Przypadki Krzysia (15) Tajemnica pustego łóżka

Chwyciłem Marka za korpus i z wielkim trudem przewróciłem go tak, że twarz oderwała się od śniegu, przetoczyła bezwładnie na drugą stronę i miałem ją teraz przed sobą w postaci wielkiej bryły. Byłem zdenerwowany, robiłem wszystko bezwładnie, bez żadnego planu. Chwyciłem go za rękę powyżej rękawiczki. Była ciepła, ale pulsu nie mogłem wyczuć. Cholera. Popatrzyłem na twarz, zdawało mi się, że ten śnieg się porusza i na mnie łypie, ale to mogło być tylko złudzenie. Co teraz? Trzeba chyba wezwać jakąś pomoc, ale jak to zrobić? Byliśmy na krawędzi pola zjazdowego, najbliżsi narciarze byli jakieś dwadzieścia metrów dalej, nikogo nie zainteresowało, co się dzieje pod płotem. Może to? Każdy wie, jaka jest najbardziej czuła część ciała u faceta. Obejrzałem się wokoło, nikt na nas nie patrzył. Niewiele myśląc, włożyłem rękę w spodnie, dogrzebałem się do jego jąder. Uspokojony nieco, że jednak są ciepłe, ścisnąłem mocno.  
– Aaaa! – wrzasnęła kupa śniegu. – Porąbało cię doszczętnie?  
– Żyjesz odetchnąłem z ulgą, jakbym w jednej chwili stracił z dziesięć lat.  
– Żyję – łaskawie zgodziła się kupa śniegu – ale potwornie bolą mnie ręce, zwłaszcza lewa. Nie wiem, czy w ogóle stanę na te cholerne narty. Raczej nie.  
– W nieskończoność nie będziesz tu leżał – zapewniłem go, po czym wypiąłem mu nartę, druga leżała już kilka metrów niżej.  W tym momencie Marek wrzasnął z bólu.
– Ja nawet na dupę nie mogę się podnieść – powiedział jakimś płaczliwym głosem. – Pomóż mi wstać, ale nie chwytaj za rękę.  
Zmagałem się z nim dobrych kilka minut, aż wreszcie, potężnie zmachany, postawiłem go na nogi. Marek jednak ma swoją masę. Na początku lekko się chwiał i bałem się, że znowu się przewróci. Jeśli uszkodził sobie rękę, skutki mogą być katastrofalne. Wypiąłem swoje narty, wziąłem jego i wolno ruszyliśmy w dół. Była jeszcze godzina do końca naszego białego szaleństwa, ale dla mnie narty już się skończyły.  

