Uwaga autora. W tej części, na końcu o Julii, zaraz przed opowiadaniem o młodości Marra, jest sytuacja w hotelowym pokoju w Mac Kay. Zrozumienie co się tam stało, kto jest kim i kto wie kim jest i kiedy, jest kluczowe, by zrozumieć same serce opowiadania. Jeżeli ktoś to przeoczy lyb opacznie zrozumie, nie pojmie myśli i przesłania. Piszę o tym, bo kontynuacja tego wydarzenia nastąpi dopiero za trzydzieści kilka stron. Autor.
– No dobrze, wybaczam ci, ale nie pomyl się więcej.
Założyła suknię i kilka złotych ozdób, lecz monety zostawiła. Spośród wielu ozdób, poznała jedną.
– Skąd to masz? – pokazała na złotą broszkę. To jest męska ozdoba. Właściwie nie musisz odpowiadać, to i tak bez znaczenia...
Poznała bowiem, że ta złota broszka należała do bogacza.
– Swojego bogactwa nie zostawił dzieciom – powiedziała do siebie.
Thor traktował ją lepiej niż inne kobiety. Oddawała mu swoje ciało, ale nie czuła nic. Po pewnym czasie zaczęło jednak coś docierać do jej serca. Mały promień nadziei zaczął rozświetlać mrok jej bólu i cierpienia.
Dotarli do wielkiego miasta. W połowie dnia doszli na plac, gdzie sprzedawano niewolników. On–thi nawet nie myślała, co ją spotka. Thor wystawił wszystkie dziewczyny i kobiety na sprzedaż. Starsze zostały w tym, co miały na sobie poprzednio, bo i tak nie spodziewano się za nie wielkiej ceny. Szły na sprzedaż jako nianie lub kucharki. Młode rozebrano prawie do naga. Wśród kupujących przeważali starcy. Wprawdzie ich męskość już przeminęła, ale wyobrażali sobie, że młode i piękne ciało może to przywrócić. On–thi poczuła oszołomienie, bo w końcu dotarło do niej, co się dzieje. Stała w tej samej pięknej sukni, którą dostała od Thor. Usłyszała ceny za siebie. A te, rosły i rosły.
– Piękny kwiat z pustyni – słyszała mocny głos Thor.
Mówił kwiat. Przynajmniej w tym okazał się uczciwy. ( Nie mówił On–thi )
– Chcesz mnie sprzedać? – zapytała z niedowierzaniem.
– Wezmę za ciebie dobrą cenę, ale nie o złoto mi idzie. Jeśli cię nie sprzedam, pokocham cię w końcu i nie będę już wolny jak ptak.
Coś w nią wstąpiło. Poczua, że w niej pękło. Gdyby jej nie odciągnięto siłą, udusiłaby Thora własnymi rekami. Gryzła, drapała, rzucała się jak zranione zwierze.
– Niech cię demony pochłoną! One są lepsze niż ty! Przeklęty niech będzie dzień, kiedy cię poznałam! – krzyczała głośno.
Nie uroniła jednak jednej łzy, ale czuła się tak bardzo nieszczęśliwa, jak nigdy dotąd. Kupcy, widząc co się dzieje zabierali swoje pieniądze. Cena On–thi spadła. Doszła do ceny psa, który miał uszkodzoną łapę, lecz mógł jeszcze szczekać. On–thi nikt jednak nie chciał kupić i za tyle.
Było bardzo złe, nawet na te okrutne czasy prawo, że niewolnika, którego nikt nie chciał kupić, zabijano. On–thi wiedziała o tym, ale nie miało to dla niej żadnego znaczenia. Coś w niej pękło i ta, która otrzymała nieśmiertelność, miała umrzeć jak zwierze na mięso. Zadrgało na chwilę w serce Thora, ale tylko na chwilkę.
– Głupia, jak chce ginąć, niech ginie – rzekł i zamierzał odejść.
