byłem miłośnikiem beztroskiego wylegiwania się na piasku, ale od czasu do czasu byłem skłonny poleniuchować w ten sposób.
Dźwięk alarmowego buczka przerwał nam tę miłą chwilę. Coś się wydarzyło, i to praktycznie na koniec zmiany. Odłożyliśmy kubki na stolik i biegiem ruszyliśmy do swoich pomieszczeń. Szybko zakładaliśmy letnie kombinezony ratunkowe. Wkrótce znaleźliśmy się na sali odpraw, gotowi do działania.
— Wywrócona motorówka. Czworo poszkodowanych. Wszyscy w wodzie. Podaję koordynaty… – dowiedzieliśmy się zgrubnie, w jakim celu i do kogo mamy lecieć.
— „Haze 016”, startujecie. Przypominam, że od 09:30 mamy zamknięty akwen na Wicku, zieloni mają strzelania, więc jeśli akcja się przedłuży, wracacie lądem, trzymając się drogi 203 — rzucił na koniec pomocnik DKL-a, podnosząc kciuk do góry, życząc nam powodzenia.
Pędziliśmy z młodym lekarzem w kierunku potężnego Mi-14. Piloci grzali już silniki. Śmigłowiec był po próbie, gotowy do startu. Zajęliśmy miejsca na pokładzie „śmiglaka”.
— To się nam kurwa na fajrant trafiło — rzucił drugi pilot.
Wypadek miał miejsce na wysokości Ustki, kilka mil morskich od brzegu. Mogli wysłać jednostkę morską z portu, jednak nauczeni doświadczeniem woleli poinformować nas.
Wlecieliśmy nad morze, zauważając nielicznych turystów na plaży. Nie cierpiałem tego tłoku w wakacyjnych miesiącach. Tłoczno, gwarno i jakoś tak przaśnie z tymi stoiskami, gdzie królowały mydło i powidło. Śmigłowiec nabierał wysokości.
— Nie pamiętam, kiedy ostatnio strzelali na Wicku — rozpoczął rozmowę technik pokładowy.
Rzeczywiście, był dobry rok przerwy. Teraz kiedy w szybkim tempie staraliśmy się o przyjęcie do NATO, wszelakiej maści jednostki starały się za wszelką cenę wykazać, jak to są super wyszkolone.
Mijaliśmy w oddali jezioro Kopań. Klaudia uśmiechnęła się do mnie, szczerząc swoje piękne, białe zęby.
****************
Ośrodek Szkolenia Poligonowego Wojsk Obrony Przeciwlotniczej, Wicko, w tym samym czasie.

