Materiał znajduje się w poczekalni. Prosimy o łapkę i komentarz.

Portfel

Mieliśmy dziwne wrażenie, że teraz, kiedy wszystko się już zdarzyło, może zdarzyć się cokolwiek – „Altanka” Raymond Carver

Nigdy nie wyrosłem. Nie zrozumcie mnie źle, niezupełnie chodziło mi o moją niedojrzałość emocjonalną i psychiczną tylko o raczej niewysoki wzrost. Liczę równo jeden metr i 70 centymetrów. To nie najlepszy wynik, jeżeli miałbym być szczery, a przecież jestem. Wiele jest tych głupiutkich dosyć powiedzeń, mających ukrócić cierpienia osób, które nie przebijają się przez tę „wzrostową barierę”. Wiecie na przykład mówi się: „Mały, ale wariat” albo „Małe jest piękne”. To ma mi pomóc? Jestem po prostu niewyrośnięty.
Zastanawiacie się pewnie czemu o tym mówię. Sam nie wiem. Każda historia jakoś się zaczyna, a że ta jest dosyć dziwna, zagmatwana i nielogiczna, to postanowiłem dać jej równie nielogiczny i zupełnie nie związany z nią wstęp.
Nie pamiętam, kiedy w zasadzie zacząłem uczęszczać na coraz liczniejsze eskapady, mające na celu zdobycie wiedzy o otaczającym mnie świecie i systemach nim zarządzających. Wszak ludzkim jest ustalanie pewnych praw, toteż ja poszukiwałem tych praw wszędzie tam, gdzie oficjalnie ich nie ma. Raz się przechadzałem przez nasze polskie Default City. Szedłem przez zagmatwany nieco labirynt uliczek. Przechodziłem między kamienicami, obserwowałem lokalny folklor. Przystanąłem, żeby posłuchać jak młody chłopak ubrany w dres z trzema paskami podśpiewuje, czy raczej „nawija” niezrozumiały dla mnie zlepek słów. Przysłuchiwałem się jego wadzie wymowy, uciekało mu „s”. Świstał, był jak wiatr przebijający się przez nieszczelne okna na strychu starego wiejskiego domu. Cóż za ironią losu byłoby, gdyby ten chłopak nosił imię Sebastian. Sam nie mógłby go poprawnie wymówić.  
Kiedy tak obserwowałem go, za mną prześlizgnął się jakiś facet w płaszczu, czarnym i trochę pogniecionym. Tym dziwniejszym wydało się to zjawiskiem, że było akurat lato, a w słońcu można było wyczuć prażące 30 stopni. Nie oderwałem jednak wzroku od chłopaka w dresie, który wśród coraz wolniej wypowiadanych słów, znalazł zadziwiająco wiele miejsca na bluzgi. Minęło tak kilka minut, a ja musiałem zacząć usuwać się z tego miejsca, bowiem chłopak ów zaczął te liczne bluzgi kierować powoli w moją stronę, a jego współziomkowie niebezpiecznie zbliżali się do mnie. Odwróciłem się na pięcie, a do ucha jednego włożyłem słuchawkę. Wtedy zrobiłem krok, czy może dwa albo nawet trzy i stopą nadepnąłem na coś dziwnie miękkiego, a zarazem dosyć twardego. Patrzę więc w dół a oto oczom moim ukazuje się przedmiot kształtu oklapłego graniastosłupa. Skórzany i czarny był ten przedmiot, a po nieco zbyt długich oględzinach byłem w stanie stwierdzić, iż jest to portfel. Równie wolno doszedłem do faktu, że właścicielem owego przedmiotu może być nie kto inny jak facet w płaszczu. „Muszę go znaleźć” – pomyślałem. Tak więc od razu zacząłem biec w stronę, w którą uznałem, że poszedł. Przebiegłem przez wąską bramę kamienicy i rozglądnąłem się po ulicy, ale nikogo niestety nie dostrzegłem. Spytałem ludzi idących czy wiedzą coś o facecie w płaszczu, a oni wszyscy krzywo na mnie spoglądali.  
