Nie jesteś taki jak on, prawda? cz 11

Mówił, jakby chciał się usprawiedliwić. Król, prawdę mówiąc nie chciał wołać mistrza. I zdziwił się, kiedy usłyszał głos At–a.
– Zmierzę się z tobą.
Gość spojrzał na śmiałka.
– Och, nie ty. Szanuję twoją siwą brodę.
Szanowano w tych czasach siwe włosy, a jeśli ktoś je miał, znaczyło, że jest mądry lub bardzo dobry w walce, skoro tak długo żyję. Jednak mistrz namawiał. W końcu gość się zgodził. Kiedy jednak zobaczył całą posturę mistrza, poczuł się obrażony.
– Masz staruszku siłę unieść miecz, bo o ciężkim toporze nawet nie wspomnę.
At–a puścił obrazę mimo uszu.
– Ciężko mi by było nie zrobić ci nim krzywdy, a tego bym nie chciał – powiedział jeszcze gość.
– Wybieram ciężki topór, abyś nie myślał, że żartuję – rzekł At–a.
Koło ognia stał wielki bal drzewa. Sam mistrz prosił, aby go przyniesiono kilka dni przedtem. Król zgodził się, choć sam nie wiedział, do czego mistrz potrzebuje ten wielki pień, o średnicy prawie dwóch yardów.
Przyniesiono dwa ogromne topory.
– Jesteś gościem, proszę – rzekł miło At–a.
– Co mianowicie mam zrobić?
– To jest twój przeciwnik – mistrz pokazał pień – rzuć i traf.
– Trochę daleko – zmieszał się rudy.
– Wspomniałeś coś o sile – rzekł uprzejmie mistrz.
Olbrzym chwycił topór i rzucił z wielkim okrzykiem. Topór poleciał z głośnym świstem i wbił się o yard przed pniem.
– Mówiłem, że za daleko – burknął pod nosem.
Rudy nie miał zbyt szczęśliwej miny.
– Na pewno byś go wystraszył, a to już coś. Nazywa się to działaniem psychologicznym.
Mistrz używał czasem słów, które nawet po wytłumaczeniu co oznaczają, pozostawały nadal niezrozumiałe. Rudy nie próbował pytać, co znaczy słowo „psychologiczne”.
– Teraz ty staruszku, dorzuć chociaż troszkę – rzekł ucieszony olbrzym, bo sądził, że stary teraz całkiem polegnie.
Czasami ludzie są śmieszni. Nie pomyślał, że At–a nie wybierałby broni na swoje ośmieszenie. Mistrz chwycił topór, jakby chodziło o nóż. Bez wielkiego wysiłku rzucił. Bez przesady, niektórym się zdawało, że topór przyspieszył, gdy leciał. Co było notabene, prawdą. Z ogromną szybkością przeleciał przez salę i uderzył w pień. Wszedł w wielki kawał drzewa, jak nóż w masło i rozłupał go na dwie części. Zamczysko zatrzęsło się w posadach, a dwie części bala poleciały z wielkim hałasem na boki...
Szmer przeszedł po sali. Gość patrzył z niedowierzaniem.
– To jakieś czary – bąknął pod nosem.
Powinien w tym momencie się zatrzymać, lecz tego nie zrobił. Cóż, niektórzy potrzebują twardszej lekcji, aby się czegoś nauczyć.
– Mieliśmy walczyć, a nie rzucać – rzekł rudy gość, odzyskawszy nieco animuszu.
Mistrz wiedział, że ten siłacz potrzebuje być inaczej przekonany.
– Dobrze przyjacielu, wybierz ulubioną broń, a ja wybiorę swoją.
– No nareszcie mówisz jak mąż – powiedział rudy.– Poruszasz się jak tancerka i masz taką posturę, ciekawe co za broń wybierzesz?
Sam wziął ciężki miecz.
– A tak w ogóle, czym się zajmujesz?