Grupa przeciwlotników z wojsk lądowych przybyła z odległego garnizonu, zlokalizowanego przy zachodniej granicy, dzień wcześniej. Rozlokowali się w wyznaczonych budynkach. Poligonem zarządzały pododdziały WLOP (Wojska Lotnicze Obrony Powietrznej), a najczęściej to właśnie te jednostki w stalowych mundurach ćwiczyły tutaj strzelania z różnorodnych zestawów przeciwlotniczych średniego i krótkiego zasięgu. Ten rok miał być jednak przełomowy, ponieważ większość goszczących tu jednostek pochodziła z wojsk lądowych.
Był to trudny okres dla Sił Zbrojnych III RP. Wieczne przetasowania, likwidacja garnizonów i jednostek wojskowych, reorganizacja oraz swoisty exodus kadry z jednego garnizonu do drugiego. Chaos i panika, walka o etaty, napływ wszelakiej maści „plecaków” oraz konieczność zagospodarowania doświadczonej kadry tworzyły niebezpieczną mieszankę. Dodatkowo brak środków finansowych, cięcia budżetowe na każdym kroku oraz pozbywanie się starej, doświadczonej kadry tylko dlatego, że służyła w LWP, potęgowały problemy.
Doświadczeni żołnierze odchodzili w pośpiechu na emeryturę, obawiając się rozliczeń z przeszłością. Odejście pułkownika z WKU lub WSzW oraz innych ciepłych posadek nie wpływało tak negatywnie na gotowość armii, jak odejścia specjalistów z jednostek bojowych, które pozostawiały poważne luki pokoleniowe. Odchodzili ludzie z wysługą bliską trzydziestu lat, ale także ci, którzy mieli kilkanaście lat służby i byli delikatnie odsuwani na boczne tory, ponieważ kończyli niepopularne uczelnie na wschodzie lub mieli w rodzinie kogoś z „komuchów”.
Powstawała potężna wyrwa, której nie można było ot tak zasypać świeżymi podporucznikami, młodszymi chorążymi i plutonowymi. Z tej starej gwardii odchodzili wszyscy – oficerowie starsi i młodsi, chorążowie i podoficerowie. Szczególnie te dwa ostatnie korpusy trudno było uzupełnić. Na potęgę likwidowano szkoły podoficerskie i chorążych, nie dając nic w zamian. Ostatnie roczniki trafiały do jednostek niedouczone, bez doświadczenia i pozostawione same sobie.
Z rozwiązywanych jednostek starano się wyłapywać doświadczonych żołnierzy. Niewielu, w większości ci, którzy nie mieli jeszcze 15 lat służby, udało się przechwycić. Służba na dwa domy, rozbite rodziny, rozwody były normą w tych latach, bo jakże to zostawić żonę z dwójką dzieci w Gubinie i pracować w Krakowie lub Rzeszowie.
Takaż to właśnie grupka przeciwlotników dotarła na poligon. Zbieranina z całego dywizjonu OPL. Zlepek ludzi, niezgranych ze sobą, przeniesionych z różnych garnizonów i jednostek do nowo formowanej Dywizji. Przekrój, który obejmował młodą kadrę po szkołach i ośrodkach szkolenia, nieliczną grupę doświadczonych zawodowców oraz żołnierzy służby nadterminowej i kontraktowej. Całość uzupełniała nieliczna grupa żołnierzy ZSW, którzy jednak na tym zgrupowaniu pełnili zadania zabezpieczające.
Jak to w tamtych latach bywało, każdy poligon to spotkania przy wódeczce, która lała się szerokimi strumieniami. Czymże w tamtych latach można było zabić nudę i tęsknotę za bliskimi. Alkohol był wszędzie i najłatwiejszym środkiem do zdobycia. Najgorsze było to, że był tolerowany i uznawany za normalność w wojskowym środowisku. Nie bez powodu w tej grupie społecznej królowało stwierdzenie: „Jak nie pije, to podpierdala”.
Podporucznik Mikołaj Sterczyński w czerwcu miał promocję na pierwszy stopień oficerski. Na szkole oficerskiej nie był wyróżniającym się podchorążym. Ukończył ją dzięki wsparciu swojego ojca – pułkownika w jednym z Wojewódzkich Sztabów Wojskowych, który miał znajomości w centralnych jednostkach MON.
— Odbębnisz tam w liniówce dwa lata, a potem ściągnę cię do WKU — powtarzał mu ojciec.
Popili wczoraj solidnie. Młodemu oficerowi jeszcze teraz alkohol szumiał w głowie. Skacowany, ledwo otworzył oczy, mrużąc je na widok silnego słońca. Obok na „wozie” spał jeden z plutonowych kontraktowych, na trzecim łóżku technik kompanii. Ten ostatni mało co wypił wczoraj.
— Jakiś dziwny? — przeszło przez myśl Mikołajowi.
Wstał z łóżka i pociągnął spory łyk coca-coli. Na stoliku stały puste butelki po wódce i piwie. Mieszali wczoraj niemiłosiernie, dlatego tak napierdalała go głowa. Obozowisko powoli budziło się ze snu. Od dziesiątej mieli rozpocząć strzelania z przywiezionych ze sobą starych zestawów „Strzała 2 M”. Żaden cud techniki – radzieckie przenośne zestawy przeciwlotnicze bardzo krótkiego zasięgu, dziś nazywane MANPAD. Zestaw naprowadzający się na ciepło silnika statku powietrznego. W Rosji wypierane przez nowocześniejsze zestawy „Igła”. U nas królujące w wojskach lądowych na spółkę z nowszymi zestawami „Grom”.
Mikołaj nie ukończył Oficerskiej Szkoły o specjalności OPL, kończył za to elitarną WSOWZ, „zmech” – kuźnię generałów. Nieważne, co ukończył, ważne, że miał etat i mógł się wykazać.
Obozowisko powoli budziło się ze snu. Dowodzący zgrupowaniem młodziutki kapitan, starał się dowodzić podległym mu personelem. Zbierali się na śniadanie. Wpadł do nich, omiótł wzrokiem wnętrze i skrzywił się, widząc stojące butelki po wódce.
— Panowie, kurwa, jaki dajecie przykład, doprowadźcie się do porządku, zero picia, Wojtek rozstaw zestawy — rzucił, nakazując technikowi przygotowanie zestawów do zajęć.
Podszedł do Mikołaja. Widział, że jest jeszcze mocno nietrzeźwy. Wziął go na bok.
— Nie pokazuj się taki, nie chcę głupich komentarzy. Zostań na miejscu i dojdź do siebie, chyba przegiąłeś wczoraj – szepnął do niego, tak, by inni nie usłyszeli.
— Wodzu, spokojnie, kwadransik i jestem jak nowo narodzony — odparł Mikołaj, uśmiechając się.
Kapitan machnął ręką, pozostawiając ich samych. Wolał przymknąć oko na wybryki swojego podwładnego. Gdy się poznali i wypili morze wódki, Mikołaj obiecywał mu wsparcie w dostaniu się na AON, powołując się na znajomości ojca i pokazując zdjęcia z rektorem akademii.
Technik, będąc z tej ekipy, jedynym trzeźwym zabrał ze sobą plutonowego i jednego żołnierza z ZSW. Podoficer dyżurny zgrupowania otworzył magazyn uzbrojenia. Mogli zabrać stamtąd jedenaście zestawów SA-7 „Grail” – bo tak w slangu NATO, nazywały się ich przeciwlotnicze zestawy. Dziesięć bojowych i jeden zestaw treningowy, bez głowicy bojowej.
Mikołaj po ich wyjściu znalazł przy swoim łóżku butelkę piwa. Otworzył ją i łapczywie pochłaniał kolejne łyki złocistego trunku. Odczekał chwilę po wlaniu w siebie tej porcji alkoholu, poczuł się lepiej i postanowił pomóc kolegom. Ubrał się i gdy całość pododdziału udała się na śniadanie, dołączył do technika i jego pomagiera.
— Pomogę wam, dajcie — rzucił, widząc, jak dźwigają zielonkawe wyrzutnie.
— Nie, nie trzeba Mikołaj — usłyszał od technika.
— Pomogę — zadecydował, biorąc dwie wyrzutnie w swe dłonie.
Fascynowały go. Ile to się naoglądał filmów wojennych, gdy bojownicy przy pomocy takich SA-7 strzelali do wrogich maszyn. Teraz dzierżył to uzbrojenie w swoich dłoniach. Zdawał sobie sprawę, że na tych zajęciach nie strzeli sobie z żadnej z nich. Może gdyby nie pochlał, to dowódca by mu pozwolił, ale szanse były marne. Nadzorować ich mieli instruktorzy w stalowych mundurach, oni tu dowodzili. Gardził nimi. Co ci „stalowcy” wiedzieli o prawdziwym wojsku? Zero taktyki, czołgania się, walki bezpośredniej. Dupki. To wojska lądowe były dla niego kwintesencją armii. Komandosi, zmechole, czołgiści. W bocznej kieszeni polowego munduru miał aparat fotograficzny. Przynajmniej pierdolnie sobie fotkę z tym zestawem. Tyle będzie jego. Pochwali się ojcu, nakłamie, że strzelał z tego zestawu. Przecież jego staruszek nigdy ze Strieły nie strzelał.
Rozstawiali zestawy na przygotowanych stanowiskach ogniowych. Mocne lipcowe słońce grzało ich ciała. Wszyscy podwinęli rękawy swych mundurów polowych. Wstawał piękny słoneczny dzień. Mikołaj położył na przygotowanych stanowiskach dwa zestawy, które wcześniej taszczył. Spojrzał na nie.
— Wojtek, pierdolniesz mi fotkę na pamiątkę? — zapytał technika, wyciągając z kieszeni aparat fotograficzny.
Rozstawili wszystkie zestawy. Technik rozstawiał polowy pulpit kontrolny.
— Mikołaj — jęknął niezadowolony.
— No nie bądź chuj, wiem, że marzysz o tym, by pójść na kurs WSZ, pomogę ci, wiesz, że mój stary wszystko może — rzucił podporucznik, kusząc technika.
Wczoraj, każdemu, z którym pił, obiecywał złote góry. W ten specyficzny sposób chciał zyskać przychylność kolegów i przełożonych. Nie mogąc inaczej, w ten sposób chciał ich mieć po swojej stronie.
— Dobra, już, tylko weź ten zestaw szkolny, reszta jest uzbrojona i gotowa do działania, zestaw treningowy masz po lewej stronie — w końcu zgodził się technik.
Mikołaj wręczył plutonowemu aparat fotograficzny. Tamten uśmiechnął się, będąc, podobnie jak oficer, zamroczony wypitym wczoraj alkoholem. Wrócił na stanowisko. To, co dla technika było prawą lewą stroną, dla pijanego oficera było lewą. Nie namyślając się długo, podniósł ze stanowiska „Strzałę 2 M”. Bojowy zestaw SA-7 „Grail”.
Z dala słychać było warkot silnika nadlatującego śmigłowca. Szedł gdzieś nad morzem, może kilometr, może dwa od linii brzegowej, gdzie tkwili. Mikołaj poczuł dziwne podniecenie. Ułożył wyrzutnię na ramieniu, szukając lecącego śmigłowca.
— Kurwa, jak w Wietnamie, młody, rób fotkę — rzucił do plutonowego.
Zajęty przygotowywaniem pulpitu kontrolnego, Wojtek nie dostrzegł, że podporucznik miał w dłoniach bojowy zestaw.
Podczas atakowania celów poruszających się wolno lub oddalających się na wprost, operator śledził cel za pomocą przyrządów celowniczych w wyrzutni i używał połowy spustu. Ta akcja „odblokowywała” poszukiwacza, umożliwiając mu próbę namierzenia. Jeśli docelowa sygnatura IR (podczerwień) była widoczna na tle otoczenia, sygnalizowane to było światłem i dźwiękiem brzęczyka. Wówczas strzelec całkowicie pociągał za spust i natychmiast stosował prowadzenie oraz przechylenie. Ta metoda nazywała się zaangażowaniem ręcznym. Tak brzmiała instrukcja, lecz podporucznik nie znał jej i nie miał o tym zielonego pojęcia.
Nie śledził w ten sposób celu. Gdyby tak zrobił, sygnalizacja światłem i dźwięk brzęczyka dałyby mu do myślenia. Nie nacisnął spustu do połowy. Śledził, bez naciśnięcia spustu wyrzutni lot śmigłowca. Nadal był przekonany, że ma do czynienia z treningową wersją wyrzutni. Śmigłowiec, który wcześniej leciał wzdłuż brzegu, zmienił profil lotu i oddalał się w głąb Bałtyku. Jego niewielka sylwetka nikła w oddali.
— No i jeb, po tobie — rzucił, naciskając na spust wyrzutni.
„Tryb automatyczny, stosowany przeciwko szybkim celom, pozwala strzelcowi na pełne wciśnięcie spustu jednym pociągnięciem, po czym następuje natychmiastowe wyprowadzenie i przechylenie wyrzutni. Poszukiwacz odblokuje klatkę i automatycznie wystrzeli pocisk rakietowy, jeśli wykryje wystarczająco silny sygnał” – głosiła instrukcja.
Natychmiastowe naciśnięcie spustu i utrzymywanie celu spowodowało, że po 0,3 sekundy rakietowy pocisk opuścił rurę wyrzutni i uruchomił swój silnik rakietowy w odległości 5,5 metra od strzelca. Silnik podtrzymujący rozpędził pocisk do prędkości 430 metrów na sekundę i utrzymywał tę prędkość. Po osiągnięciu maksymalnej prędkości, w odległości około 120 metrów od strzelca wyrzutni, mechanizm zabezpieczający został wyłączony, a w pełni uzbrojony pocisk pędził w kierunku celu.
Niechłodzona, pasywna głowica poszukująca podczerwieni z siarczku ołowiu pocisku rakietowego wykrywa promieniowanie podczerwone o długości fali poniżej 2,8 μm. Miała pole widzenia 1,9 stopnia i mogła śledzić z szybkością 9 stopni na sekundę. W tej sytuacji nic nie zakłócało jej pracy. Z potężną prędkością zmierzała do celu. Zmierzała do punktu przechwycenia.
Mikołaj zsikał się w portki w momencie, gdy wystrzelił rakietę. Odrzucił pustą rurę wyrzutni, patrząc, jak rakietowy pocisk zmierza w kierunku znikającego śmigłowca. Miał cichą nadzieję, że tamten jest poza zasięgiem rażenia zestawu. Plutonowy strzelił fotkę i rozdziawił gębę. Technik podniósł głowę znad zestawu.
— Kurwa, coś ty zrobił!!! — wrzasnął na całe gardło, widząc smugę za wystrzeloną rakietą.
— Ja pierdolę!!! — wrzasnął szeregowy zsw stojący z boku.
Pozostawało im się modlić i mieć nadzieję, że śmigłowiec znajdzie się poza zasięgiem rażenia. Po 14-17 sekundach, jeśli pocisk nie trafił w cel, następowało samozniszczenie rakiety.
Śmigłowiec nie był tak daleko, jak im się wydawało z poziomu plaży. Był w odległości ponad dwóch kilometrów i nie oddalał się z prędkością powyżej 220 m/s. Pocisk miał zasięg do 3400 metrów. Nie było szans, by „śmiglak” zdołał uciec. Nie wykonywał też żadnych uników ani manewrów. Nie wstrzeliwał pułapek termicznych typu „chaff”. Najnormalniej w świecie odchodził od brzegu.
— Ty jebany debilu, pierdolony kretynie!!! — wrzeszczał technik, śledząc lot rakiety.
********
Okolice poligonu Wicko. Pokład Mi-14PS „Haze 016”.
Znaleźliśmy się na wysokości poligonu na Wicku. Piloci zawsze mieli tu jakieś obawy. Nie do końca wierzyli w zapewnienia, że wszystko jest w porządku. Poligon to poligon, wszystko się może zdarzyć. Nad morzem, zarządzany przez WLOP, użytkowany teraz przez Wojska Lądowe. Ta mieszanka trzech rodzajów Sił Zbrojnych w jednym miejscu nie zwiastowała nic dobrego. Rozwodnienie odpowiedzialności, gdyby coś się stało.
Do lotników mieliśmy pełne zaufanie. W końcu sami byliśmy jednostką latającą, a że Marynarki Wojennej, to inna bajka. Czasami czuliśmy się bliżej lotnikami niż marynarzami. Szczególnie w sytuacji, gdy spotykaliśmy się z personelem pływającym, a nie daj Boże z bubkami, z okrętów podwodnych. No kurwa, elita, najlepsi z najlepszych. Podwodni łowcy za pięć groszy.
Piloci naszych śmigłowców niemiło wspominali kontakty z pilotami maszyn myśliwskich. Ci na rurach to kolejne „królewiątka”. Elyta, najlepsi z najlepszych, swoisty „Top Gun” dla maluczkich w polskim wydaniu.
Paru pilotów z „rur” zmieniło zdanie, gdy musieli katapultować się nad Bałtykiem. Jako ratownik wiedziałem to najlepiej. Ratowałem raz katapultującego się pilota Mig-23. Drżał jak osika, gdy w maju pamiętnego roku podejmowałem go ze spokojnej toni Bałtyku.
— Ty, o co chodzi? — zapytałem technika, widząc jakąś smugę zbliżającą się w naszym kierunku.
Technik spojrzał z przerażeniem.
— Sławek kurwa, rakieta, jebnęli w naszym kierunku rakietę! — wrzasnął na całe gardło, rozpoznając zagrożenie.
— Pierdolisz !!!— krzyknął pierwszy pilot, nie wierząc w to, co widzi.
To coś zapierdalało w naszym kierunku.
— Witek, podnosimy maszynę, do góry, dajemy w kierunku słońca! — wrzasnął, ciągnąc wolant do siebie.
Brutalnie i szybko podciągali maszynę ku górze, kierując się na wysokość tarczy słońca. Żadne z nas nie wiedziało, czy to rakieta kierowana na podczerwień, czy radiolokacyjna.
— „May Day”, „May Day”, „May Day”, tu „Haze 016”, zostaliśmy ostrzelani rakietą z poligonu w Wicku — ryknął w radio drugi z pilotów.
Nasz Mi-14 wył niemiłosiernie. Pilot wyciągał z niego maksymalną moc silników, uciekając w kierunku słońca. Tam miał zamiar zgubić wystrzeloną rakietę. Nikogo z naszych nie uczono ucieczki w takiej sytuacji. Nigdy nie szkolono nas do takiej sytuacji. Nie było mowy i nikomu to w głowie się nie tliło, by z rakiet przeciwlotniczych walić w śmigłowiec ratunkowy SAR. Owszem, ostrzał z broni strzeleckiej był przerabiany, gdzieś w teorii. Nie byliśmy jednostką Combat SAR. W przeciwieństwie do maszyn ZOP, nasze Mi-14 nie miały „chaff” – pułapek termicznych na takie sytuacje. Ich miejsce zajmowały bomby oświetlające dzienne lub nocne. W tej sytuacji mieliśmy dzienne – dymne. Nic nie dawały, te nocne dawały ciepło, były sygnalizacyjne. Jednak ich ślad cieplny był o wiele niższy niż ślad potężnych silników Mi-14.
— Trzymajcie się, spróbuję ją wymanewrować — krzyknął pierwszy pilot, ściągając drążek sterowniczy.
— Radek !!— jęknęła Klaudia, patrząc na mnie przerażonym wzrokiem.
Byliśmy zapięci pasami. Obie dłonie trzymałem na zatrzaskach pasów. Byłem gotowy, by wyswobodzić nas oboje. Technik, bez namysłu, otworzył drzwi boczne śmigłowca. Działał jak robot. Żadne procedury tego nie przewidywały. Działał pchany jakąś wewnętrzną siłą. Ta potężna krowa, wzbiła się i pilotowana przez obu bohaterskich pilotów teraz przepadała w dół. Próbowali za wszelką cenę wymanewrować tę rakietę.
Jebnęło. Dostaliśmy w prawy silnik. Blisko dziesięciokilogramowy pocisk trafił w prawy silnik naszego Mi-14, niszcząc go w całości. Zawyły wszystkie możliwe sygnały alarmowe śmigłowca. Byliśmy wysoko. Moc spadła. Obróciło nas delikatnie. Do wnętrza śmigłowca dostał się dym. Śmigłowiec stał się niestabilny. Powoli opadał. Kabinę ponownie omiótł dym. Pilot opanowywał ranioną maszynę. Góra dół i góra dół. Walczyli, by maszyna ustabilizowała lot. Walka dwojga ludzi z bezduszną maszyną, niestabilną, słabą i bezbronną.
— Tu „Haze 016”, spadamy!!! — rzucił drugi z pilotów.
— Wyłączam oba silniki, straciłem prawy silnik, autorotacja, siadamy na morzu!!! — krzyczał pierwszy pilot.
— Kurwa. Trzymajcie się – wrzeszczał do nas technik.
— Piotr, łopaty, wyłączone oba silniki, naciskaj orczyk, siadamy na autorotacji, musimy opanować maszynę — rzucali do siebie.
Widziałem paniczny wzrok Klaudii. Mocno uchwyciła moją dłoń. Czekałem na to, co się stanie, i wiedziałem, że po tym wypadku muszę podjąć poważną decyzję. Po raz kolejny ocierałem się o śmierć. Ocierałem się ja, jak i bliska mi osoba.
Nie wiem, w jaki cudowny sposób opanowali śmigłowiec. Wygrali tę walkę. Zdołali opanować te bezduszną maszynę. Ustawili śmigłowiec, tak, by w miarę możliwości wodować bezpiecznie. Nie na darmo byli nazywani cholernymi wariatami. Wyprowadzili naszego „Haze” z niekontrolowanego obrotu.
— Trzymaj prędkość powyżej 110, łopaty ustawione, autorotacja — usłyszałem.
Nim zwodowali „śmiglaka” na gładkiej powierzchni morza, zdołali nam tylko zakomunikować.
— Jebniemy trochę, uważajcie.
Usiedli na morzu koncertowo. Technik wypchnął przy mojej pomocy na zewnątrz tratwę ratunkową. Pociągnął za linkę, uruchamiając jej napełnienie. Otrząsnąłem się z szoku. Odpiąłem Klaudię.
— Piloci, bierz się za nich, wypierdalamy — krzyknąłem.
Ci siedzieli nadal przypięci w kokpicie. Szczęśliwi, że posadzili maszynę na wodzie. Mi-14 był co prawda przystosowany do wodowania, ale tylko w sytuacjach awaryjnych.
— Lista kontrolna zakończona, możemy zakończyć — usłyszałem.
— Koniec miłości, wypierdalać — rzuciłem, rozpinając pasy drugiego pilota.
Piloci do końca nie wierzyli, że wylądowaliśmy w tak profesjonalny sposób. Klaudia umieściła technika w tratwie i zajęła się teraz pierwszym pilotem. Nie ogarnęła jej panika; podobnie jak ja, działała pod wpływem adrenaliny. Oni zrobili swoje, ratując nas, teraz naszym zadaniem było umieścić ich w bezpiecznym miejscu.
— Kurwa, żeby nam, tylko nie zatonął — rzucił pierwszy pilot, patrząc na pokiereszowanego „śmiglaka”.
Rakieta całkowicie zniszczyła jeden z silników, który nadal dymił, mimo że został wyłączony. Odpłynęliśmy tratwą na bezpieczną odległość od śmigłowca. Tkwił biedak na powierzchni morza jak pokiereszowany ptak.
— Darłowo SAR, tu „Ratownik 01”, wypadek na wysokości Wicka, cała załoga ewakuowana, czekamy na ratunek — krzyknąłem w radio.
Nikt nie odpowiedział. Moje pięciowatowe radio mogło mieć zbyt mały zasięg.
— Ustka SAR, to załoga „Haze 016”, May Day, May Day, May Day, katastrofa lotnicza, wzywamy pomocy — nadała na innym kanale Klaudia.
— Tu Ustka SAR, podaj koordynaty, wysyłamy pomoc — usłyszałem w jej radiu.
Popatrzyłem w jej oczy. Te prześliczne oczy. Wiedziała lepiej niż ja, co zrobić i gdzie nadać. Zdałem sobie sprawę, że czas jej nauki dobiegł końca. Była już rasowym ratownikiem. Nie potrzebowała mnie.
— Podaj wszystkie dane, dowodzisz — rzuciłem krótko.
Piloci spojrzeli na mnie ze zdziwieniem. Nie wierzyli, że przekazuję jej dowodzenie.
— Kocham cię, wiesz — rzuciła, całując mnie w usta przy wszystkich.
Nim z Ustki wypłynął okręt ratunkowy, dotarła do nas „Anakonda” z Babich Dołów. Koledzy z bliźniaczej jednostki byli szybciej niż ta poczciwa krypa z SAR. Klaudia dowodziła, dowodziła pełną gębą. Z dumą obserwowałem, jak odpala racę, jak podnosi kciuk, dając chłopakom z Babich Dołów sygnał, że jesteśmy cali i zdrowi. Przemogłem się. Nie ja tu teraz dowodziłem. To ona była liderem tej akcji ratunkowej. Nie miałem nic przeciwko temu, że byłem ewakuowany przed nią. Na pokład „Anakondy” została wciągnięta na końcu.
— To pan? — zapytał mnie jeden z ratowników, w którym poznałem swojego byłego kursanta.
— No — odpowiedziałem.
— Klaudia rządzi, co nie? — zapytał.
— Jak widać — odparłem.
Była w żywiole. Przekazywała dane pilotów, technika i moje. Gdy zakończyła, zbliżyła się do mnie.
— Dziękuję — rzuciła.
— Za co? — zapytałem.
— Wiesz dobrze za co — odparła, głaszcząc mnie po twarzy.