Poszukiwania spełzły na niczym, toteż musiałem zawiesić na tę chwilę ich intensywność i wrócić do nich innym razem. Uprzednio jednak zajrzałem do środka portfela, bo nic przecież nie poradzę, że jestem ciekawski. W środku było kilka banknotów niskich nominałów, bilon, zdjęcie jakiejś kobiety, dowód osobisty owego mężczyzny, którego nazwiska nie przytoczę, w końcu obowiązuje mnie ochrona danych. Imię nosił dosyć ciekawe i niespotykane: „Maurycy”. Niestety mimo usilnych moich starań nie znalazłem w środku żadnego paragonu czy czegokolwiek innego co pozwoliłoby mi określić obszar, w którym powinienem owego osobnika poszukiwać.  
Także szybko dosyć postanowiłem wrócić do domu, mając nadzieję, że nie śledzi mnie żaden ze wspomnianych wcześniej współziomków chłopaczka w dresie. Wsiadłem w autobus i usiadłem na wygodnym foteliku charakterystycznym dla komunikacji miejskiej. Na następnym przystanku wsiadła kobieta jakaś starsza, o włosach mocno już ośnieżonych. W ręku dzierżyła swój atrybut – siateczkę z zakupami. Starałem się nie spoglądać w jej stronę, ale ona dostrzegła mnie swoim sokolim wzrokiem wspartym grubymi jak denka butelek szkłami okularów. Na przekór siłom rozpędzonego autobusu zbliżała się do mnie. Wiedziałem co to oznacza, toteż byłem gotowy na nieuniknione. Wykorzystywałem ostatnie błogie chwile, kiedy mogłem siedzieć na fotelu, z którym przecież moje pośladki zdążyły się już zaprzyjaźnić. Wtedy ona stanęła nade mną. Babcia o siwych włosach i uśmiechu nr. 5 (to jest tym nieco błagalno-roszczeniowym, jeżeli go nie znacie to musicie przejechać się komunikacją miejską). Staruszka oblizała usta, ale nic nie powiedziała. One rzadko coś mówią. Pomimo tej ciszy zrozumiałem dyskretny sygnał i ustąpiłem jej miejsca. Przeszedłem na przód autobusu. Stała tam dziewczyna, całkiem ładna, muszę powiedzieć. Na nogach miała te siatkowane rajstopy. W ręku trzymała telefon, toteż znowu moja ciekawska natura się odezwała i zajrzałem jej przez ramię. Grała w tę grę z układaniem słów z konkretnie podanych liter.
Nagle powiedziała do mnie, że to nieładnie tak zaglądać komuś przez ramię i schowała telefon do kieszeni, po czym obróciła się twarzą do mnie. Wyciągnęła rękę i przedstawiła się: „Gabi jestem”. Uścisnąłem jej rękę i powiedziałem, że na imię mi Jan. Ona pyta co robię w tym autobusie, no to ja jej odpowiadam, że wracam do domu po spacerze mającym na celu obserwowanie kolorytu warszawskich kamienic. Ona się zaśmiała i mówi, że ona jedzie akurat na spacer i jakbym chciał to mogę kontynuować ową obserwację razem z nią. Przystanąłem na tę propozycję, z racji, że nigdzie mi się w zasadzie nie śpieszyło. Wyszliśmy więc z autobusu na jednym z przystanków, a ja nie byłem pewny, gdzie się znajdujemy. Zdałem się więc na najlepszą wiedzę nowo poznanej dziewczyny oraz jej zdolności przewodnicze. Spacerowaliśmy tak wzdłuż jednej z ulic miasta, a zadziwiające było, że nie zauważyłem na niej ani jednego samochodu. Nie omieszkałem zapytać Gabi, dlaczego na tej ulicy nie ma żadnego samochodu.
- Czemu tu nic nie jeździ? – tak sformułowałem swoje pytanie, odstępując od wstępnego kształtu i wcześniej obranego planu.
- Nie wiem, za daleko od cywilizacji.
- Przecież jesteśmy w środku miasta.