Król chciał przerwać, bo nawet on sądził, że to brzmi jak obelga, ale At–a spojrzał na króla i uspokoił go wzrokiem. Rudy faktycznie przesadził. Zapomniał szybko, o tym, co się stało przed chwilą. Król, jak i wszyscy domownicy, sądził, że mistrz powie mu, że uczy sztuki walki. Jednak wszyscy się zdziwili, kiedy usłyszeli odpowiedź starca.
– Sprzątam. Jestem nadwornym sprzątaczem, więc oczywiście wybieram miotłę.
Ty chyba kpisz sobie – rzekł rudy.
– A ty nie robiłeś tego przed chwilą? Bądź szczery ze sobą.
Rudy chyba się przyznał przed samym sobą, że słowa smukłego brzmią prawdziwe, bo nic się nie odezwał.
– Postaram się nie zranić cię, chociaż ten miecz jest ciężki. Mam nadzieję, że zdążysz odskoczyć. Mimo siwizny ruszasz się żwawo. Ile lat masz lat staruszku?
– Dużo – rzekł spokojnie mistrz – i większość życia oczyszczałem, co zostało nabrudzone.
Tym razem At–a powiedział całkowicie prawdę.
– A co do uskakiwania, właśnie mam zamiar to robić.
Zaczęli walczyć. Jeśli to można było nazwać walką. Rudy natarł od razu. Nie był złym człowiekiem, tylko trochę zadufanym w sobie. Istotnie, walczył dobrze i pokonał do tego czasu każdego. W prawdziwej walce zabijał, jeżeli musiał albo przypadkiem. Nie dobijał rannych, co często czynili inni. W podobnych pojedynkach, jak ten, powalał przeciwników, walczono bowiem drewnianymi mieczami. Jeśli używano prawdziwych, to pojedynek trwał do pierwszej rany. Mistrz zobaczył, że gość skupia się na miotle więcej niż na nim, co go ucieszyło w duchu. Oczywiście mimo starań rudego, nie udało mu się wytrącić miotły. Zmienił taktykę. Teraz próbował go zranić, ale z podobnym rezultatem. At–a uskakiwał, robił uniki, a w końcu zaczął sprawiać lanie rudemu. Ten, w końcu stracił pierwotny cel i po prostu chciał trafić mistrza, gdziekolwiek. Oczywiście bez rezultatu. Co gorsza, At–a zbliżał się do niego coraz bardziej. Wymagało to wielkiej odwagi, bo trafienie takim mieczem miałoby tragiczne skutki. Dla At–a to, że rudy walczył ciężkim mieczem, miało pozytywny aspekt. Ograniczało możliwość ataku, kiedy mistrz znalazł się blisko. Rudy walczył i widział, że nic nie wskóra. Nie mógł ani trafić, ani wytrącić szczotki. At–a zaczął go tłuc trzonkiem, to włosem. Okładał olbrzyma po pośladkach, rękach i twarzy. Widzowie mieli dużo uciechy. W końcu wytracił mu miecz, przewrócił go i przygwoździł mu szyję, trzonkiem.
– Masz dość przyjacielu? – zapytał bez złości.
– Nie walczyłeś honorowo – odrzekł rudy, wyraźnie niezadowolony.
Ponieważ zabrzmiało to znowu obraźliwie, król chciał zareagować. I tym razem, mistrz uspokoił go gestem dłoni.
– Dobrze więc – rzekł poważniej mistrz. – Dwa proste miecze – krzyknął.