I wówczas kiedy wyglądało, że los biednej kobiety jest przesądzony, wszyscy usłyszeli mocny głos.
– Jaka była najwyższa cena za tę kobietę?
Głos należał do postawnego i mocno zbudowanego męża. Miał na sobie strój ze skóry, stalowe ochraniacze na łokciach, kolanach i szyi.
Właściciel targu z drżeniem głosu podał najwyższą, wymienioną cenę, za On–thi.
Mąż odmierzył właściwą ilość monet i rzucił pieniądze pod nogi Thora.
– Masz swoje złoto Thor, ale pamiętaj. Jeśli spotkam cię znowu na mojej drodze, zginiesz i jest to pewne jak to, że jutro wstanie słońce.
– Nie wiesz, co mówisz, jesteś szalony – rzekł Thor.
– Jeśli nie znikniesz z moich oczu teraz, zabiję cię w tej chwili – odrzekł nieznajomy.
– Kim jest ten człowiek? – zapytał Thor, właściciela targu, bo poczuł się dziwnie.
– Panie, na dźwięk twego imienia ludzie trzęsą się ze strachu, ale jego imienia nawet boją się wymawiać. Jest mądry, bez uczuć, a przede wszystkim nikt jeszcze nie pozostał żywy, kiedy krzyżował z nim miecz, choć czasem miał ich dziesięciu na raz.
Thor oddalił się, klnąc pod nosem. Przystojny, czarnowłosy mąż odezwał się do On–thi.
– Jak masz na imię, piękna kobieto?
– Mam na imię, On–thi.
Nie wiedziała sama, czemu powiedziała mu swoje imię.
– Piękne imię – odezwał się nieznajomy. – Kwiat pustyni, lecz również Porzucona,
lub Wygnana, zgodnie ze starym językiem.
Popatrzył na nią chwilę.
– Jesteś wolna, On–thi.
Mąż odwrócił się i zaczął odchodzić.
– Nie mam dokąd iść i po co. Jeśli mnie tak zostawisz, umrę. Lepiej zabij mnie od razu. Uczynisz mi tym
łaskę.
Nieznajomy zatrzymał się, ale nie odwrócił.
– Widziałem, że umiesz walczyć. Miałaś, kiedy miecz w dłoni?
– Nie, nigdy panie.
– Nauczę cię drogi miecza. Potrzebuję kompana, nie kobiety. Pamiętaj. Kiedyś zrobię z tym wszystkim porządek, potrzebuję tylko więcej mocy. Tak naprawdę, chcę być bogiem.
– Pójdę z tobą, gdzie ty pójdziesz. Jak masz na imię, panie?
– Dla przyjaciół, których nie mam i dla wrogów, których mam wielu, jestem Dragonn Kerr.
W świetle tego, co powiedział, jego imię brzmiało naprawdę przedziwnie. Znaczyło bowiem „Przyjaciel bogów”. Kryształ nie popełnił pomyłki. Znalazł drugiego kandydata na nieśmiertelność.
Julia
– To, jakie mamy plany, bo wszystko się zmienia? – zapytała Sara.
– Tak, to prawda. Miałem odnaleźć ważnego gościa w Singapurze, ale on wydał instrukcje zarówno Leonowi, z którym się widziałem, jak i Henremu, którego poznaliśmy.
– Co to za instrukcje, dotyczące czego?
– Jak już wspomniałem, musimy wrócić do Australii, by zorganizować ekspedycję poszukiwawczą w Wielkiej Rafie.
– A czego będziemy szukać?
– Jakiegoś drogocennego miecza. Ach, tak przy okazji Saro, nikomu nic nie zrobiłem w San Francisco. To było zaplanowane.
– Czyli Henry nas oszukał.
– Niezupełnie, nie miał wyboru, a wówczas o niczym nie wiedział.
– A co z tym zamachem w Perth, czy Henry miał z tym coś wspólnego?
– Z tego, co mówił Leon, to nie.