Rozejrzała się i jakby nie dostrzegła otaczających ją bloków i jeszcze wyższych wieżowców rozciągających się na horyzoncie. Pokręciła przecząco głową. Ja mrugnąłem i przetarłem oczy, bo przede mną rozciągała się łąka pełna kwiatów. Wciąż byliśmy w środku miasta i jego ogromnych zabudowań. A jednak między jedną kamienicą, a drugą, jak gdyby nigdy nic rosła sobie w najlepsze kolorowa łąka. Czy ja oszalałem, czy może to tylko moje oczy zwariowały? – Taką myśl wypowiedziałem na głos, a moja towarzyszka się zaśmiała. Zaczęła opowiadać, że lubi tu przychodzić, bo to miejsce wydaje się dziwnie nierealistyczne. Mówiła, że ludzie, którzy mieszkają naokoło są tak zabiegani i zajęci sami sobą, że nie dostrzegają tego miejsca, nie przychodzą tu, a niektórzy nawet o nim nie wiedzą.
Przeszliśmy między dwoma blokami i wyszliśmy na wyasfaltowaną drogę. „Złapmy stopa” – Powiedziała do mnie. Przytaknąłem jej, czując, że powoli zmieniam się w pantoflarza. Wyciągnąłem rękę z wyprostowanym kciukiem, jak na filmach. Minęło kilka minut i w oddali było widać pędzący samochód. Już wtedy było słychać muzykę Lady Panku wyprzedzającą samochód o całe metry. „Chyba wiem kto to” – Pomyślałem. Samochód zatrzymał się przy nas, a w środku siedział mój przyjaciel. Gdy mnie zobaczył wykrzyknął: „Jan! Co ty tu robisz?” A ja opowiedziałem, że nie wiem. Przedstawiłem mu Gabi. On powiedział, żebyśmy wchodzili do środka, a gdy to zrobiliśmy, zapytał, dokąd chcemy jechać. Powiedzieliśmy zgodnie, że przed siebie. Toteż przyjaciel mój docisnął gaz do podłogi i jechaliśmy tak zgodnie z tym co wcześniej powiedzieliśmy - przed siebie. Droga była prosta i prowadziła poza miasto.
Przyjaciel mój zaczął zagadywać, gdzie się poznaliśmy, a kiedy się poznaliśmy, a to co tam u nas. Odpowiadałem, że poznaliśmy się przed chwilą w autobusie i że wszystko chyba u nas w porządku. Dalej zadawał różne pytania i prowadził niewyrafinowany small talk. Skończyło się to, gdy z samochodowych głośników poleciała „Stacja Warszawa”. Wtedy podkręcił głośność i otworzył swoje okno, wystawiając za nie łokieć. Gdy doszliśmy do refrenu głośno zaczął go wykrzykiwać. Dołączyłem się do niego. Odwróciłem się do Gabi. Robiła nam zdjęcie aparatem analogowym.
- To na pamiątkę – powiedziała.
Kiedy zrobiła zdjęcie, sama dołączyła się do śpiewania.
Jechaliśmy tak jeszcze jakiś czas, aż nagle zepsuł się nam samochód. Byliśmy w środku jakiegoś pola, a zaczynało się już ściemniać. Nie wróżyło nam to dobrze. Niemniej jednak zaczęliśmy pchać samochód dalej przed siebie, nie chcąc psuć naszej dotychczasowej przygody. W oddali było widać jakiś dom. Dotarliśmy do niego, a wtedy mój przyjaciel powiedział, żebym sprawdził czy ktoś tam jest. Podszedłem do furtki i na podwórku zauważyłem mężczyznę w płaszczu. Zdziwiłem się i nawet przez chwilę zastanawiałem, czy własny mózg nie płata mi figli. Mrugnąłem i mężczyzna zniknął. Podbiegłem do drzwi wejściowych i zapukałem. Otworzył mi całkiem młody chłopak. Zapytał dosyć niegrzecznie czego chcę. Ja zacząłem bredzić.
- To tutaj, tutaj mieszka mężczyzna w płaszczu. Jestem pewien!
- Jaki mężczyzna w płaszczu? Nie wiem o kim pan mówi. – powiedział bardzo zdziwiony.
- No ten, który stał na podwórku. Jestem pewien, że go widziałem! Mam jego portfel, proszę zobacz. – Podałem mu wyciągnięty z kieszeni portfel.