Na dole oddałem obie pary nart do wypożyczalni, odebraliśmy plecaczki z przechowalni i poszliśmy do baru zwanego snobistycznie après ski, w którym narciarze odpoczywają po szaleństwach na stoku, wlewając w siebie hektolitry piwa, jak to w Czechach. Zajęliśmy miejsce w przytulnym wnętrzu. Koło nas siedziały jakieś Czeszki i z czegoś się śmiały. Ładne dziewczyny, zwłaszcza ta jedna blondynka w okularach, jej żółto-niebieski kombinezon sprawiał, że wyglądała ogromnie ponętnie. Druga też była OK, zrobiona nieco na rudo i chyba odrobinę starsza. Gdyby nie Marek, akcja byłaby natychmiastowa, zwłaszcza że uśmiechnąłem się do tej blondyny, a ona odpłaciła mi tym samym. Jakie śliczne dołeczki w policzkach, aż by się chciało je całować. Niestety przy mnie siedziała kupa nieszczęścia, już bez zbędnego śnieżnego nakrycia, i jęczała. Trzeba go będzie rozgrzać i to natychmiast. Udałem się do baru. Gdy mijałem wesołe sąsiadki, nachylone nad swoimi komórkami, zagadałem.  
– Ahoj divky. Pivo? – lekcja profesora Romanowskiego na coś się jednak przydała.  Moje bóstwo uśmiechnęło się dziwnie.  
– Me emme puhu tätä kieltä valitetavasti, voitko sanoa se englanniksi taj ruotsiksi, ole hyvä.  
Że co? Takiego języka jeszcze nie słyszałem, nie przypominał niczego, co słyszałem wcześniej,  a nie sądziłem, że panienki się ze mnie nabijają. Zrezygnowany podszedłem do baru. Podobno czeski i polski są bardzo podobne, ale z listy nie zrozumiałem nic. Bramborove hranolky nic mi nie mówiły, hovezi gulaš s knedlikem tylko niewiele więcej. Nic też nie wyglądało na herbatę.  
– Tea, herbata – powiedziałem młodemu chłopakowi, pewnie studentowi, który sprzedawał za ladą.  
– A, herbata – powiedział najczystszą polszczyzną. – Zwykła, z rumem? Z cytryną? Widzę, że pana mocno ścięło na tych nartach, polecam z rumem. Rozgrzewa idealnie i prawie natychmiast. To czeska specjalność, nie pożałuje pan.  
Wziąłem dwie i wróciłem na miejsce.  
– Masz młotku i zaraz ci dam jakąś tabletkę, bo jeszcze zemdlejesz.  
– A ty zrobiłeś z siebie idiotę – Marek uśmiechnął się, przełamując ból. – To żadne divky, to Finki. Z tego co zrozumiałem, chciała z tobą rozmawiać po angielsku albo szwedzku.  
– Nie podsłuchuje się cudzych rozmów – powiedziałem udając wściekłość, by dokuczyć Markowi. Chyba nikt nie lubi robić z siebie pośmiewiska.  
– Jesteś pewien, że to Finki? – zapytałem szukając w plecaku leków przeciwbólowych. Zapobiegliwa mamusia dała mi silny lek przeciwbólowy naproxen i cocodamol. Wmusiłem w Marka dwie tabletki od razu. Protestował, ale popatrzyłem na niego takim wzrokiem, że nie stawiał oporu. Marek popił lek herbatą i wstał.  
– A teraz popatrz, udowodnię ci – powiedział i wygramoliwszy się z krzesła podszedł do dziewczyn. On coś powiedział, ta blondynka mu odpowiedziała z uśmiechem. Nie słyszałem, co mówili, ale na pewno się rozumieli. Herbata stygła, ale Marek najwidoczniej miał to gdzieś. Obserwowałem, jak mówi. Mówił wolniej niż po polsku, trochę się zacinał, widać było, że brak mu praktyki. Ale dawał sobie radę, i to jak! Widziałem, jak się rozluźnia, jak naproxen zaczyna działać. Teraz podszedł do sąsiedniego stolika, wziął krzesło, przystawił je do stolika i usiadł, posyłając mi przepraszające spojrzenie. Doniosłem mu jego herbatę i puściłem porozumiewawcze oko. To już nie była zwykła rozmowa, to był prawie flirt. Co raz się śmiali, a ja obserwowałem to wszystko z coraz większą zazdrością. O tę Finkę czy Marka? Pewnie o obojga, bo z tą panienką to ja bym sobie ostro poużywał. A Marek? Marek w jakiś sposób należał do mnie, dzieliliśmy największe sekrety i widziałem, jak on się ode mnie oddala. Tymczasem całą trójka gruchnęła śmiechem tak głośnym, że słyszał chyba cały lokal. Byłem już potężnie wściekły. Nagle ta Finka wzięła rękę Marka i zaczęła ją rozmasowywać. No pięknie, tego się nie spodziewałem. Na twarzy Marka ból walczył z rozanieleniem. Może ten masaż zadziała lepiej niż mój naproxen, kto wie. Po chwili oboje dłubali coś w telefonach. Pewnie zapisywali swoje numery.  