Mark nie pamiętał tej rozmowy z Lindą, ponieważ kiedy spędzał z nią czas, miał świadomość Marr. Przynajmniej w większej części, spędzonego z nią czasu.
– Czy to, co nam Henry opowiadał o Leonie, to prawda?
– To też stanowiło część planu. Zrozum kochanie, obydwaj są zamieszani od lat w nielegalne interesy. Święci nie są, ale to nie są źli ludzie. Jeśli to zrozumiesz.
Julia siedziała obok i patrzyła na nich.
– Wiesz mamo, dla taty nikt nie jest zły – próbowała pomóc.
– No i te pieniądze – rzekł na koniec Mark. – Są na tę ekspedycję, a co pozostanie, to dla nas, na resztę życia.
– Zastanawia mnie jedna rzecz.
– Co takiego, kochanie?
– Dlaczego ty? Czemu ciebie wybrano?
– Podobno mam jakieś super możliwości.
– Aha – uśmiechnęła się Sara – teraz i ja wiem.
– Tata jest super, nie rozumiem, dlaczego się śmiejesz – odrzekła lekko zła Julia.
– No już dobrze córeczko, jest super. Tylko ja tego nie zauważyłam do tej pory.
– Ale będzie fajnie. Czy będziemy pływać pod wodą? – zapytała już nieco mniej zła, Julia.
– Oczywiście, cały czas.
A nie trzeba zrobić jakiegoś kursu i mieć pozwolenia? – zapytała Sara.
– Właśnie, tu zaczynają się koszty. Zaraz po przyjeździe zaczniemy kurs, który kosztuje siedem tysięcy od osoby. Sprzęt będzie nas kosztował podobno dwieście tysięcy, a pozwolenie około pięćdziesiąt tysięcy. Oczywiście amerykańskich dolarów.
– Och, to naprawdę dużo pieniędzy.
– Najważniejsze, że będziemy razem i nic nam nie będzie zagrażać.
– Czy nie będzie kłopotów, że Julia ma dopiero jedenaście lat?
– Mam prawie dwanaście – poprawiła ją dziewczynka.
– Dla ścisłości za cztery miesiące – powiedziała Sara.
– No to przecież niedługo – nie dawała za wygraną Julia.
Teraz z kolei Mark się im przypatrywał. Zastanawiał się, czy im się powiedzie.
Doskonałość tego, co się działo, polegała na tym, że on pamiętał bardzo krótko, że jest Marr. Nie zdawał sobie sprawy, że Seen ma na to wpływ. Tylko wówczas wiedział, że Sara jest On–thi. Julia od czasu kiedy Mark widział jej blizny, na nagim ciele wiedziała, że jest Seen. Od tego czasu miała świadomość faktu, że Julia jest tylko iluzją. Jednak i ona na krótkie okresy zapominała, że jest Seen. Oczywiście jako Seen, zastanawiała się krótko nad tym, jak to zostało zrobione, że przyszła na ten świat jako Julia. Oczywiście rozumował logicznie. Miała ciało niespełna dwunastoletniej dziewczynki i pamiętała dzieciństwo. Nie zaprzątała sobie tym długo ani głowy, ani serca. Dobrze przypuszczała, że to się wyjaśni. Jej największa pomyłka polegała na tym, że nie wiedziała, co jest słabością Marr. Chciała jak najlepiej i nie przypuszczała, że przypadkowo doda do jego prawdziwej słabości, jeszcze drugą. Seen sądziła, że Mark obawia się kontaktu cielesnego. Nie zdawała sobie sprawy, że to miało miejsce, ale tylko w połączeniu z prawdziwym wrogiem. Doskonałość Dragonn Kerr polegała na tym, że wprowadzając całą trójkę do przyszłości, modelował ich przyszłość doznaniami z przeszłości, więc wiedział jakie słabości on im dodał i był przygotowany, aby wykorzystać je przeciw nim w ostatecznej konfrontacji. Dragonn Kerr z drugiej strony nie wiedział kilku spraw. Po pierwsze chronił podświadomie Sarę, czyli On–thi i tego nie wiedział. Poza tym nie wiedział nic o złotym łańcuszku. Trzecią sprawą zajął się Kryształ. Dragonn wrzucił (Sądził, że on to zrobił) Senn, Marr i On–thi do przyszłości, by żyli w iluzji, że są rodziną. Wpływał na ich otoczenie, by tak ich widzieli inni. I to zrobił doskonale. Zajęło mu parę tysięcy lat, by znaleźć miecze. Odkrył, że są w Wielkiej Rafie i tam je odnalazł. Więc miał pewność, że ich wyprawa się nie uda. Nie wiedział, że tajemniczy Kryształ sprawił mu psikusa. To, co znalazł było, doskonałą kopią prawdziwych mieczów. A prawdziwe dalej leżały ukryte w Rafie i czekały na swoich prawowitych właścicieli. Seen nieświadomie utrudniła test dla Marr, związany z małą Julią. Seen sądziła, że prawdziwa miłość Marr do niej, pomoże w tym i że to będzie ostateczny test dla niego. Nie wiedziała, że ten ostatni da mu sam Kryształ i będzie on związany z samym mieczem.