*****
— Nie ma latania razem, kategorycznie wam tego zabraniam i jak mi operacyjny was razem połączy, to go wyjebię do Gołdapi — wrzeszczał „stary”, gdy powróciliśmy do bazy.
Stałem razem z Klaudią przed nim. Bogu ducha winni, ofiary zestrzelenia przez siły własne.
— Czy wy mnie chcecie doprowadzić do zawału, a może do udaru? — zapytał, patrząc na nas.
Klaudia bała się go przeraźliwie, więc było jasne, że się nie odezwie. Osobiście z dowódcą miałem inne kontakty — bardziej ludzkie i bezpośrednie. Znaliśmy się kilkanaście lat.
— Można podziękować matowi, możemy dowódco porozmawiać sami? — zaproponowałem.
Spojrzał na mnie swoim specyficznym wzrokiem. Wiedziałem, że przystanie na moją propozycję. Za długo się znaliśmy. Przystał na to, dając Klaudii znak, by opuściła kancelarię. Pozostaliśmy sami.
— Nikt tego nie mógł przewidzieć, to zwykłe działanie — rzuciłem.
Nie przyjął tego jako pewnik. Nerwowo poruszał ustami.
— To nie jest normalne, zabraniam ci z nią latać. Już raz straciłeś w locie ukochaną osobę i mało ciebie nie straciłem. Nie kuś losu, do kurwy nędzy. Macie się ku sobie, i to widać. Jesteś szczęśliwy, jak wtedy, gdy byłeś z Agnieszką. Zabraniam ci — wyrzucił z siebie, będąc cholernie czerwonym na twarzy.
Kiwnąłem głową na znak, że przyjąłem to do realizacji. Nie było sensu kłócić się z przełożonym. Sam miałem zamiar podjąć taką decyzję — nawet bardziej ostrą i konsekwentną. Zakończyliśmy rozmowę. Gdy wyszedłem z kancelarii, czekał już na nas prokurator wojskowy i żandarmeria. Nie dano nam nawet chwili odpoczynku.
— Kto w nas jebnął, panie kapitanie? — zapytałem, wkurwiony, oficera z prokuratury.
— Na razie badamy sprawę, najprawdopodobniej nieszczęśliwy wypadek — odparł wymijająco.
— Niech pan nie pierdoli, panie kapitanie, taka rakieta nie naprowadza się ot tak, ktoś musiał śledzić nasz lot i nacisnąć spust w odpowiedniej chwili — wyrzucił wkurwiony pierwszy pilot naszego śmigłowca.
— Panie kapitanie, proszę się uspokoić — usłyszał od gościa z prokuratury.
Przesłuchanie trwało ponad godzinę. Nic nie dowiedzieliśmy się o przyczynach wypadku. Po oficerze z prokuratury w obroty wzięli nas specjaliści z Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Klaudię i mnie przesłuchali jako pierwszych i zwolnili do domu. Bardziej zajęli się maglowaniem obu pilotów i technika. Nie było to dziwne, wszak oni byli fachowym personelem latającym i mogli wnieść o wiele więcej niż zwykli ratownicy.
Dopiero gdy dotarliśmy do domu, stres zaczął nas puszczać. Po raz drugi uciekłem śmierci. Otworzyłem schowaną w lodówce butelkę wódki.
— Mnie też nalej — rzuciła Klaudia.
Walnęliśmy sporą dawkę ze szklanki. Objąłem ją i mocno wtuliłem w siebie, głaszcząc cały czas po głowie.
— Boże, jak ja się bałam — szepnęła, głaszcząc moje plecy.
— Ja też, ale to już za nami, byłaś dzielna, jestem z ciebie dumny — rzuciłem.
Byliśmy cholernie zmęczeni. Nie w głowie nam były miłosne harce i figle. Padliśmy na łóżko i wtulając się w siebie, zasnęliśmy po kilku minutach. Sen był najlepszym lekarstwem na stres, jaki przeżyliśmy.
Dzień później.