Przyniesiono je. Rudy czuł, że nie ma szans, ale podjął walkę. Jeżeli można nazwać walką, co stało się za chwilę. Rudy zaatakował pierwszy. At–a zrobił unik. W pierwszym uderzeniu wytrącił mu miecz. Nie kończąc drogi miecza, zrobił taneczny piruet na jednej nodze i przeciął szelki spodni olbrzyma. Spodnie nie miały wyboru i rudy został obnażony. Dobrze, że jego koszula zakryła owłosiony tyłek i bardziej intymną część z przodu ciała. Rudy zaplątał się we własne spodnie i upadł. Koniec miecza At–a znalazł się na jego szyi. W pierwszej chwili gość wystraszył się, bo przecież obraził mistrza, a ten mógł go ukarać. Jednak zobaczył w jego twarzy uśmiech i to nie szyderczy czy kpiący, ale szczery.
– Szło ci nieźle, doceniam twoją wolę walki. Czasami lepiej się wycofać niż walczyć dalej.
– Straciłem tu honor – rzekł smutno rudy.
At–a szybko nakrył go swoim płaszczem. Zwykłym, z konopi.
– Nie straciłeś honoru, straciłeś jedynie szelki. Zyskałeś płaszcz, więc w rezultacie wygrałeś. Chyba że uważasz, że szelki są lepsze od płaszcza. Płaszcz jest twój, zatrzymaj to jako prezent.
Wrócił na miejsce.
Ludzie zaczęli bić brawo. Król podszedł do gościa, podał mu rękę i pomógł wstać.
Rudy załamany, okryty płaszczem, wrócił do stołu z królem. Siedział przez chwilę w milczeniu, po czym wstał i rzekł głośno.
– Słuchajcie wszyscy. Byłem pewny siebie i dostałem za swoje. Będę mówił wszystkim i wszędzie, by nikt nie próbował was napadać. Skoro sprzątacz potrafił pokonać mnie miotłą i tak dobrze walczy mieczem, co dopiero wasz mistrz miecza potrafi zdziałać. Dziękuję za poczęstunek i lekcję. A ty, tu zwrócił się do starca, przyjmij moje przeprosiny za niektóre słowa.
Mistrz wstał i rzekł.
Jest sztuką umieć przegrać, przeprosić jest trudniejszą. Przeprosiny przyjmuję, a jeśli zechcesz, mogę cię uczyć.
Rudy nie przyjął oferty. Zanim opuścił zamek, raz jeszcze rozmawiał z mistrzem prywatnie.
– Mam jedno pytanie, ponieważ nie daję mi to spokoju – zaczął olbrzym. – Jak to możliwe, że rzuciłeś tak łatwo tym ciężkim toporem?
– Dwie rzeczy – odrzekł At–a. Antygrawitacja i energia wewnętrzna.
Rudy podrapał się po głowie.
– Ach tak. Myślałem od razu, że to czary.
Odszedł. Próbował zapamiętać szczególnie pierwsze słowo. Jednak szybko zapomniał. Wyjechał następnego dnia. Rozgłaszał jednak, co obiecał, a to sprawiło, że wrogowie unikali walki z królem.
*
Marr skończył wyznaczony wiek. Jego ojciec był trochę zaniepokojony po rozmowie z żoną.
– Z tego, co mówisz, Marr lubi kwiaty i motyle, małe antylopy i tygrysy. Czy zachowuje się czasem jak dziewczynka?
– Och nie, jest po prostu bardzo delikatny.
Rodzice Marr byli dobrymi i mądrymi ludźmi.
– Myślisz mężu, że czas go oddać, by uczył się sztuki walki u mistrza?
– Spróbujmy. Oddajmy go do At–a na próbę i zobaczymy, co on powie. To mądry i dobry człowiek, wiesz to tak samo dobrze, jak ja.
I tak mały Marr spod skrzydeł matki trafił do mistrza.
Było to zaraz po czasie kiedy słońce wspięło się na najwyższe miejsce nieba i zaczęło wędrówkę w dół. Matka trzymała Marr za rękę. Wytłumaczyła mu poprzednio, po co idą do mistrza.
– Chcesz, bym została z tobą, lordzie Marr?
– Czemu nazywasz mnie lordem Marr?
– Tak jest przyjęte, że syn króla staje się lordem, kiedy skończy siedem lat.