Tak, Dragonn Kerr manipulował trójką, by ich osłabić. Natomiast Kryształ „grał” swoją grę i wpływał na Dragonn, ale robił to tylko dla jego dobra. Czy wybrałby kogoś na to, aby trwał na wieki, wiedząc, że ten ktoś jest zły? Dragonn Kerr bał się jednej rzeczy tak bardzo, że nie dopuszczał tego do swojej świadomości, lecz tak naprawdę zły nie był. Mimo że sam tak sądził.
*
Mark z rodziną spędził jeszcze jeden dzień w mieście Dragonn. Ten, chciał się im pochwalić, swoim dziełem. Dlatego pozwolił im zwiedzać i nie dręczył nikogo z nich, przez ten dzień. Nie uczynił tego również przez następny tydzień, kiedy zaczęli kurs podwodnego pływania z butlami tlenowymi już w Australii.
– Fascynujące miasto – powiedziała Sara, kiedy siedzieli już w samolocie i opuszczali Singapur.
Lecieli z powrotem do kraju kangurów i aborygenów. Lecieli do Queensland, by penetrować mały, piękny atol Mackay.
Wielka Rafa Koralowa jest największym tworem przyrody. Rozciąga się na długości prawie trzech tysięcy kilometrów. Rozbita na setki wysp i atoli. Niezliczone gatunki fauny i flory przyciągają turystów. Podwodny świat rafy jest naprawdę piękny dla oka. Niestety ginie i to nie tylko z powodu turystów, ale całkowitej działalności człowieka. Zarówno Mark, Julia, jak i Sara, zanim tam dolecieli, oglądali zdjęcia i filmy. Zafascynowani, nie mogli się doczekać, kiedy zobaczą to cudo na własne oczy. Przez jeden tydzień byli znowu rodziną jak przez poprzednie dwanaście lat.
Już drugiego dnia zaczęli załatwiać pozwolenia i kursy. I tym razem wpływy pana Singapuru pomagały, gdzie pieniądze nie mogły. Mark wynajął kilka grup. Całość kosztowała ponad sześćset piędziesiąt tysięcy dolarów. Unikalna maszyna do wykrywania jednocześnie stali i złota kosztowała najwięcej. Oczywiście Dragonn Kerr wiedział dokładnie, gdzie znalazł miecze. Jak to zrobił? Na swój sposób. Prosto. Kiedy zlokalizował miejsce, po prostu wynajął sprzęt i zanurkował. Nie potrzebował kursu jak cała trójka, bo zrobił wszystkie kursy, jakie tylko istniały, zanim słowo ,,kurs” powstało w języku. Po zakończeniu nauki nurkowania i obsługi sprzęt, cała trójka rozpoczęła poszukiwania. Zajęło im to prawie dwa tygodnie bez jednego dnia. Widzieli przez ten czas wiele pięknych ryb, a sama rafa, kolorami i budową mogła zadowolić najbardziej wybredne oczy.