– O tu jesteście? – sprowadził mnie do przytomności Jacek. Skąd on się tu wziął? – Czekamy na was już dziesięć minut i jak zaraz nie przyjdziecie, ucieknie nam pociąg.  
Kiwnąłem na Marka, który na szczęście zauważył moje zabiegi kątem oka. Chyba się żegnali, bo patrzyli sobie prosto w oczy i stali prawie nieruchomo, jakby całą ceremonię chcieli przeciągnąć w nieskończoność. Wreszcie wyszliśmy z lokalu, a Marek posyłał tęskne spojrzenia w stronę Finek.  
– Powiem wszystko Andżelice – pogroziłem żartem. Ale Markowi daleko było do żartów.  
– Kapitalne dziewczyny, zwłaszcza Orvokki. Ale nie zgadniesz, jak się nazywa.  
– No nie, ja znam chyba trzy fińskie nazwiska na krzyż. Ahonen, Kekkonen i Lepistö, były trener naszych skoczków.  
– Nie, choć też brzmi jak fińskie. Nazywa się Ruhanen...  
– No widzisz, w nazwisku ma instrukcję użycia – pocieszyłem go.  
– A ta druga nazywa się jeszcze lepiej, Ritva Kurvinen.  
– Rewelacja – uśmiechnąłem się. – Tej to nawet o zawód nie trzeba pytać. Na pewno nie robią cię w konia?  
– Nie, to normalne fińskie nazwiska – zapewnił mnie Marek. – Ale ta Orvokki jest fajna. Obiecała, że jeszcze w tym roku się zobaczymy, a tak w ogóle to zaprasza mnie na wakacje do Finlandii, problem tylko, że mieszka w Oulu, na samej północy. A ja nie mogę latać.
– Szybko ci poszło – zauważyłem kwaśno. – Nie wiedziałem, że jesteś aż taki Casanova. Jeszcze pół godziny, a wylądowalibyście razem w łóżku.  
– E nie – wyraził wątpliwość Marek. – Ja nie jestem tobą i nie koszę równo z trawą wszystkiego, co się rusza. Poza tym znasz moje doświadczenie w tych sprawach. Pożyjemy, zobaczymy.  

Już opuszczaliśmy stok, kiedy nagle niebieskooka Orvokki zupełnie niespodziewanie zmaterializowała się w pobliżu naszej grupy i podbiegła do Marka, mało się nie wywracając na śniegu. Podała mu jakieś zawiniątko, które Marek wrzucił do plecaka. Pogadali coś po fińsku, po czym Orvokki pocałowała go w oba policzki, a Marek objął ją za barki i walcząc z bólem rąk lekko przytulił do siebie. No no no, wyrabia się nam pan Nawojski coraz bardziej – pomyślałem z dziwnym uczuciem, ni to zazdrości, ni to żalu. Chciało mi się płakać, naprawdę. Nie dlatego, że ta scena była taka wzruszająca, no może trochę. Ale w tym momencie traciłem coś bardzo ważnego. Ciekawe, co ona mu dała. Nie wypadało pytać, jak będzie chciał, to sam powie.  

Szliśmy na stację w Harrachovie, Marek obok mnie, ale jakiś milczący, zasępiony. Na moje indagacje odpowiadał półsłówkami. Czyżby rzeczywiście koniec? Ale nie. Marek cieszył się bardzo na ten wyjazd, bo bardzo chciał przejechać się czeskim wagonem motorowym, ale pojawienie się motoraka na peronie stacji nie zmieniło jego samopoczucia, widziałem to po jego minie. Po prostu gasł w oczach, jak słońce, które właśnie zachodziło.  
– Masz jeszcze te tabletki? – zapytał, jak już usiedliśmy w oświetlonym wagonie.  
– Dwa pudełka, młotku – odpowiedziałem mu. – Jak ręka?
– Boli ale na razie nie puchnie, czyli raczej nie złamana. W drugiej boli mnie tylko nadgarstek.  
– Powiedzieć panu Romanowskiemu?
Szacunek do starego belfra mieli wszyscy, można było mówić Dębowy, Kowalewski, ale zawsze pan Romanowski, coś raczej niespotykanego w naszej szkole.  
– Daj spokój, poboli, poboli, przestanie. Gorzej, że ciężko mi będzie tym coś zjeść. Nie będę się wygłupiał, przyniesiesz mi jedzenie ze stołówki, dobrze?  
Byliśmy proszeni o niewynoszenie talerzy i innych elementów zastawy stołowej do pokojów, ale przecież po to są przepisy, by je omijać, prawda? Marek połknął jeszcze dwie tabletki i popił jakąś colą z puszki. Widziałem, że ledwie ją podnosi do ust, walcząc z bólem. Powiedzieć profesorowi czy nie? W tej chwili walczyły w mojej głowie zdrowy rozsądek nakazujący zameldowanie o zdarzeniu i prośba przyjaciela. Wybrałem to drugie.  
– Wypij resztę – Marek podał mi puszkę i skrzywił się z bólu.  