– Aha, rozumiem matko.
Matka skłoniła głowę i rzekła.
– Widzę, że rozumiesz dobrze, mój panie (zbieżność słów: w niektórych językach lord, znaczy pan)
– Może jest takie prawo. Jestem twoim synem i możesz mówić lord, ale nie nazywaj mnie panem, mów, synu, w tym miejscu.
Zdziwiła się bardzo, bo nie spodziewała się tak poważnej odpowiedzi.
Raz, dużo później, nazwała go panem, ale znowu powiedział jej to samo i już nigdy nie nazwała go panem, a jej serce napełniła radość.
Teraz weszli do mistrza. Ten siedział tyłem i coś malował na płótnie.
– Witaj mistrzu At–a – rzekła królowa. – Przyprowadziłam mego syna, byś go uczył, jeśli zechcesz.
At–a odwrócił głowę.
– Witajcie! Będę go uczył, jeśli on zechce.
Siedział w ciepłym kożuchu przy ogniu, mimo że panowała najcieplejsza pora roku i dnia.
– Czemu siedzisz w kożuchu? Czy jest ci zimno? – zapytał Marr.
– Och, nie. Jest mi gorąco. Pokonuję moje słabości, przeciwnościami.
– Może lepiej jest się z nimi zaprzyjaźnić niż je pokonywać. Matko, zostań, jeśli chcesz.
Ona usiadła w końcu sali. Marr podszedł do At–a. Mistrz malował motyla na płótnie.
– Lubisz motyle? – zapytał chłopiec.
– Tak, bardzo. Lubię wszystko, co żyję.
– To tak jak i ja — odrzekł Marr.
– Chciałbym by mój motyl na płótnie, najbardziej przypominał żywego.
– To ci się nie uda – rzekł spokojnie, siedmiolatek.
– Czemu tak mówisz?
– Prawdziwy lata i pije nektar.
– Masz rację. Czy chcesz, bym uczył cię drogi miecza?
– Czemu miałbym chcieć tego?
– Dobre pytanie. Widzisz, motyle są mądre. Latają, piją nektar, przez to dają życie innym kwiatom. Może nie dają, ale pomagają je rozsiewać. Pszczoły robią to również. Pszczoły produkują przy tym miód, przez to są doskonalsze od motyli.
– Czy wiesz, że po akcie zapłodnienia pszczoły nie wpuszczają samców do ula. Mówię o tych, które nie zdołały zapłodnić królowej, a te, którym się udało przedostać do środka, wyganiają z ula? Nie jestem pewny, czy są doskonalsze.
Mistrz długo i wnikliwie popatrzył na Marra. Pomyślał, że ten mały chłopiec ma wielką mądrość. Użył także słów, które tylko on, At–a, używał.
– Ale, nie odpowiedziałem ci na pytanie, Marr. Widzisz, niektórzy ludzie, może większość, nie jest tak mądra, jak motyle. Są tacy, którzy chcą, żeby motyle żyły. To tacy jak ty i ja. Jednak większość chce je zabijać. Motyle nie znają drogi miecza. Dlatego niektórzy ludzie, jak ja i ty powinni znać drogę miecza, by je bronić. Twoje imię jest Marr, to znaczy obrońca.
– Niektórzy ludzie, którzy chcą je zabić, też uczą się drogi miecza – rzekł Marr.
Mistrz znowu popatrzył na niego wnikliwie.
– Dlatego by je bronić, musimy znać drogę miecza lepiej od nich – odrzekł mistrz.
Tym razem Marr popatrzył na mistrza inaczej.
– Dobrze, chcę, byś mnie uczył.
Mistrz zajął się malowaniem.
– Sześć dni, a siódmego będę z nimi rozmawiał — dodał chłopiec.
– O czym? – zapytał zdziwiony mistrz.
– Czy chcą, bym je bronił.
*
Tego wieczoru mistrz udał się do króla.