Było dobrze po piątej i zamierzali wracać. Nagle, cudowna i bardzo czuła maszyna, dała pozytywny sygnał...
Poprzednie dni natrafiali na stal i rzadziej na złoto w formie monet, łańcuszków, a nawet raz znaleźli złoty Rolex. Teraz, niestety nie mogli dotrzeć do miejsca skąd pochodził sygnał, z powodu braku tlenu. Brakowało dwie minuty, a przecież to wystarczy, aby mieć bardzo poważny problem pod wodą. Znalezisko znajdowało się na głębokości dwudziestu ośmiu metrów. Wypłynęli na powierzchnię.
– Jutro, zaraz po wschodzie słońca zobaczę, co to jest – rzekł Mark. Jeśli to będzie miecz, to super. Jeśli nie, będziemy dalej szukać razem – rzekł w czasie kolacji.
Nic nie wskazywało, że coś się wydarzy. Julia była w swojej postaci bez przerwy od czasu ukończenia kursu nurkowania. Mark nie miał żadnych wizji i Sara również. Po kolacji siedzieli trochę razem i rozmawiali o tym, co każde z nich widziało tego dnia. Potem Julia poszła się umyć. Wróciła w swojej cienkiej piżamce, by powiedzieć im dobranoc. Ucałowała Sarę w policzek, a do Marka powiedziała tylko, dobranoc. Mark zaaferowany tym, że najprawdopodobniej znajdzie jutro miecz, zupełnie nie zwrócił na ten fakt uwagi. W końcu Mark i Sara także się umyli i położyli. Sarę ogarniała senność i w tym stanie powiedziała.
– Dziś, pierwszy raz jak pamiętam, Julia powiedziała ci tylko dobranoc. Zawsze cię całowała albo tuliła.
Mark dopiero teraz to sobie uświadomił. Julia czasem zaniedbała pocałować lub przytulić Sarę, ale jego nigdy. I znowu, nie wiedząc czemu, powiedział.
– Chyba nie jesteś zazdrosna o Julię?
Bardzo zaspana Sara odpowiedziała.
– Julia to złudzenie, jestem zazdrosna o Seen.
Mark zdziwił się bardzo. Od dłuższego czasu nie pamiętał nic. Był tylko Markiem Ferbisonem.
– Kto to jest Senn? – zapytał.
Sara nic nie odpowiedziała. Usłyszał tylko lekkie chrapanie. Nie mógł wiedzieć, że są to ostatnie słowa, jakie usłyszy od żony.
Rozważał chwilę, co powiedziała Sara i po chwili również zasnął.
...Marr obudził się w środku nocy. To ten sen go obudził. Chciał o tym zapomnieć. Tak bardzo, że chciał, by to nie istniało, lecz to wciąż trwało. Ona mówiła w śnie coś nowego. Nigdy jej nie śnił. Wystarczyło, że nie chciał tego. Nie chciał patrzeć, pragnął uciec, ale nie mógł. Teraz... Jedno straszne, drugie straszniejsze. Połączone! Och, nie mógł nawet myśleć o tym. A przecież stanął już kiedyś twarzą w twarz z tym... A teraz znowu, bardzo realnie.
Już coś zwyciężył, więc to nie mogło nadal trwać, a jednak... trwało. Ktoś mu powiedział, że zwyciężył strach śmierci, ale ma jeszcze jednego przeciwnika...wroga.
Nie wiedział, kim jest, gdzie jest, po co jest. Nagle to zniknęło, ale pozostała świadomość tego, czego się lęka.
Czuł to nadal. Tak realnie. Nigdy nie bał się tak jak teraz.
Lord Marr zlany potem wstał.