Wstałem wcześnie rano, pozostawiając w łóżku smacznie śpiącą Klaudię. Wziąłem szybki prysznic i się ogoliłem. Wychodząc, pocałowałem ją w czoło. Coś szepnęła, przewalając się na drugi bok. Była typem śpiocha i gdy, tylko nie było takiej potrzeby, lubiła wylegiwać się w pościeli.
Odpaliłem samochód i skierowałem się w kierunku Ustki. Miałem już podjętą decyzję. Wczorajszy wypadek tylko mnie upewnił, że postępuje właściwie. Po trzech godzinach wracałem do domu. Byłem zadowolony, wszystko układało się według mojego planu. Zajechałem tylko do kwiaciarni i zamówiłem spory bukiet róż. Miałem go odebrać w późniejszym terminie.
— Gdzie byłeś, martwiłam się — rzuciła Klaudia, gdy tylko przestąpiłem próg mieszkania.
— Miałem coś do załatwienia, nie chciałem cię budzić — odparłem, całując ją w usta.
W cieniutkiej, letniej, zwiewnej sukience wyglądała zjawiskowo.
— Co na obiad? — zapytała.
— Nic nie rób, zapraszam cię na obiad do Gościńca Zamkowego — odpowiedziałem.
Otworzyła usta ze zdziwienia. Podana nazwa restauracji zrobiła na niej wrażenie. Była to jedna z droższych knajp w mieście. Droga i elegancka jak na Darłowo.
— Co ty kombinujesz kocie? — zapytała, mrużąc oczy i przewiercając mnie swym wzrokiem.
— Nic, zapraszam moją dziewczynę do eleganckiej knajpy — odparłem.
Podeszła do mnie i objęła mnie za szyję swoimi rękoma. Podejrzewała jakiś podstęp z mojej strony.
— Powiesz? — szepnęła, wargami, obejmując płatek mojego ucha.
— Nie — odparłem krótko, obejmując ją w talii.
Odsunęła się niezadowolona. Nadal lustrowała mnie wzrokiem. Nie lubiła aury tajemniczości.
— Ale ja nie mam w co się ubrać — rzuciła oklepany slogan każdej kobiety.
— A ta niebieska sukienka, co kupiłem ci pod choinkę, wiesz, jak mi się w niej podobasz i do tego ten komplet bielizny i cieliste rajstopy — odparłem.
Roześmiała się na głos. Popatrzyła na mnie jak na głuptasa.
— Radek, ja się w niej upiekę, jest prawie trzydzieści stopni, jakie rajstopy głuptasie, ona nie pasuje na lato — odparła.
— Błagam, wiesz, jak mi się w niej podobasz, zrób to dla mnie, to dla mnie bardzo ważne — rzuciłem błagalnym tonem i zrobiłem tę swoją błagalną minę.
Patrzyła na mnie przez chwilę. Musiałem naprawdę mieć błagający wyraz twarzy, gdyż po chwili skapitulowała. Złożyłem nawet ręce jak do modlitwy.
— Dobrze, ale muszę lecieć, kupić sobie jakieś cieńsze rajtki, no i może jeszcze uda mi się z fryzjerką, o której ten obiad? — przystała na moje prośby.
— Zamówiłem na 16:30 — poinformowałem.
Spojrzała na zegarek. Dochodziło południe. Szybko ogarnęła się i zabrała ze stolika kluczyki do poloneza.
— No to pa, postaram się szybko wrócić — rzuciła, wychodząc z domu.
Pozostałem sam. Dzisiejszy dzień miał zmienić moje życie. Zrobiłem sobie dobrą kawę. Z szafy wydobyłem czarny garnitur, białą koszulę i krawat, z szafki na buty czarne eleganckie lakierki. Nie pamiętałem, kiedy ostatni raz miałem taki strój na sobie. Przymierzyłem. Na szczęście nie przytyłem i wszystko pasowało na mnie.

Restauracja „Gościniec Zamkowy”, Darłowo, godzina 16:45.