– Chcę porozmawiać z tobą, królu o twoim synu.
– Och, czy nie nadaje się jeszcze? Rozmawiałem z królową i postanowiliśmy polegać na twojej opinii.
Mistrz, zamiast odpowiedzieć na pytanie, powiedział.
– Jestem na tej ziemi długo. Nie powiem ci jak długo, bo byś nie uwierzył. Zostałem pozostawiony tu, by czekać na chłopca. To miał być mój ostatni uczeń. Potem moja misja ma być skończona.
Popatrzył długo na króla.
– To ten chłopiec – odrzekł powoli.– Będę go uczył drogi miecza, a on stanie się najlepszym. Stanie się lepszy ode mnie i odejdzie w świat, kiedy skończy dwadzieścia lat. Zanim odejdzie, dam mu ten, specjalny miecz. Ten miecz czeka na niego dłużej niż ja – dodał.
Król ważył słowa, bo jego dusza została lekko poruszona.
– Powiedziałeś, że odejdzie. Dlaczego?
– Są dwa identyczne miecze na Ziemi – ciągnął mistrz. – Jeden jest tu, drugi przeszło miesiąc drogi konno na wschód. Oba miecze muszą być razem, by ten świat mógł długo istnieć.
– Kto ma drugi miecz?                                                                                                                           – Drugi miecz jest w rodzinie, której korzenie pochodzą z miejsca, z którego ja pochodzę. Teraz jest on w dłoniach kobiety, ale to nie jej miecz. To miecz jej córki.
– Czy córka będzie dorównywać Marr w drodze miecza?
– Będzie mu nieco ustępować, ale i ona będzie walczyć lepiej niż ja.
– Jak to możliwe?
– To zasługa miecza, bez niego oboje byliby mi równi.
– Czy Marr będzie z nią?
– Tak, ta dziewczyna jest jego żoną.
– Chciałeś powiedzieć, będzie – poprawił go król.
– Powiedziałem poprawnie, ona jest dłużej tu, niż ja.
Król zaśmiał się.
– To znaczy, że ma dłuższe siwe włosy, niż twoje.
– Nie. Jej włosy są jak len albo jak twoja koron. Jest najpiękniejszą kobietą na Ziemi. Nigdy nie było piękniejszej i nigdy nie będziecie w przyszłości. Mimo że ma teraz jedenaście lat, już jest najpiękniejsza na Ziemi.
Ani król, ani mistrz nie zobaczyli pewnej przeciwności w tym, co powiedział At–a. Bo jak mogła mieć jedenaście lat i być dłużej niż on?
– Musicie przygotować go na to spotkanie.
– Co masz na myśli?
– On, twój syn, będzie trochę dziwny w stosunku do kobiet. Zrób, co uważasz za słuszne, aby temu zaradzić. Rozważ to z królową.
Więcej o tym tego dnia nie rozmawiali.
Czy mistrz wiedział wszystko? Powiedział tak, bo to najlepiej pasowało. Widział poprzednio w wizji, że Marr jest wstydliwy i nieco dziwny w stosunku do kobiet. Czy król i królowa postąpili niewłaściwie? Nie, to był ich syn. Kochali go, ufali mistrzowi i chcieli jak najlepiej.
Marr zaczął naukę.
Mówią, że nie ma złych uczniów, tylko źli nauczyciele. A co się dzieje, jeśli jest dobry uczeń i najlepszy mistrz? Powstaje super mistrz. Marr robił postępy. Tak jak sam chciał, uczył się sześć dni, a siódmego spędzał czas z motylami i przyrodą.