Tak, to będzie najcięższa walka, o której mówił jego mistrz, zanim dał mu miecz. Co robi teraz w tym dziwnym miejscu i dlaczego śpi z On–thi? Przecież jego umiłowana jest obok w drugim, równie dziwnym pomieszczeniu.
Marr wstał i skierował swoje kroki do drugiego pokoju. Szedł ciężko, jakby szedł po kolana w gęstej mazi...
W tym samym czasie, w drugim pokoju Seen obudziła się ze snu. Podniecona. Nie miała wizji, tylko sen. Śniła, że zaczęła kochać się z Marr. On ją rozpalał, pieścił. Dotykał i całował, omijając specjalnie najmilsze miejsca. A ona właśnie pragnęła być tam pieszczona.
Zdjęła z siebie to dziwne, choć miłe w dotyku ubranie. Położyła się naga z powrotem, na to dziwne posłanie. Nadal czuła jego dłonie i usta na swoim ciele. Nakryła się cienkim, białym materiałem. Nie wiedziała, gdzie przebywa, ale wiedziała jedno. On tam jest, tuż obok. Z inną kobietą.
Kim jest ta kobieta? Pamiętała. Teraz nie wie. Pragnie tylko jednego. Pragnie, by jej umiłowany był z nią. Woła głośno jego imię, ale słyszy tylko swój szept.
– Marr, Marr!
Ktoś otworzył drzwi. Tak, to on. Jej mąż, przyjaciel i kochanek, lord Marr.
Nagle... Wie, kim jest. Wie, gdzie jest i po co.
Jest prawie dwunastoletnią Julią. Są we trójkę w Australii, szukają miecza.
Dlaczego zdjęła piżamkę i czemu czuję się tak miło? Pamięta sen. Znowu jest Seen. Pamięta wszystko. Matkę, wspaniałą, odważną.
Her–ge opowiadała jej o jej ojcu, którego mała Seen nie znała. Był dobry, silny i odważny. Małej Seen jest smutno, że go nie znała. A potem... Pamięta tę dziewczynkę. Ona miała ojca. Był odważny jak mówiła jej przyjaciółka, silny i waleczny jak mówili inni. I mała Senn trochę jej go zazdrościła. Aż któregoś dnia, dziewczynka, a jej przyjaciółka, płakała. Jej ojciec zrobił coś, co nigdy. I potem mała Seen płakała jeszcze bardziej. Nie dlatego, że go rozerwał lew. Płakała, bo potem znaleziono jej przyjaciółkę. Jej ciało leżało u podnóża skały. A jej przyjaciółka, O–zee miała dwanaście lat bez czterech miesięcy. Dokładnie tyle, ile ktoś, kogo zna.
Kto ma dwanaście lat bez czterech miesięcy? Tak to ona, Julia. Nagle rozumie czego całe życie bała się księżniczka Seen.
Jest teraz Julią i wie kim, jest Julia. Wie teraz pierwszy raz jako Julia kim jest Seen. Trwa to jednak tylko chwilę. Znowu wszystko zapomina. Jest znowu niespełna dwunastoletnią Julią i nic nie wie o Seen ani o Marr. Do jej pokoju wchodzi Mark, jej tata...
Marr
Król zawsze się cieszy, kiedy rodzi mu się następca, szczególnie kiedy jest to chłopiec.
– Będzie naszą podporą, kiedy nam zabraknie sił – powiedziała matka. – Dajmy mu na imię Marr.
Astrolodzy potwierdzili, że następca tronu będzie waleczny i pomocny innym.
Chociaż ojciec był królem, matka królowa i wszyscy szanowali ich i służyli im, oni sami najbardziej szanowali mistrza At–a. Król poznał jego prawdziwe imię w dniu jego odejścia do krainy przodków. Stało się to w dniu, kiedy Marr skończył dwadzieścia lat.