Tak jak umówiliśmy się, przyniosłem jego kolację do pokoju. Tego wieczora były parówki na gorąco, bułki i jakaś sałatka, w sumie na jednym talerzu zmieściło się wszystko. Byłem już po drodze do pokoju, kiedy zupełnie znienacka zaatakowała mnie Andżelika. Już po jej minie wiedziałem, że łatwo nie będzie.  
– Dlaczego Marka nie było na kolacji? – zapytała dość opryskliwie.  
– Nie czuje się najlepiej, zresztą to naprawdę nie twoja sprawa.  
– Powiem Dębowej, że wynosiłeś naczynia ze stołówki, przecież wiesz, że nie wolno – pogroziła.  
– A mów sobie, tylko uważaj, by ci z tej złości flaki dołem nie wypadły.  
– Co to była za blondynka, z którą Marek się całował tam na nartach?  
Trochę się zdziwiłem pytaniem, ale szybko zrozumiałem, że Andżelika załatwiła sobie wtyczkę w naszej grupie i nawet podejrzewałem, kto nią jest, pewnie Dorota, z którą się przyjaźni. Jednak bezczelność tego pytania zdumiała mnie.  
– Ty naprawdę myślisz, że ci powiem? Wiem oczywiście, kto to był, ale ode mnie tego nie usłyszysz, od Marka tym bardziej. Andżelika, będę z tobą szczery, Marek się tobą nie interesuje i odpuść go sobie, bo nic nie zdziałasz, naprawdę. I nie wpieprzaj się komuś w prywatne życie, bo tylko prosisz się o problemy.
– Ty mi grozisz? – Andżelika podniosła ton z oburzenia, a jej twarz zrobiła się z miejsca buraczkowa. Wyglądała nawet podniecająco, lubię takie władcze i nieznoszące sprzeciwu panie, tylko po to, by pokazywać im, jak bardzo się mylą.  
– Nie, stwierdzam fakt, po prostu. A ty zrób z tym, co będziesz uważała za stosowne.  
– Jesteś podły – powiedziała i odwróciła się na pięcie.  
Ciekawe, kiedy doniesie o wszystkim Paulinie, bo to miałem jak w banku. Andżelika z jakichś sobie tylko znanych powodów uwielbiała mówić o mnie wyłącznie źle, a ta krowa Paulina nie mogła zrozumieć, że za tym kryje się jakiś podtekst, w tym przypadku, na dziewięćdziesiąt procent, zazdrość o Marka. Cóż, będzie trzeba walczyć z tym dalej. Tylko czy tego chcę?  