Zamówiłem taksówkę. Mieliśmy zamiar wypić lampkę wina do obiadu. Klaudia wystrojona w błękitną sukienkę wyglądała przecudnie. Zdołała namówić fryzjerkę na ułożenie fantazyjnej fryzury. Delikatny makijaż, gustowna niewielka torebka, cieniutkie jak mgiełka cieliste rajstopy i wysokie szpilki dopełniały ten przecudny obraz mojej kobiety. Odsunąłem krzesło przy stoliku. Spoczęła, patrząc na mnie i na potężny bukiet krwistoczerwonych róż. Kelner przyniósł wazon.
— Co ty wymyśliłeś wariacie? — zapytała szeptem.
— Zobaczysz, na co masz ochotę? — odpowiedziałem, podając jej kartę dań.
Byłą tak rozkojarzona, że zdała się na mnie. Może coś przewidywała, może wiedziała, jakie mam zamiary. Była jednak tak zaskoczona, że nie miała głowy do wyboru dań. Wybrałem specjalność zakładu. Restauracja serwowała dania bałtyckie i kuchnię niemiecką. Standardowo, przystawka, zupa i drugie danie. Jedliśmy, patrząc na siebie ukradkiem. Czuć było to rosnące napięcie pomiędzy nami.
— Mogę prosić dwie lampki szampana — poprosiłem kelnera, gdy zakończyliśmy drugie danie.
Przyniósł po chwili na tacy dwa kieliszki wypełnione alkoholem. Wstałem od stołu, gdy odszedł. Klaudia, nie wiedząc, co się dzieje, wstała również. Sięgnąłem dłonią do kieszeni marynarki i wyciągnąłem z niej niewielkie drewniane pudełko z pierścionkiem zaręczynowym. Trzymając go w lewej dłoni, prawą otworzyłem go. Przyklęknąłem na jedno kolano przed nią. Zaskoczona, zasłoniła sobie usta jedną z dłoni. Patrzyła na mnie całkowicie zaskoczona.
— Klaudio, zostaniesz moją żoną? — zapytałem, patrząc jej prosto w oczy.
Widziałem, jak w kącikach jej oczu pojawiają się łzy. Patrzyła na mnie z niedowierzaniem w oczach. Pochyliła się i obiema dłońmi ujęła moją twarz.
— Tak, tak, wstań wariacie — rzuciła płaczliwym głosem.
Podniosłem się z kolan. Usłyszeliśmy brawa na sali. Wyciągnąłem pierścionek z pudełka. Klaudia wyprostowała palec. Drżącymi dłońmi wsunąłem pierścionek na niego.
— Brawo, Brawo!!! — usłyszeliśmy z głębi sali.
Pocałowała mnie w usta. Płakała. Jej delikatny makijaż rozpływał się teraz. Mocno i namiętnie całowała mnie w usta. Odwzajemniałem te pocałunki. Trwało to chwilę.
— Ty wariat jesteś, stary a wariat — szepnęła.
Podałem jej kieliszek z szampanem. Wypiliśmy. Stała, głaskając mnie po twarzy. Z jej oczu płynęły łzy. Łzy szczęścia.
— Widzisz co narobiłeś, jak ja teraz wyglądam — rzuciła, ocierając dłonią twarz.
Usiedliśmy. Kelner przyniósł zamówiony deser. Lodowe puchary. Patrzyła na mnie takim wzrokiem, jakby chciała mnie pożreć. Widziałem te iskierki. To było coś, czego nigdy nie widziałem w jej wzroku. Podniosłem bukiet i wręczyłem jej. Całkowicie o nim zapomniałem. Zawsze mogłem się spodziewać kosza.
— Są piękne, nikt mi nigdy nie dał takiego bukietu — usłyszałem.
Wstała, wkładając je z powrotem do wazonu. Omiotła mnie wzrokiem.
— Muszę iść się poprawić, bo chyba niespecjalnie wyglądam — rzuciła i skierowała swe kroki ku łazience.
Wróciła po chwili. Poprawiła rozmazany makijaż. Patrzyła na mnie, uśmiechając się serdecznie. Nie mogliśmy od siebie oderwać wzroku. Moja ukochana Klaudia, moja i tylko moja.
— Mam dla ciebie jeszcze drugą informację — rzuciłem, gdy skończyliśmy jeść deser.
— Tak? — zapytała.
Wyciągnąłem z kieszeni garnituru złożona na czworo kartkę A4. Podałem jej do przeczytania. Rozłożyła ją i zaczęła czytać. Jej wyraz twarzy stawał się coraz bardziej poważny.
— Dlaczego Radek, dlaczego to robisz, to dla ciebie jest całym światem? — zapytała, kończąc czytać i odkładając kartkę na stół.
— Mylisz się, ty jesteś dla mnie całym światem, reszta się nie liczy — odparłem.
Patrzyła na mnie zaskoczona. Nie spodziewała się, że podejmę taką decyzję. Wtedy gdy pojechałem do Ustki, spotkałem się z Komendantem CSSMW. Zapytałem go, czy oferta pracy jako instruktor jest nadal aktualna. Potwierdził i dał mi zaświadczenie o gotowości przyjęcia na ten etat.
Długo się z tą decyzją biłem. W końcu dotarło do mnie, że jeżeli decyduję się na związek z Klaudią, to któreś z nas musi mieć spokojną pracę. Swoje już na morzu odpracowałem, nie chciałem jej pozbawiać tego, co sam przeżyłem jako ratownik. Pragnąłem mieć z nią dzieci, cieszyć się nimi, a opcja obojga rodziców ratowników nie była właściwym wyborem. Nie odchodziłem od ratownictwa, swoje doświadczenie chciałem przekazywać nowym pokoleniom. W jakimś stopniu pozostawałem w branży.
Miałem przejść do Ustki od listopada. Pozostawała jeszcze zgoda mojego dowódcy. Byłem pewien, że przystanie na to, czułem to jakoś w kościach.
— Chcę, byś została moją żoną, chcę mieć z tobą dzieci i żebyśmy byli szczęśliwi do końca swoich dni — wyszeptałem, patrząc jej prosto w oczy.
Mówiłem to tak przekonująco, że rozpłakała się ponownie.
— Czy to źle, że kocham cię jak wariat? — zapytałem.
Pocałowała mnie namiętnie i szaleńczo.
— Kocham cię Radku i życia sobie bez ciebie nie wyobrażam — szepnęła.
Zapłaciłem. Właściciel lokalu podszedł do nas i stwierdził, że szampan jest na ich koszt. Wróciliśmy taksówką do mieszkania. Gdy tylko zamknęliśmy drzwi wejściowe, począłem zrzucać z siebie ubrania. Miałem ochotę kochać się z Klaudią namiętnie i szaleńczo. Uniosłem jej sukienkę do góry i swe dłonie skierowałem pomiędzy jej uda.
— Przepraszam cię, dzisiaj mam status „Red” — usłyszałem.
Statusem „Red” nazywała miesiączkę. Nawet na ten kobiecy stan znalazła militarne określenie. Skrzywiłem się nieco. Dojrzała to.
— Nie, nie martw się, mam dla ciebie coś, czego jeszcze nie przeżyłeś — odpowiedziała, uśmiechając się lubieżnie.
Rozebrała mnie do naga. Sama została w bieliźnie i tych cieniuteńkich rajstopach. Po raz pierwszy miałem doświadczyć footjoba. Usiadła wyżej mnie, tak że mój kark spoczywał pomiędzy jej udami. Stópkami owleczonymi w delikatny nylon poczęła drażnić mojego sterczącego penisa. Udami ścisnęła mój kark. Czułem, jak pulsuje jej łono. Swoimi dłońmi głaskałem jej nogi.
Odginała sterczącego fallusa stopami na prawo i lewo. Paluszkami drażniła odsłoniętą żołądź. Raz jedną, a to potem drugą ze stóp stymulowała mnie, doprowadzając do szału. Brała penisa pomiędzy zewnętrzną część stóp. Odczyniała tymi swoimi kończynami takie hołubce, o jakich mi się nie śniło. Lizałem jej uda i kolana powleczone nylonem, swymi dłońmi objąłem jej stopy, tak że te otuliły moją sterczącą męskość.
To było coś niesamowitego. Nie zdawałem sobie sprawy, że stopami tak można zadowolić mężczyznę. Jęczałem z rozkoszy, napraszając się o więcej. Moje biodra poczęły wykonywać ruchy frykcyjne.
— Klauduś jeszcze, jeszcze proszę — jęczałem, czując, jak dochodzę do orgazmu.
Fala orgazmu przeszyła moje ciało. Orgazmu specyficznego, podbudowanego czymś nowych, nieznanym. Sperma wylądowała na jej stopach, na tym nylonie. Moje ciało przeszywały dreszcze, wyginałem się w konwulsjach orgazmu, a penis wypluwał z siebie kolejne porcje nasienia. W końcu opadłem z sił.
Zwolniła uścisk swych ud.
— Jezu, co to było? — zapytałem, gdy doszedłem do siebie.
— Niespodzianka, ale i tak ciebie nie przebiję — odpowiedziała.
— A ty? — zapytałem, zdając sobie sprawę, że nie miała orgazmu.
— Nawet nie dojrzałeś, że miałam, jak się ocierałeś karkiem o mnie — odparła, całując mnie w czoło.
Nie wiedziałem, czy kłamała, czy też nie. Rzeczywiście przez dłuższy okres moja świadomość była wyłączona. Wstaliśmy oboje i skierowaliśmy się do łazienki. Gdy powróciliśmy, szybko zasnęliśmy, mając na dzisiaj dość atrakcji.
*********
Rozdzielono nas. Nie było opcji, bym latał razem z Klaudią w jednej załodze. „Stary” mój wniosek o przeniesienie przyjął ze stoickim spokojem.
— No, wreszcie będę miał jednego wariata mniej — rzucił, patrząc na pismo od komendanta CSSMW i mój wniosek.
Wstał zza biurka. Zbliżył się do mnie. Obiema dłońmi objął moje ciało.
— Dobra decyzja Radku, już dość ci dupa zmarzła w Bałtyku, popieram i przesyłam do dalszego rozpatrzenia. Nawet nie wiesz, jak się cieszę – dodał, klepiąc mnie po plecach.
Cały dowódca dywizjonu. Cofnął się i otworzył barek. Na stole wylądowały dwa kieliszki i butelka „Smirnoffa”.
— Dowódco… — rzuciłem.
— Co dowódco, co kurwa dowódco, siadaj i mów, kiedy weselisko — przerwał mi, nalewając alkohol.
Usiadłem. Nie mogłem mu odmówić. Miałem mu jedną ważną rzecz do przekazania.
— Po jedenastym listopada, no i chciałem dowódcę prosić na świadka — oznajmiłem, wlewając w siebie dawkę alkoholu.
Wypił i się zadławił. Powstałem, uderzając go w plecy.
— Ty mnie do zawału doprowadzisz, jak miły Bóg zejdę z tego świata przez ciebie — wyrzucił, gdy doszedł do siebie.
— To znaczy dowódca?… — zapytałem, nie wiedząc, czy się zgadza.
— Tożbym psim pyskiem szczekał, jakbym się nie zgodził, pewnie, że tak — odparł, nalewając kolejną dawkę.
Szczęśliwie piliśmy przed końcem mojego dyżuru i szczęśliwie żadnego wylotu w tym dniu dla mnie nie było. Obaliliśmy do 09:30 resztę butelki „Smirnoffa”.
— Dzisiaj udaje się na odprawę, dowodzi szef sztabu, podstawcie samochód dyspozycyjny — poinformował sekretarkę.
— Ale na jaką odprawę? — zapytała kobieta.
— Halinko, łebska jesteś, coś wymyślisz, Radek nam tu się żeni, rozumiesz — rzucił sekretarce.
Halinka już nie raz potrafiła wymyślić takie odprawy lub spotkania, że nawet minister by w to uwierzył.
— Na co taki zdziwiony, jedziemy do ciebie, twoja luba teraz jest na dyżurze to chata wolna, trzeba się lekko sponiewierać — rzucił.
Odparłem tylko-tak jest. Po chwili pani Halinka poinformowała dowódcę, że gdyby coś, to jest na spotkaniu w kurii biskupiej jako zaproszony gość. Szef sztabu już wiedział, że przejmuje pałeczkę w procesie dowodzenia. Najważniejsze, że i biskup wiedział, że „stary” tam jest. Słowem pełna „maskirowka”.
Dyspozycyjny „Honker” dowiózł nas do mojego mieszkania. Wcześniej zakupiłem odpowiedni zapas alkoholu i „przepojki”. Dowódca zwolnił kierowcę, wpisując w rozkaz wyjazdu magiczną formułkę „kierowca wraca sam”. Zasiedliśmy w mieszkaniu.
— A kto świadkową? — zapytał „Stary”.
— Marzena, ta ratowniczka — odparłem.
— A ty wiesz, że nasz Kojtuch, ten pilot z Mi-2 się w niej zabujał? — rzucił komandor, patrząc mi w oczy.
Nie wiedziałem. Paweł był kawalerem, młodszym niż ja. Całkiem możliwe było to, że zabujał się w tej dziewczynie.
— Oj, wywróciłeś mi mój świat tutaj, wywróciłeś, ale nikogo tak nie lubię i nie szanuje jak ciebie. Pamiętam cię, jak dostałeś się tutaj, taka sirota… – zaczął te specyficzne „długie Polaków rozmowy”.
Gadaliśmy długo. Bez panowania, nie było czuć różnicy stopni i funkcji. Jak dobrzy znajomi, jak ludzie, którzy dobrze się znają i jeden drugiemu jest w stanie pomóc w potrzebie.
— A co z wypadkiem? — zapytałem, będąc już nieźle wstawionym.
Dowódca omiótł mnie wzrokiem. Był już też niezłe nawalony. Uśmiechnął się i specyficznym wzrokiem mnie prześwietlił.
— Ale przysięgnij, gęba na kłódkę, to co ci powiem, zostaje między nami, nawet swojej nie powiesz. Przysięgniesz? – zapytał.
— Przysięgam — rzuciłem, chcąc poznać prawdę.
Nabrał powietrza w płuca. Spojrzał mi prosto w oczy.
— Synalek generała, młody podporucznik, nawalony jak stodoła, 2,2 promila po zatrzymaniu, bo spierdolił z poligonu, wziął zamiast szkoleniowej wyrzutni, bojową. Nadlecieliście, nakierował wyrzutnię bez śledzenia i nacisnął spust. Pocisk wyjebał jak do odrzutowca, bez wcześniejszego śledzenia celu. Taki speed, bo normalnie to się śledzi taki cel i wyrzutnia daje ostrzegawcze sygnały. Kurwa cud Radek, cud, że nie rozjebało obu silników. Oficjalnie sprawa umorzona, pocisk się odpalił podczas przenoszenia zestawu. Oficerek wyjebany do WKU, a wy macie awanse poza kolejnością. – usłyszałem.
Zdębiałem. Pomimo tego, że byłem nawalony, nie wierzyłem, że coś takiego można zamieść pod dywan.
— Ty masz awans, ja mam awans, piloci i technik awansują, Klaudia ma awans i na dodatek sporą nagrodę finansową mamy wszyscy — kontynuował.
Polał kolejną porcję alkoholu. Wypiliśmy. Dowiedziałem się, że zdołano uratować naszego „Haze 016”. Podniósł go okręt ratowniczy MW. Poszedł do remontu, do zakładu w Kazaniu. Na chwilę obecną przerabiali jednego z Mi-14 ZOP, na potrzeby SAR. Ta wersja miała mieć nazwę Mi-14PX.
Nawaliliśmy się jak szpadle. Położyłem dowódcę na wygodnym łóżku, sam, kładąc się na wersalce. Klaudia wróciła nad ranem. Jakie było jej zdziwienie, gdy rozebrana do bielizny w naszym łóżku znalazła dowódcę dywizjonu, a nie mnie.
— Kurwa, co on tu robi? — zapytała mnie.
Kazałem jej położyć się przy mnie. Zawinęła się szybko, stwierdzając, że idzie spać do Marzeny. Wcale mnie to nie zdziwiło, byłem, podobnie, jak i on nawalony w trzy dupy.
*******
31 października, Baza Darłowo. Godziny popołudniowe.