Mijał czas. Marr uczył się już pięć lat. Rósł harmonijnie, rozwijał się. Król i królowa już dawno postanowili coś w sprawie, o której wspomniał mistrz. Ponieważ zauważyli, że Marr z dziecka staje się mężem, uznali, że to właściwy czas, by rozpocząć to, co postanowili. Kiedy Marr skończył dwanaście lat, przedstawili mu wybraną dziewczynkę. Uznali, że dziewczyna w jego wieku będzie najbardziej odpowiednia. Sądzili, że młodsza nie spełni misji, a starsza może przedobrzyć. Rozmawiali długo z dziewczynką. Ta czerwieniła się, to znowu śmiała. Rodzice Marra, naprawdę chcieli jak najlepiej. Nie wiedzieli, że dzięki tym zabiegom to, o czym mistrz mówił, właśnie się spełni. Marr zajmował się nauką i cały dzień spędzał z mistrzem. Już po paru latach nikt nie znał Marra tak dobrze, jak on. Stali się przyjaciółmi. Marr, mimo to, pozostawał zamknięty. Siódmy dzień spędzał ze swoją przyjaciółką. Dziewczynkę, dla lorda Marr wybierano wnikliwie i nie popełniono pomyłki. Dziewczynka miała prawie dwanaście lat. Miała ładne, ciemnobrązowe, wpadające w kolor miedzi włosy. Oczy miała także brązowe, przyjmujące czasem, stalowy kolor. Ciało miała jak typowa dziewczynka w jej wieku. Smukła, o nogach trochę za długich w stosunku do reszty ciała, wąskich biodrach, udach i rękach. Wybrano bystrą, grzeczną dziewczynkę. Sprawdzono wszystko, okazała się bez skazy, zarówno w ciele, jak i w duchu. W końcu miała spędzać czas z synem króla. Dziewczynka wiedziała, że nie zostanie jego żoną, to rozumiała. Miała ZROBIĆ, CO JEJ SIĘ WYDA NAJLEPSZE, by Marr miał odpowiednie nastawienie do kobiet w przyszłości. Gdyby coś było BARDZO NIE TAK, miała zawiadomić króla lub królową.
Marr ćwiczył z mistrzem, a siódmy dzień spędzał z wybraną dziewczynką. Oboje mieli ze sobą dobry czas. Poza królem, matką i mistrzem At–a tylko ona miała przywilej nazywać go po imieniu. Nie musiała tytułować go lordem. Dzięki temu zaraz po królu, królowej i mistrzu At–a, miała największe przywileje w mieście–państwie.
Ten siódmy dzień zaczął się jak każdy. Przyroda rozkwitała i na tym, nieco ubogim miejscu. W miejscu, gdzie dorastał Marr, nie padał śnieg. Pora zimowa objawiała się często deszczem. Dlatego pomyślano i o tym. Dzieci miały swoje prywatne miejsce na czas, gdyby pogoda miała być nieodpowiednia do zabawy na zewnątrz. Co za zbieg okoliczności! Śliczna przyjaciółka Marr miała na imię Sa–Ra co w ich języku znaczyło księżyc i słońce. Dzieci polubiły się i to bardzo.
Sa–Ra wiedziała, że nie będzie jego żoną w przyszłości, ale jej serce nie rozumiało prawa. Sa–Ra już po kilku tygodniach, zakochała się w Marr. Czystą, młodzieńczą miłością. Czekała na ten siódmy dzień, jak teraz niektórzy czekają na niedziele. Oczywiście w tym czasie nie było czegoś takiego jak kościół, czy dzień wolny od pracy. Tak więc Sa–Ra i Marr biegali, bawili się, obserwowali zwierzęta. Ten dzień spędzali w zamkowym ogrodzie. Oczywiście, czasem wychodzili poza teren zamku. Jechali wówczas na koniach czy wielbłądach dalej, mając ochronę z dala. Na terenie zamku nie byli niczym skrępowani. Nagle zaczęło padać. Nawet pustynia potrzebuje wody. Deszcz zaczął padać, jak by ktoś lał wodę wielkimi czerpakami z nieba. Ich dom znajdował się niedaleko. Mimo to byli całkowicie przemoczeni, kiedy tam dotarli. Wpadli do domu ze śmiechem.