Marek zjadł kolację przy mojej wydatnej pomocy, chwilę rozmawialiśmy, kiedy do pokoju przyszła niespodziewanie Jola.  
– Marek, czy wszystko w porządku? – zapytała od progu.  
– Trochę się poturbowałem na nartach, ale ogólnie nic mi nie jest – odpowiedział. Ciekawe dlaczego do takich innych jest wylewny i odpowiada całymi zdaniami, a do mnie tylko półsłówkami. Zapytam go o to, ale jak Jola wyjdzie.  
– Pokaż tę rękę – zażądała Jola. Podeszła do niego, chwyciła go powyżej nadgarstka i pomacała chwilę. Też bym rak chciał, na przyszły raz też sobie coś uszkodzę. Dobrze, że nie jest to Orvokki Ruhanen – pomyślałem i uśmiechnąłem się.  
– Opuchnięta nie jest, ale ciepła, jak będzie coś się działo, to obudźcie mnie, dobrze? Albo profesor Zasępę, jesteśmy w tym samym pokoju.  
Marek oczywiście nie powiedział, że ledwie może tą ręką ruszać, o zrobieniu czegokolwiek nie mówiąc, ale to już jego sprawa. Położyliśmy się, zgasiliśmy  światło, po czym zasnąłem dość szybko, jednak atrakcje dnia zmęczyły mnie bardzo. Budziłem się jednak co raz i słyszałem skrzypienie łóżka Marka.  
– Śpisz młotku? – zapytałem uprzejmie.
– Nie, ta ręka mnie boli ile razy zmienię pozycję – mówił płaczliwie Marek. – I nie mogę spać na żadnym boku, a na plecach to ja nie umiem.  
Trochę pomyślałem i przyszło mi do głowy coś wariackiego, może pozornie, bo ja ten środek stosuję na takie niespodziewane bóle od dość dawna.  
– Wiesz co? Zwal sobie konika, tak po prostu. Później będzie cię bolało, ale mniej przez jakiś czas, może nawet będziesz mógł zasnąć.  
– Zwariowałeś? – zdziwił się Marek. – Czym mam sobie zwalić? Nogami? Przecież ja żadną ręką go nie chwycę, nie mówiąc o ruszaniu. Z ledwością się wysiusiałem.  
Powiedzieć czy nie? Zobaczymy jak zareaguje...
– Służę rewanżem za tamto, wiesz. Kiedyś ci to obiecałem i jestem w stanie to zrobić.
Marek trochę pomyślał, może nawet udawał myślenie, by nie wyrwać się zbyt szybko.  
– No dobra, nawet jestem za, ale będziemy musieli to zrobić na twoim łóżku, bo jest szersze i nie skrzypi.  
– Włączyć ci jakieś porno? – zapytałem. – Czy będziesz myślał o Orvokki Ruhanen? – zapytałem na wpół dowcipnie, na wpół zjadliwie.  
– Odwal się łosiu. Żadnego porno. Po prostu pomasuj mi małego.  
– Mam ci go skrócić? Bo na tę nazwę to on nie zasługuje...

Marek przeniósł się na moje łóżko i legł na plecach. Wolno pracowałem nad jego grubym organem, który na początku nie był posłuszny moim palcom i przypominał gąbkę. Z czasem się rozgrzewał i pęczniał. Pamiętałem tamten film, widziany tyle razy, i mniej więcej wiedziałem, kiedy będzie gotowy. Nie, nie brzydziło mnie to, ale i szczególnie nie podniecało, choć wiedziałem, że robię coś właściwego i nigdy nie będę tego żałował. Jego członek był czymś dla mnie zupełnie naturalnym, prawie jak mój i Marek też o tym wiedział. Już było blisko, ogromna główka śliniła się, Marek powoli zaczął oddychać głęboko i wiedziałem, że zaraz skończy.  
Wtedy z drugiej strony drzwi chwycił delikatnie za klamkę. O wulwa, nie zamknąłem drzwi na klucz. Serce prawie mi stanęło z emocji, a po grzbiecie przebiegł silny dreszcz. Drzwi rozwarły się, niestety otwierały się do wewnątrz pokoju i ciężko było zobaczyć, kto za nimi stoi. W pokoju panowała prawie idealna ciemność, jednak dało się wypatrzyć sylwetkę, która wolnym, niepewnym krokiem posuwała się w kierunku łóżka Marka. Marek również momentalnie stracił oddech. Trzymałem nieruchomo Markowego grubaska, który bynajmniej nie był spokojny, wił się, a Marek pomagał mu lekkim ruchem bioder, zupełnie bezwiednie, i już wiedziałem, że za chwilę strzyknie. Zdenerwowałem się jeszcze bardziej, bo Marek przecież w obliczu tej największej przytomności charczy i wyje, już nieraz mnie to budziło w nocy. Tajemnicze postać nachyliła się nad łóżkiem Marka. I nagle wszystko stało się prawie naraz: potok nasienia, mój kaszel, głębokie westchnienie Marka, i rumor krzesła, o które potknął się nasz gość, usiłując nagle zrejterować. Nie przewrócił się jednak, po chwili zdziwienia ruszył pędem i dopadł drzwi, znikając za nimi z trzaskiem.  
– Kto to był…? – szepnął Marek, prawie charcząc.  
– Nie widziałem – odpowiedziałem szczerze. – Ale chyba wiem, kto, z kierunku, w którym poszła... Sorry, że pozbawiłem cię przyjemności.  
– E, nie było tak źle – odpowiedział Marek. – Miałeś rację, faktycznie mnie nie boli. Może nawet jakoś zasnę. I mam jedną prośbę, łosiu. Nie wypominaj mi Orvokki, proszę. Tak, podoba mi się ta dziewczyna, ale w naszych układach to zupełnie nic nie zmienia.  
– Widziałem jak ci się ona podoba. Poniżej pępka... – była to prawda i w zasadzie nie powinienem tego mówić, ale po tym, co się stało...
– Nie żartuj, było widać? – przestraszył się Marek.  
– Tak trochę – powiedziałem wesoło i strzeliłem go w jego ciepłe ucho. – Nie przejmuj się i postaraj się zasnąć.  
– A Orvokki to po fińsku fiołek – powiedział Marek rozmarzonym tonem.  – Dziękuję ci, łosiu.  