To był mój ostatni dzień w dywizjonie. Od jutra miałem przejść do CSSMW w Ustce. Jeszcze ostatnie spotkanie z ludźmi, z którymi służyłem przez kilkanaście lat. Załatwiłem obiegówkę. Pozostawało mi tylko pożegnać się na koniec. Miałem zamiar po południu zabrać resztę swoich rzeczy i zamknąć ten rozdział swojej kariery wojskowej w tej jednostce. Robiłem to z bólem. Tu się wyklułem jako ratownik, tu zdobywałem doświadczenie, tu ratowałem ludzi. Tutaj również straciłem tych, których kochałem. Podjąłem jednak tę decyzję, bo pokochałem po raz drugi kobietę, z którą chciałem spędzić resztę życia.
Ustaliliśmy termin ślubu cywilnego po 11 listopada. Cieszyliśmy się tym oboje. Wspólnie ustalaliśmy menu na wesele i radowaliśmy się wynajętą salą w Sławnie. Każdą chwilę staraliśmy się spędzać razem. Nie pamiętam, kiedy byłem tak szczęśliwy. Trzydziestoparolatek czujący się jak nastolatek, podekscytowany zbliżającym się ślubem. Jakże ja się cieszyłem tymi rozrzuconymi nieraz damskimi częściami garderoby. Ułożona gdzieś na boku lub znaleziona w bieliźnie wkładkę higieniczną. Ktoś mógłby stwierdzić, że jestem debilem, jakimś dewiantem seksualnym. Tak, w pewnym sensie byłem takim dewiantem.
Rajcowało mnie kupowanie dla Klaudii erotycznej bielizny, a nawet podpasek. Nasze wspólne życie kwitło, a mimo że czasem pokłóciliśmy się o drobiazgi, szybko się godziliśmy. Żadne z nas nie wyobrażało sobie życia bez tej drugiej połowy.
— Wiesz, śniłeś mi się na zmianie — usłyszałem.
— Jak jestem na zmianie, to zawsze mi się śnisz — odparłem.
Dziś obie z Marzeną były w załodze „Haze 013”, ostatniego Mi-14, jaki pozostał w naszym dywizjonie. Resztę stanowiły dwie „Anakondy” i dwa „Michałki”. Smutne realia, ale jakże prawdziwe w tych czasach.
Po dziewiętnastej pojawiłem się w bazie. Wziąłem ze sobą zamówiony w cukierni niewielki torcik. Zaparkowałem samochód na parkingu przed jednostką.
— Ostatnia wieczerza — rzucił starszy marynarz na biurze przepustek.
— No, kiedyś trzeba — odparłem, uśmiechając się do niego.
Znalazłem się na SD. Dyżur pełnił, jak wtedy, gdy straciłem Agnieszkę, kapitan Brzeziński. Stara, doświadczona wyga w swojej branży. Nieliczny z tych, co mogąc odejść na emeryturę, nadal pełnili służbę.
— Coś się kończy, Radku, szkoda, będzie nam cię brakować — rzucił na powitanie.
Omiotłem go przyjacielskim spojrzeniem. Obok miał młodego pomocnika. Pamiętam, jak jebałem go, gdy ledwo przyszedł po szkole. Powstał z szacunku dla mnie.
— Siadaj, co tam się dzieje? — zapytałem.
— Anakonda poszła do „Silesii”, podejrzenie wyrostka robaczkowego. Obie dziewczyny poleciały do kutra „UST-016”, podobno tonie, pogoda jak widzisz podła, dziesiątka jak nic – wprowadził mnie.
Marzena i Klaudia były w akcji. Pogoda była podła i zanosiło się na jeszcze coś bardziej podłego. Na Bałtyku był sztorm. Dziesięć w skali Beauforta nie zwiastowało nic dobrego.
— „Hoplit 03”, gotowy po próbie — usłyszałem w radiu.
— To „Michałek” dziś w „bojówce”? — zapytałem.
— No widzisz, taka bida — odpowiedział Brzeziński.
Pokroiłem przyniesiony tort. Ułożyłem na talerzach i położyłem chłopakom na SD.
— Darłowo SAR tu „Haze 013". Podejmuję rozbitków, obie ratowniczki na pokładzie kutra — usłyszałem w radiu.
Działały. Obie robiły to, do czego je przeszkoliłem.
— Darłowo SAR tu „Dagger 011”, transportuję poszkodowanego na Ronne, sytuacja EMERGENCY — usłyszałem.
— Tu Darłowo SAR, masz zgodę, powiadamiam Ronne SAR, zamelduj, jak wyruszysz z Ronne — rzucił Brzeziński.
Rzadko kiedy nasze śmigłowce lądowały z poszkodowanymi na obcym terenie. Jeżeli tam było bliżej, a tak było w tym przypadku, procedury mówiły jasno: życie poszkodowanego – najważniejsze.
— „Dagger 011” wyłączony, lądowanie w Ronne, przygotować „Hoplit 04” — rzucił DKL.
Tą komendą podnosił do stopnia gotowości bojowej śmigłowiec, który nie miał załogi. Technicy byli gotowi, mogli go wypchnąć z hangaru. Nie było gotowej załogi i ratowników. Brzeziński zaczął wybierać numery telefonów pilotów, techników i ratowników.
— Masz komplet załogi na „Hoplit 03”? — zapytałem.
— Nie, brakuje ratownika i technika, ściągam ludzi, nie przeszkadzaj — odparł, wybierając numery telefonów.
„Hoplit 03” też nie był w pełnej gotowości bojowej. Załoga była na miejscu, lecz tylko ta lotna. Brakowało ratownika, technika i lekarza. Tych należało ściągnąć w trybie awaryjnym.
— Tu „Haze 013”. Podjąłem rozbitków. Wiatr się wzmaga. Paliwa na trzydzieści minut. W zawisie podejmuję ratowników — dało się słyszeć w eterze.
— Darłowo SAR, tu „Haze 013”. Spuszczam linę. Podejmuję ratowników – usłyszałem.
Zakończyli akcję ratowniczą. Podejmowali już tylko ratowników, z pokładu tonącego kutra. Obie ratowniczki tylko miały podpiąć się do spuszczonej liny i być podjęte przez naszego „smiglaka”.
— Darłowo SAR, tu „Haze 013”, lina zaplątała się o omasztowanie kutra. „Ratownik 02” wchodzi na maszt, uwolnić linę – usłyszałem.
Zdałem sobie sprawę, co przeżywają obie kobiety. Morze w stanie dziesięciu w skali Beauforta. Wspinanie się na maszt kołyszącego się kutra. Zaplątana lina wokół masztu. Lina, która przy mocniejszym uderzeniu fali może pociągnąć śmigłowiec ku dołowi. Uwięziony śmigłowiec, doświadczony technik rozwinie jeszcze linę. Nie da pociągnąć się w dół. Nie da się przewidzieć wysokości fal przy dziesiątce, a tym bardziej przy jedenastce.
— Kurwa, niech odpina linę, jebną za chwilę — krzyknąłem.
— Ratowniczka spadła. Uderzyła o pokład. Kasuję linę. Odchodzę — rzucił pilot.
— Lina przecięta. Odchodzimy — rzucił technik.
— Wyrzucamy tratwę, odchodzimy — dało się słyszeć głos drugiego pilota.
— Jesteśmy bez wyciągarki. Obchodzimy do bazy. Sześciu rozbitków. Ratowniczki zostały na pokładzie kutra – padło w eterze.
Podniosłem się ze stołka. Nawet nie zauważyłem, kiedy na SD pojawił się „Stary”.
— Jak sytuacja? — zapytał krótko.
— Anakonda w Ronne. Wylądowała. Przekazuje poszkodowanego, Nasz Mi-14 odebrał poszkodowanych, dwie ratowniczki zostały na pokładzie kutra. „Haze 013” wyłączony z akcji, bez wyciągarki Jednostka tonie. Mam gotowy Mi-2 bez ratownika, lekarza i technika. – zameldował.
— Ratownika już masz — rzuciłem krótko.
— Ochujałeś, już tuż nie służysz — rzucił stary.
— Jeszcze tu służę, do północy — odparłem.
Nasze spojrzenia się skrzyżowały.
— Zabieraj klamoty, lecimy, obejmuję zadania technika — rzucił.
— Pan? — zapytał bosman, patrząc na dowódcę.
— Synku, latałem na Mi-2, kiedy ciebie jeszcze na świecie nie było — odparł, zakładając kombinezon.
*******
Marzena spadła z dużej wysokości. Gdy uderzyła o pokład, tylko jęknęła. Nie zdołała rozplątać liny wyciągarki, która zaczepiła się o omasztowanie kutra. Klaudia natychmiast znalazła się przy niej.
— Klaudia, mam złamaną miednicę, zostaw mnie, ratuj się sama — rzuciła do koleżanki, zdając sobie sprawę z powagi swoich obrażeń.
Klaudia ciągnęła ją za kołnierz kombinezonu w kierunku sterówki, obawiając się, że potężna fala zmyje Marzenę z pokładu. Sztorm nabierał siły, a ogromne bałwany uderzały w krypę, miotając ją na prawo i lewo.
— „Ratownik 01” tu „Haze 013”, podaj status „Ratownika 02” — usłyszała Klaudia.
Udało jej się wciągnąć Marzenę do sterówki. Chwyciła w dłoń radiotelefon.
— Tu „Ratownik 01”, status „Ratownika 02” YELLOW, podejrzenie złamania miednicy — krzyknęła w radio.
Potężna fala uderzyła w kuter.
— Odcinam linę. Zrzucam wam tratwę. Odchodzimy — usłyszała.
Nie miała pretensji o to, że tak postąpili. Już samo uderzenie fali pociągnęło nieco śmigłowiec na bok. To było jedyne wyjście. Nie ryzykowano życia załogi ani uratowanych rybaków. Pozostały obie na chybotliwym kutrze. Same. Bez niczyjego wsparcia.
— Zostaw mnie, idź do tratwy — usłyszała głos Marzeny.
— Nie zostawię cię, nie ma mowy, leż spokojnie, zaraz nasi przylecą — odpowiedziała, głaszcząc ją po twarzy.
Mi-14 wystrzelił bomby sygnalizacyjne. Ostatnie, jakie miał na pokładzie. Światło oślepiło chwilowo obie kobiety. Mogły teraz dostrzec, w jakim piekle się znalazły. Potężna ściana wody uderzyła w sterówkę. Kuter, niesterowany przez nikogo, był miotany na prawo i lewo, unosił się do góry i opadał.
— „Ratownik 01” tu „Haze 013”, leci po was „Hoplit 03”. Powodzenia. Wytrzymajcie! – usłyszały w radiotelefonach.
Lecieli im na ratunek. Nie zostawili. Poderwano poczciwego „Michałka”. Pozostawało mieć nadzieję, że do przylotu śmigłowca ta krypa nie utonie. Utrzyma się na powierzchni.
— Wytrzymaj, Marzena, pomoc jest w drodze, musisz dać radę — mówiła do koleżanki, głaszcząc ją po twarzy.