Królestwo, w którym się urodził Marr, leżało o przeszło miesiąc drogi konnej od innego wielkiego miasta, zwanego Or. MimoMimo że w wielu sprawach czasy te wydawały się barbarzyńskie, to jednak ci ludzie mieli więcej cech ludzkich, niż na to wyglądało. Matka, chociaż była królową, chciała cieszyć się macierzyństwem. Dla niej i jej syna nastał wspaniały czas. Mały Marr chroniony matczynymi skrzydłami nie zdawał sobie sprawy, co go otacza. Lubił wszystko, co małe. Dzieci, psy, koty, motyle oraz kwiaty. Można by powiedzieć, że był romantyczny. Z inwencji królowej zasadzono ogród, tuż przy zamku. Nawodniono go sztucznie, więc takiego miejsca pulsującego roślinnością nie można było znaleźć w całej okolicy. Spalona słońcem sawanna i pustynia. Oto co otaczało ich w koło.
Matka patrzyła na niego i odpowiadała, gdy pytał. Marr godzinami lubił obserwować motyle i pszczoły, kiedy piły nektar z kwiatów. Im coś delikatniejsze i wrażliwsze, tym bardziej przykuwało jego uwagę. Król na początku słuchał jej opowiadań o synu bez komentarzy. Lata mijały, rówieśnicy chwytali za patyki. Walczyli, szarpali się, a Marr wciąż zafascynowany był drobnymi kwiatami i co się w nich działo.
Uznane było w tych czasach, że kiedy chłopiec kończył siedem lat, odstawiano go od matki i „wchodził” w interesy męża. Jednym z tych zajęć stanowiła walka. Król otoczony wieloma uzdolnionymi we władaniu bronią oddał syna w najlepsze ręce. Mistrz At–a miał długą, sięgającą prawie do pasa siwą brodę, równie długie, siwe włosy. Delikatną jak na męża posturę. Poruszał się lekko, tanecznie prawie. Mały Marr określał, że mistrz porusza się jak... motyl. Z tyłu mistrz At–a przypominał młodą dziewczynę. Mistrz był stary. Nie mówił nikomu, ile ma lat. Ojciec króla, a dziadek Marra opowiadał królowi, że kiedy on był młody, mistrz był już stary. Krążyła legenda, że At–a jest nieśmiertelny. Mijało się to jednak częściowo z prawdą.
At–a uosabiał skromność, więc stronił od porównywania swoich umiejętności z umiejętnościami innych. Już pierwszy powód wystarczał. Był najlepszy. I to nie w dalekiej odległości od królestwa, ale w ogóle. To znaczy na całej planecie. Raz tylko, jeszcze zanim Marr pojawił się na Ziemi, miało miejsce pewne zdarzenie.
Z racji statusu, zamek odwiedzali inni królowie lub tylko nieco mniej ważni goście. Władza jako taka jeszcze nie istniała. Królami nazywano tych, którym udało się kontrolować miasto. A tych, jako takich, miano dopiero kilkanaście, a i nie we wszystkich dało się utrzymać ład. Pewnego dnia odwiedził króla znakomity gość. Sam o sobie miał opinię świetnego szermierza. Przy tym nie lubił rozlewu krwi. Inaczej pewnie nie gościłby u króla, a już na pewno At–a nie zgodziłby się z nim zmierzyć. Rozmawiali o walce.
– Walczyłem z wieloma, choć nie lubię zabijać, ale nie spotkałem równego. Wiem, że jestem najlepszy.
Gość miał jedną wadę, nie grzeszył skromnością. Król tylko się uśmiechnął.
– O, widzę, że wątpisz w moje słowa, królu. Masz nijako kogoś, kto mogłaby mi się równać?
Popatrzył na siedzących przy stole.
– Ten, może?
Dostrzegł bowiem potężnego wzrostem, brodatego rudzielca. Rudzi stanowili rzadkość.
– Nie, ten jest moim kowalem, zna się na walce, ale nie jest najlepszy.
Tak się złożyło, że gość, też miał rude włosy.
– To co, nie chcesz, bym się zmierzył z twoim najlepszym? Sam widzisz, że nie mówię tego w złej woli.
Dodaj komentarz