Gdy się obudziłem, Marek siedział na łóżku i oglądał rękę. Nawet z tej wysokości widziałem, że jest  mocno opuchnięta.  
– Chyba rzeczywiście coś się dzieje. Leć po Dębową albo Zasępę. I daj mi te tabletki, o ile nie zeżarłem ci już wszystkich.  
Nie zeżarł. Podałem mu naproxen, dorzuciłem dwa paracetamole i potrzymałem przy ustach szklankę, aż wypił jej zawartość. I pędem poleciałem do pokoju profesorek. Było rano, pomyślałem, i nie powinny już spać. Popatrzyłem na komórkę, była siódma. Zapukałem, cisza. Zapukałem jeszcze kilka razy, wreszcie ktoś się ruszył i za chwilę otworzyła mi drzwi Jola. W niebieskiej piżamie wyglądała wręcz zjawiskowo i chwilę kontemplowałem jej piękno, zanim byłem w stanie się odezwać.  
– Co cię stało? – zapytała zaspanym głosem. – Marek?  
– Tak, ta ręka mu spuchła i wygląda paskudnie. Jest czerwona i gorąca.  
– Poczekajcie, zaraz do was przyjdę, nie będę przecież łaziła po hotelu w piżamie.  
A szkoda, pomyślałem, popatrzyłbym na nią jeszcze trochę. Kilka innych osób pewnie też, co podobało mi się już mniej. Wróciłem do pokoju, Jola przyszła po pięciu minutach, szykowna jak zwykle, ;ledwie odgoniłem kosmate myśli. Popatrzyła, podotykała, pomacała.  
– Zaraz po śniadaniu pojedziemy do Jeleniej Góry do szpitala, tu nie ma – powiedziała. – Zjedzcie śniadanie i pojedziemy pierwszym pociągiem.  
– Mogę jechać? – zapytałem. Nie wiem po co, ale mogę się przydać, choćby po to, by zdjąć kurtkę.
– Tak, ktoś będzie potrzebny do pomocy. Wy się znacie i lubicie, może trzeba będzie zrobić coś, co uchodzi tylko między przyjaciółmi. Nawet lepiej.  