– Jestem zupełnie mokra.
– Zaraz rozpalę ogień, to się wysuszymy.
– Trochę mi zimno.
– Cierpliwości, zaraz się osuszymy.
Ogień zaczął żywo tańczyć w kominku.
– A tobie nie zimno? – zapytała Sa–Ra.
— Mistrz At–a mówi, że trzeba pokonywać sprzeczności, przeciwnościami — odrzekł chłopiec.
– Ja właśnie pokonałam jedną.
Marr cały czas zajęty przy kominku dmuchał, by ogień ten lepiej się palił i nawet się nie odwracał.
– Wiesz, co mu powiedziałem, kiedy to mówił? – ciągnął Marr, wciąż zajęty ogniem.
– Nie – rzekła Sa–Ra.
– Powiedziałem, że lepiej się z przeciwnościami zaprzyjaźnić.
– I ja tak myślę – powiedziała Sa–Ra.
Czuł, że stoi tuż za jego plecami.
Odwrócił się i... zamarł. Sa–Ra stała za nim... zupełnie naga.
Wstał i nie wiadomo czy z wrażenia, czy z powodu, że dmuchał w ogień, zachwiał się. Zakręciło mu się w głowie, a nogi stały się jak z waty. Stracił zmysł równowagi, mimo że ten odruch już ćwiczył z At–a. W rezultacie Sa–Ra chwyciła go, żeby nie upadł.
– Sa–Ra, co ty... – powiedział cicho.
– Zimno mi, chciałam... byś mnie zobaczył, dobrze mi z tobą.
Marr cofnął się, ale z tyłu miał ogień. Odsunął się, obszedł dziewczynkę, ale było jeszcze gorzej. Teraz widział całe jej ciało. Z tyłu za nią był teraz kominek. Marr stał jak zamurowany. Zaniemówił z wrażenia i zaskoczenia.
– Pocałuj mnie – szepnęła nastolatka.– Ja robię to dla ciebie. To ma ci pomóc.
Ponieważ Marr nic nie mówił, bo nie mógł wydobyć głosu z wrażenia, podeszła tak blisko, że jej usta znalazły się bliziutko, czuł jej oddech. Nie wiedział, czy to ona, czy on. Zachwiał się. Poczuł wilgoć jej ust. To było straszne, a może wspaniałe... Następne co pamiętał, to deszcz, ulewny deszcz. Stał i trząsł się z zimna, a może z czegoś innego...
Przyjaciółka chłopca skuliła się jak niemowlę w łonie matki. Położyła się tuż przy ogniu, który tulił ją swoim ciepłem i obejmował jak niemy kochanek. Płakała. Marr nic o tym nie wiedział. Był daleko, stał w deszczu.
Czy on płakał? Miał mokre policzki, Nie to deszcz, tylko deszcz. Tak, on płakał, ale jego łzy nikły w strugach deszczu.
Nie wiadomo jak długo dziewczynka leżała przy ogniu. Wstała.
– Gdzie Marr? – szepnęła do siebie.
– O Słońce, o Ziemio co ja zrobiłam, chciałam... dobrze, lubię go, nawet więcej.
Ubrała się szybko w ciągle mokre ubranie, przecież nie myślała WTEDY, by je suszyć.
– Och Słońce, co będzie? – szepnęła jeszcze.
Pobiegła tak szybko, jak mogła do rodziców Marr. Król i królowa siedzieli w sali. Grupa grajków grała pieśń. Sa–Ra wpadła jak bomba do sali.
– Źle, bardzo źle – wyszeptała tylko.
– Gdzie Marr? – zapytał król.
– Nie wiem.
Najpierw pobiegli do mistrza, potem wszyscy szukali Marra, lecz nigdzie go nie było.
– Co się stało? – zapytał mistrz.