******
Poczciwy Mi-2RN z trudem walczył z przeciwnym wiatrem. Miotany na prawo i lewo, trzymał wyznaczony kurs, zbliżając się do rejonu wypadku. Mieli na pokładzie nosze podbierakowe, zamontowane w koszu ratowniczym. Wpatrzony w szalejący na morzu sztorm, starałem się dostrzec zarys kutra.
— Paweł, ile jeszcze? — zapytałem.
— Jeszcze z trzy mile, Radek wyciągam z niego, ile mogę, wiesz, że zależy mi podobnie jak tobie — usłyszałem od pilota.
Razem z Marzeną tworzyli parę. Siedzący obok pilota nasz dowódca odwrócił się do mnie.
— Wiesz, że nie powinieneś lecieć, to wbrew zasadom — rzucił.
— Tu nie ma zasad dowódco, lecę ratować je obie, równie dobrze Paweł nie powinien pilotować tej maszyny — odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
Nie byliśmy jeszcze małżeństwem. W tej chwili nie obowiązywała zasada, że bliska osoba nie powinna ratować kogoś z rodziny.
Dostrzegłem lecącego po lewej stronie „Haze 013”.
— Tu „Haze 013”. Powodzenia. Uważajcie z liną – usłyszeliśmy w radiostacji.
Reflektor oświetlał wzburzone morze. Widziałem te potężne fale. Na samą myśl, że za chwilę znajdę się tam, robiło mi się zimno.
— Jest. Widzę go. Nie wygląda to dobrze. Spory przechył na lewą burtę. Nabiera wody. Długo nie utrzyma się. – rzucił pilot, dostrzegając jednostkę.
— Paweł, kurwa, mamy jedno podejście, jedno, rozumiesz!!! Zrób to, tak jak potrafisz najlepiej. Pełna profesja. Wierzę w ciebie – rzucił „stary”, podnosząc się z fotela.
— Jesteś teraz zdany na siebie, idę do wyciągarki — dodał i znalazł się przy mnie.
— Dowódca wie jak to obsługiwać? — zapytałem.
Omiótł mnie takim spojrzeniem, że aż mi się przykro zrobiło.
— Co jak co, ale jak zaczynałem to były tylko Mi-2 i Mi-4, tego się nie zapomina — odburknął i otwarł boczne drzwi śmigłowca.
Uderzyło w nas przerażające zimno. Przeraźliwy huk silnika zlał się z odgłosami sztormu. Pomieszane dźwięki brzmiały jak ścieżka dźwiękowa do horroru.
— Spuszczę cię na dziób, uważaj na maszt, bo jak się zaplątasz, to dupa — usłyszałem od pilota.
— „Ratownik 01” tu „Hoplit 03”, podaj wasz status — rzucił w radiotelefon dowódca.
— Tu „Ratownik 01”, jeden YELLOW, jeden bez obrażeń, potrzebna deska i pomoc drugiego ratownika, sama nie dam rady ułożyć poszkodowanej na desce — usłyszałem głos Klaudii.
Paweł ustawił śmigłowiec w zawisie. Był na bezpiecznej wysokości. Podobnie jak pamiętnym razem, sygnał ostrzegawczy wysokościomierza co chwila się załączał.
— „Ratownik 03”, gotowy — zameldowałem, zakładając maskę na twarz.
Siekł mnie po twarzy silny wiatr i deszcz. Dowódca podpiął mnie do liny wyciągarki.
— Ratownik gotowy do opuszczenia — zameldował pilotowi.
— Opuszczać. Powodzenia. Trzymam maszynę w zawisie. – usłyszałem.
Powoli opuszczano mnie w dół. Widziałem kołyszący się pokład kutra. Dziób nienaturalnie wystawał ku górze. Rufa była niewidoczna, częściowo zalana wodą. Doczepiony do kosza starałem się jakoś korygować proces opuszczania. Mocne podmuchy wiatru rzucały mną na prawo i lewo. Im bardziej rozwijała się lina wyciągarki, tym większa była amplituda wychyłów.
Nogami odbiłem się od wierzchołka masztu. Teraz czekało mnie najgorsze. Obawa, że razem z tym koszem zaplątam się w liny omasztowania kutra i utknę tam na dobre. Po raz kolejny udało mi się odbić od masztu. Dowódca, wychylony do granic możliwości, sterował liną wyciągarki jak mógł najlepiej. Kontrował i zatrzymywał ją, gdy tylko niebezpiecznie zbliżała się do masztu. Dojrzałem na dolę sylwetkę Klaudii. Czekała, by mnie przechwycić.
Udało się. Chwyciła mnie i pociągnęła do siebie.
— Radek — rzuciła zdziwiona.
— A kogo się spodziewałaś, przecież nie zostawię was tutaj samych — odparłem, odpinając się od kosza.
Uderzyła kolejna wysoka fala. O mało co nie zmyło nas z pokładu. Pozostawiłem kosz. Nie doczepiałem go do niczego. To byłoby zbyt niebezpieczne. Wyciągnąłem z niego tylko deskę ortopedyczną.
— Gdzie Marzena? — zapytałem.
— W sterówce, chodźmy — odparła.
— Tu „Ratownik 03” jestem na pokładzie. Wszystko w porządku. Tkwijcie w zawisie. Kosz niezabezpieczony, swobodny – zameldowałem.
Kolejne mocne uderzenie fali spowodowało, że runęliśmy obydwoje na pokład. Na czworaka dostaliśmy się do sterówki.
— Radek? — rzuciła zdziwiona Marzena, widząc moją osobę.
— A spodziewałaś się kogoś innego? — odparłem, klęcząc przy niej.
Obmacałem jej biodra. Delikatnie spróbowałem ją podnieść. Jęknęła z bólu. Dobrze oceniła swoje obrażenia. Miała połamaną miednicę. Ułożyłem deskę obok jej ciała.
— Słuchaj, Klaudia, jak uderzy fala, to sekundę po tym unosimy ją razem i ładujemy na deskę. Dam ci znak. – poinformowałem o swoich zamiarach partnerkę.
— Tak, rozumiem, na twój znak — odparła, patrząc na mnie swoimi przecudnymi oczami.
Nastąpiło uderzenie fali o nadbudówkę. Odczekałem sekundę.
— Już, teraz!!! — wrzasnąłem, wsuwając obie dłonie pod biodra dziewczyny.
Klaudia wsunęła swoje pod jej plecy i oboje unieśliśmy ciało Marzeny ku górze. Sprawnie i szybko ułożyliśmy ją na desce. Z bólu straciła przytomność.
— Oddycha? — zapytałem.
— Tak, oddycha — usłyszałem.
Kolejne fale zalewały pokład. Los kutra stawał się przesądzony. Nic nie było w stanie go już uratować.
— Dawaj, bierzemy ją do kosza, czas spierdalać — zakomenderowałem.
Kiwnęła głową znacząco, zbliżyła się do mnie i pocałowała mnie w usta.
— Dziękuję, czułam, że to ty przylecisz — dodała.
—„Hoplit 03”. Wychodzimy z poszkodowaną, bądźcie w gotowości – nadałem komunikat.
— Tu „Hoplit 03” przyjąłem. W gotowości – odpowiedzieli.
Podnieśliśmy nieprzytomną Marzenę. Rzucani na prawo i lewo, dotarliśmy z nią do kosza. Sprawnie ułożyliśmy ją w środku.
— Podpinaj się — rozkazałem Klaudii.
— A ty? — zapytała.
— Nie uniesie nas troje, poczekam tutaj — odparłem.
Potężne bałwany zalewały pokład. Nie było czasu. Każda sekunda była cenna. Klaudia zawahała się. Podpiąłem ją do kosza. Mocno pociągnąłem za linę, dając znak tym u góry, by podnosili kosz.
— Wrócę po ciebie, czekaj na mnie — krzyknęła, patrząc na mnie smutnym wzrokiem.
— Tu „Ratownik 03”, poszkodowana i „Ratownik 01” gotowi do ewakuacji. Podnoście – zameldowałem.
Trzymając się relingu na dziobie, obserwowałem, jak unoszą się ku górze. Wyciągarka powoli podnosiła ich w kierunku śmigłowca, który unosił się w powietrzu. Łajbą bujało na prawo i lewo. Doczepiona do kosza Klaudia już raz odbiła się nogami od masztu. Ten przechylał się na prawo i lewo. Jedno odbicie, drugie. Gdy wydawało się, że są już poza jego zasięgiem, stało się to, czego obawiałem się najbardziej. Lina wyciągarki zaplatała się w omasztowanie.
— Tu „Ratownik 01”, lina zaplątała się o maszt kutra — zameldowała Klaudia.
— Tu „Ratownik 03”, pozostańcie na miejscu, wspinam się, by wam pomóc — rzuciłem.
Mocno chwyciłem się masztu. Amplituda wychyleń była ogromna. Wspinałem się bez asekuracji tak szybko, jak tylko potrafiłem.
— Tu „Hoplit 03”. Nie utrzymam się tak długo. „Ratownik 03”, jeżeli nie dasz rady, będę zmuszony odciąć linę. Niebezpieczeństwo pociągnięcia śmigłowca – usłyszałem przerażający komunikat od pilota.
Musiałem, musiałem za wszelką cenę uwolnić kosz. Odcięcie liny wyciągarki oznaczałoby wyrok śmierci dla obu kobiet. Runęłyby w dół na pokład tonącego kutra.
Nie patrzyłem na nic. Jak małpa wspinałem się coraz wyżej i wyżej. W końcu dotarłem do miejsca, gdzie zaplątała się lina. Klaudia spanikowana patrzyła na mnie. Zdałem sobie sprawę, że muszę się maksymalnie wygiąć bez żadnej asekuracji, by wypchnąć zablokowaną linę na wolną przestrzeń.
— Radek, nie, proszę — jęknęła, widząc, co mam zamiar zrobić.
— Kocham cię, pamiętaj o tym — rzuciłem, wyginając ciało maksymalnie, jak tylko mogłem.
Dłoń uchwyciła zablokowaną linę i odepchnęła ją od masztu.
— Wyciągarka, góra, szybko — wrzasnąłem i poczułem, jak bezwładnie lecę w dół.
— Wciągam poszkodowaną i ratownika. Wszystko w porządku.
Wyrżnąłem o częściowo zalany pokład kutra. Poczułem specyficzne chrupnięcie gdzieś w okolicach kręgosłupa. Patrząc w górę, widziałem, jak unosi się kosz wraz z przymocowaną do niego Klaudią.
Twarz zalewały fale. Przed oczami przeleciało mi całe życie. Pogodna i piękna twarz Agnieszki, przecudna twarzyczka i te prześliczne oczęta Klaudii. Kapitan Miśkowiec i technik z załogi „Hoplita 01”. Zobaczyłem długi, rozświetlony tunel, a na jego końcu czekającą na mnie Agnieszkę. Wyciągnęła do mnie swoją dłoń i się uśmiechnęła. Potężna fala zmyła mnie z pokładu. Zagłębiałem się w toń rozszalałego Bałtyku. O dziwo, tam pod wodą było cicho i spokojnie. Nastała ciemność……
*****
— Opuśćcie mnie, Opuśćcie!!! — wrzeszczała Klaudia, widząc, jak kuter niknie w otchłaniach morza.
— Nie, zostań, nie pomożesz mu, nie stracę już dzisiaj nikogo. Uspokój się – odparł dowódca, mocno trzymając Klaudię w ramionach.
Założył jej praktycznie dźwignię, obawiając się, że wyskoczy ze śmigłowca za nim.
Płakali oboje, płakali wszyscy na pokładzie „Hoplita 03”. Marzena odzyskała świadomość.
— Kurwa, nie zostawię tego tak — rzucił Paweł, gdy wciągnęli poszkodowanych.
Położył nos śmigłowca ku dołowi i, zataczając krąg, wystrzelił wszystkie nocne flary.
— Darłowo SAR, tu „Hoplit 03”, straciłem ratownika, wzywam wszystkie jednostki nawodne. Podaję koordynaty…… Rozpocząć akcję ratunkową. Powtarzam: rozpocząć akcję ratunkową – nadał przez radio na wszystkich dostępnych częstotliwościach ratowniczych.
— Tu Ustka SAR, wysyłam okręt ratunkowy SAR-3000 — usłyszeli.
— Tu Kołobrzeg SAR, podajcie, czego potrzebujecie — kotłowało się w eterze.
— Tu Łeba SAR, okręt ratunkowy gotowy do wyjścia.
— Tu Darłowo SAR, „Hoplit 04”, po próbach, startuję — usłyszeli od swoich.
Dowódca zamknął boczne drzwi śmigłowca i je zablokował. Pochylił się nad Marzeną.
— Spisałeś się na medal, wracamy do domu — szepnął, gładząc ją po twarzy.
— A Radek? — zapytała, nieświadoma tego, co się stało.
— Podjął go „Hoplit 01”, jest na jego pokładzie — odparł i odwróciwszy się, wybuchnął płaczem.
Tylko Klaudia, Paweł i dowódca wiedzieli, co kryje się za tym sygnałem rozpoznawczym. Komandor był pewny, że załoga „Hoplita 01” zabrała swojego towarzysza na pokład. Wrócił do nich po długiej nieobecności…
*****
Przez dwadzieścia cztery godziny realizowano akcję ratunkową. Marynarka Wojenna RP, Straż Graniczna i wszystkie polskie służby SAR wysłały wszystko, co mogły, w rejon wypadku. Wszystkie Mi-14 z ZOP-u kręciły się w tym rejonie, mając nadzieję na podjęcie żywego, starszego chorążego Radosława Gancarza. Każdy dostępny śmigłowiec SAR z Babich Dołów i Darłowa przeczesywał teren. Kilka jednostek nawodnych SAR metodycznie sprawdzało każdy ze wskazanych kwadratów. Na darmo. Po tym czasie zmieniono status akcji na poszukiwawczą, zdając sobie sprawę, że żywego ratownika już nie znajdą.
Pomimo szeroko zakrojonych poszukiwań, Bałtyk nie oddał ciała Radka, traktując je jako swoją własność. Zgodnie z morskim ceremoniałem odbył się pogrzeb. Specyficzny pogrzeb, bez ciała. Do trumny włożono mundur bohaterskiego ratownika i pozostałe w bazie rzeczy osobiste. Pochowano go obok Agnieszki.
Część osób nie wierzyła, że Radek zginął. Niektórzy twierdzili, że uratowała go rosyjska łódź podwodna operująca w pobliżu miejsca wypadku. Przekazywali to innym, twierdząc, że teraz szkoli on rosyjskich matrosów w wojskowej bazie w Murmańsku lub Archangielsku, a w wolnych chwilach łowi ryby w rosyjskich dziewiczych rzekach.
Klaudia swoją prawdę poznała dwa tygodnie później, podejmując w mroźny listopadowy poranek jedynego ocalałego rybaka z zatopionego kutra.
— Gdzie on jest? — zapytał ją, gdy znaleźli się na pokładzie „Anakondy”.
Było cholernie zimno, a on był w pierwszym stadium hipotermii. Pomyślała, że facetowi coś się przyśniło. Okryła go kocem i podała mu ciepłą herbatę z termosu.
— Nikogo oprócz pana już nie ma, reszta zginęła — odparła.
— Nie, nie o kolegów mi chodzi, tam był ratownik — wyrzucił z siebie starszy człowiek.
Zdębiała. Jaki ratownik? Sama wskoczyła do wody i go wyciągnęła. Mężczyzna bredził. Nie wyglądał jednak na takiego, który oszalał. Zachowywał się racjonalnie, zarówno w wodzie, jak i teraz w śmigłowcu.
— Był, był przy mnie cały czas. Mówił, że zaczeka ze mną na ratowników. Wiedział, że przylecicie. Był do końca. Nie opuścił mnie. Idź, uratuj go, on tam czeka – bajdurzył, wierząc w to, co mówi.
Nie wierzyła w to, co słyszy. Ten człowiek mówił to z taką szczerością, że nie można było mu nie wierzyć. Otworzyła zamknięte boczne drzwi „Anakondy” i spojrzała na wzburzoną toń Bałtyku. Kątem oka dostrzegła coś, może jej się to przywidziało. Jakby jakaś postać zanurkowała w otchłań morza.
— Wiem, że tam jesteś — szepnęła sama do siebie, zamykając boczne drzwi helikoptera.