Z niejakim trudem ubrałem Marka, przyniosłem mu śniadanie i za kilkanaście minut do pokoju przyszła Jola. Właśnie przygotowywaliśmy rzeczy i dokumenty Marka do wyjazdu, kiedy do drzwi rozległo się pukanie.  
– Wejść!
W drzwiach stanęła Andżelika.  
– Pani profesor, to prawda, że jedziecie do szpitala? Profesor Romanowski mi powiedział. Mogę jechać z wami?
Do czego posunie się ta dziewczyna? Rzuciłem błagalny wzrok Joli i modliłem się w duchu, by go zrozumiała. Delikatny grymas na jej twarzy był wystarczającą odpowiedzią.  
– Nie, Andżeliko, wolałbym, by to był Krzysiek – powiedziała zdecydowanie Jola. – Tu trzeba kogoś tej samej płci.
– Naprawdę pani myśli, że nie umiem się zająć Markiem? – Andżelika udała ogromne zdziwienie.  
Tak, umiesz, nawet lizać mu fiuta. Tyle, że nie był to jego fiut – odparłem w myślach. I niechybnie bym to powiedział, tyle że przy Joli stworzyłoby to ogromne komplikacje. Lepiej trzymać język za zębami, zwłaszcza że i tak odniosłem już zwycięstwo. Dobiję ją kiedy indziej...  
Andżelika zmyła się jak niepyszna, a my pojechaliśmy do szpitala.  

Złamanie bez przemieszczenia – brzmiała diagnoza po połowie dnia spędzonego w jeleniogórskim szpitalu, pośród szpitalnych smrodów, wyjących bachorów i nieuprzejmych pielęgniarek. Obiad zjedliśmy więc w małej restauracyjce w centrum. Wybrałem Markowi pierogi, potrójną porcję oczywiście, bo były najprostsze logistycznie. Przekroiłem mu wszystkie na pół i mógł spokojnie je zjeść widelcem z lewej ręki. W tym momencie zadzwonił telefon. To była Paulina. Odszedłem od stołu, rozmowa przy Joli mogła mieć nieprzewidywalne konsekwencje.
– Paula, kocham cię, ale pliiiz, nie w tej chwili.
– Bo?  
Streściłem jej sytuację, opowiedziałem o zdarzeniach z dwóch ostatnich dni.  
– Tak, mniej więcej to wiem, ale ja dzwonię do ciebie w innej sprawie.  
– Cóż to za ważną sprawę możesz do mnie mieć? – zapytałem, kiedy opuściłem stół i rozmawiałem we w miarę prywatnym miejscu, przy doniczce z dorodnym fikusem w kącie knajpki. – Stęskniłaś się? Nie możesz się doczekać mojego powrotu? Wrócę, wrócę, i, jak to śpiewają w piosence, nasze łóżko zapłonie jeszcze raz...
– Przestań pieprzyć – wpadła mi w słowo Paulina. – Nie dzwonię pożartować. Okres mi się zatrzymał. Powinnam mieć już dwa dni temu...
Jak żywy wrócił do mnie ten moment, kiedy smarowałem kutasa Marka własną wydzieliną. Ile jeszcze nieszczęść wyniknie z tego chorego pomysłu?

Jak zwykle proszę o komentarze, również te krytyczne. Może trzeba coś zmienić?

trujnik

opublikował opowiadanie w kategorii erotyka, użył 3911 słów i 22373 znaków, zaktualizował 17 lut 2023.

3 komentarze

 
  • Dyzio55

    Ale się narobiło!

    3 mar 2023

  • Rab

    Super, ale nie dobijamy go

    18 lut 2023

  • trujnik

    @Rab Krzyś po prostu ponosi konsekwencje swojego nieokiełznanego temperamentu i dzikich pomysłów :) a jednocześnie chciałem pokazać typowe zagrożenia. Wszystko skończy się w miarę dobrze (przynajmniej na razie tak planuję).  Będzie co najmniej jeden trup i to już chyba w przyszłym odcinku (poniedziałek-wtorek) ale to jedna z postaci drugoplanowych. Dzięki, prdr

    18 lut 2023

  • TomoiMery

    Ciekawie się zapowiada 👍😈

    17 lut 2023

  • trujnik

    @TomoiMery The show must go on... Będzie chyba jeszcze ciekawiej :)

    17 lut 2023