– Nie wiemy, gdzie jest Marr. Ostatnią rzeczą, jaką powiedziała dziewczynka, to, że nie wie, gdzie jest Marr, kiedy zapytaliśmy gdzie syn. Bawili się, potem spadł deszcz i uciekli do ich domku, a potem Marr zniknął.
– Posłuchajcie – rzekł mistrz. – Nikt nie zna Marra jak ja. Ostatnie pięć lat spędzałem z nim całe dnie. On już jest wielkim wojownikiem, na pewno się znajdzie.
Nagle stuknął się dłonią w czoło.
– Wiem, gdzie jest lord Marr. Konia! – krzyknął.
At–a jechał szybko, ale nie szaleńczo. Jego wyćwiczone zmysły nie zmyliły go. Deszcz ciągle padał, ale nie tak mocno, jak poprzednio. Marr stał na ugiętych nogach i wyglądał, jakby trzymał miecz, lecz nie miał nic w dłoniach. Stał w miejscu mocy. Razem wyszukali to miejsce. To było miejsce mocy Marra. Każdy wojownik ma swoje miejsce mocy, a właściwie dwa. Pierwsze nazywa się miejscem Życia, drugie miejscem Śmierci. Pierwsze, gdzie Ziemia ma najlepsze pole, które tonizuje i wzmacnia aurę, uzdrawia wojownika i go wzmacnia. Dobry wojownik potrafi transformować energię wszystkich miejsc mocy, jeśli potrzebuje więcej siły czy energii. Drugie miejsce jest miejscem szczególnym. Po pierwsze, tylko prawdziwy wojownik może to miejsce znaleźć. Jest to najgorsze miejsce, jakie może być dla niego. Jeżeli nie jest gotowy, może umrzeć i to nie tylko fizycznie. Inaczej mówiąc, jest to miejsce, gdzie jego dusza traci świadomość. Jest to jednak jedyne miejsce, gdzie może on osiągnąć absolutną moc. Jest jednak jeden warunek, trzeba tam walczyć z wrogiem. I to nie ze zwykłym wrogiem. Jest to wróg, który istnieje bardzo głęboko w podświadomości. Trzeba walczyć i... zwyciężyć inaczej, można umrzeć na wieki.
Marr stał mokry i nie wiedział, czy to deszcz, czy pot. Czy jest zimno, czy gorąco. Stał w ciemności, a w koło płonął wulkan, jednak ognista lawa nie dotykała go. Marr spadał i spadał. Nie wiedział, kim jest. Zobaczył małą, nagą dziewczynkę, dojrzałą, lecz nie w pełni. Jej włosy zarówno na głowie, jak i na łonie postrzegał jako jasne, to znowu jako ciemne. Jego usta dotykały jej ust. Ona miała raz błękitne oczy, to znowu ciemnobrązowe. Widział ją całą. Raz jak kobietę, raz dziewczynkę. Wszystko się mieszało.
   Poczuł dłoń na głowie, usłyszał głos. Widział pokój, ogień w kominku. Dzień, noc, półmrok. Doszedł do świadomości.
Padał deszcz. At–a trzymał dłoń na głowie chłopca.
– Już dobrze, znalazłem cię.
Marr jeszcze słyszał słowa: Znalazłam cię” i nie był to głos mistrza.
Razem wracali na jednym koniu. Król i królowa stali na dworze. Straż trzymała pochodnie. Marr był spokojny.
– Co się stało? – zapytał ojciec.
– Nic – powiedział Marr – walczyłem z wrogiem.
Nagle zobaczył Sa–Ra i zaczął dygotać.
– To jest MÓJ wróg – wskazał na nią. – Zabierzcie ją z moich oczu.
Zabierali dziewczynkę. Ona nie powiedziała jednego słowa.

Sapphire77

opublikował opowiadanie w kategorii miłość i fantasy, użył 4422 słów i 25348 znaków, zaktualizował 13 kwi o 5:29.

Dodaj komentarz