EPILOG
Osiem miesięcy później. „Porodówka”, szpital w Sławnie.

— Przyj mała, przyj! — wrzeszczała na Klaudię położna.
Kobieta po raz kolejny nabierała powietrza. Dziś nadszedł dzień porodu. Od tygodnia leżała na oddziale ginekologiczno-położniczym, a od siedmiu miesięcy była wyłączona z działań ratowniczych. Cieszyła się z tej ciąży. Radek pozostawił po sobie coś niesamowitego. Ich dziecko.
Położna obtarła jej pot z czoła. Mocno nacisnęła na brzuch.
— Rodzimy kochana, rodzimy — usłyszała Klaudia.
Parła, ile tylko miała sił. Po raz kolejny. Lekarz już wcześniej naciął krocze. Rodziła w terminie i o czasie.
— Aaaaaaa — wyrzuciła z siebie.
— Jeszcze, jeszcze kochana. Jest dobrze, przyj!!! – wrzeszczała położna.
Czerwona jak burak po raz kolejny nabierała powietrza. Była cała spocona.
— Dawaj, ratowniczko, dawaj, przyj, nie przestawaj — starsza kobieta potrafiła zmotywować „pierwiastki” do wysiłku.
Wrzeszczała wniebogłosy, wypychając na świat ich potomka. Czuła ból, by po chwili tulić w ramionach owoc ich miłości.
— Chłopiec, trzy kilo, dwieście, dziesięć w skali Apgar — usłyszała od położnej.
Zmęczona wtuliła w siebie tę przecudną istotkę. Dziecina płakała. Tuliła ją mocno, całując w główkę. Zmęczona i szczęśliwa patrzyła w te prześliczne oczka.
— Dzień dobry Radeczku, mama jest tu z tobą — powitała swojego syna.

„Istnieje legenda o człowieku mieszkającym pod wodą. Nazywają go rybakiem ludzi. W tym naszym morzu zwany jest bałtyckim rybakiem ludzi. Jest ostatnią nadzieją tych, którzy zostali w wodzie.
Nazywają go Ratownikiem”.

Jammer106

opublikował opowiadanie w kategorii erotyka i dramaty, użył 13984 słów i 83852 znaków. Tagi: #dramat #soft #romantyczne

4 komentarze

 
  • Użytkownik shakadap

    Brawo! Świetna robota!

    1 godz. temu

  • Użytkownik Gazda

    Coś wspanialego :bravo:

    3 godz. temu

  • Użytkownik Pumciak

    No to dales czadu ,to bylo  fantastyczne opowiadanie

    4 godz. temu

  • Użytkownik kigu

    Brak slow-cos pieknego i wzruszajacego.Szkoda ze to dramat.
    Przepiekna opowiesc o milosci w 3 czesciach.

    5 godz. temu