Chłopak zajrzał do środka i wyciągnął dowód.
- Maurycy? Nikogo takiego nie znam. Nikt taki tu nie mieszka. Proszę stąd iść, bo wezwę policję.
Zamknął mi drzwi przed nosem. Wróciłem do samochodu i oznajmiłem moją porażkę. Moi towarzysze niezbyt się tym przejęli i po prostu kontynuowaliśmy pchanie samochodu.  
Noc się już zrobiła, a jedna sprawa nie dawała mi spokoju. Czułem na swoich plecach jakby ciężar czyjegoś wzroku. Obracałem się co jakiś czas, ale nigdy nikogo nie widziałem. W pewnym momencie zacząłem szeptać do mojego przyjaciela, że chyba ktoś nas śledzi. Potwierdził on moje obawy, mówiąc, że też mu się tak wydaje i że słyszy jakby coś szeleściło gdzieś za nami. Musieliśmy szybko obmyślić dywersję, która zdemaskowałaby tego szpiega. Nie mogliśmy wpaść jednak na żaden pomysł. Na szczęście nie musieliśmy, bo śledzący nas osobnik, był raczej amatorem i w pewnym momencie wywrócił się, wydając głośny huk. Spojrzałem w stronę źródła dźwięku i zobaczyłem chłopaczka, który nie tak dawno otworzył mi drzwi domu.
- Śledziłeś nas taki kawał drogi? -  Zapytałem.
Mój przyjaciel zapytał skąd go znam, no to szybko odpowiedziałem mu kim jest ten chłopaczek.
- Tak, śledziłem was, przepraszam, nie róbcie mi krzywdy. Mogę wam pomóc, znam się na samochodach, mogę go naprawić.
Zapytałem więc czemu nas śledził.
- Czemu nas śledziłeś?
- Mówiłeś o tamtym facecie w płaszczu. Też go widuję. Śni mi się po nocach. Chcę się dowiedzieć kim jest.
Podnieśliśmy chłopaka z ziemi i powiedzieliśmy, żeby zajrzał do samochodu. Chłopak podotykał jakichś rzeczy pod maską i nagle samochód odpalił. Wsiedliśmy więc do środka i jechaliśmy przed siebie. Zacząłem znowu rozmawiać z chłopakiem. Pytałem go czemu wcześniej nie powiedział mi, że zna faceta w płaszczu. Odpowiedział, że nie wie, że zmógł go jakiś dziwny strach, kiedy powiedziałem mu, że widziałem mężczyznę w płaszczu u niego na podwórku.
Jechaliśmy samochodem i nagle minęliśmy znak: „Witamy w Mieście B”. Dreszcz nas wszystkich przeszedł. Zacząłem krzyczeć do mojego przyjaciela, żebyśmy zawracali, że nie możemy jechać dalej. W końcu kto by chciał jechać do Miasta B? Niech rdzenni mieszkańcy tego wspaniałego terenu nie zrozumieją mnie źle, ale pochodzę z kręgów, które nie przystają z miastem na B. Niemniej jednak musieliśmy udać się w głąb tego terenu, kierowani przez mojego przyjaciela, który usilnie starał się znaleźć miejsce, w którym będzie mógł bezpiecznie zawrócić.
Jechaliśmy tak, aż droga zrobiła się dziurawa. Zaczęliśmy dostrzegać pierwsze zabudowania, wskazujące, że na tym terenie mogliśmy spotkać jakichś tubylców. Mój przyjaciel zwolnił, ze względu na stan nawierzchni. Nagle znikąd pojawiły się jakieś istoty, a wygląd miały zbliżony do form ludzkich. Obeszły nas istoty te przerażające i otoczyły, aż przyjaciel mój musiał zatrzymać samochód. Twarze miały wszystkie wygięte w grymasie, jakby ból wykrzywiał ich mimikę. Istoty te zaczęły bić w karoserię samochodu i dobijać się do szyb. Krzyczały przeraźliwie jakieś słowa niezrozumiałe dla nas. Wiedziałem, żeby nie wjeżdżać do miasta na B – pomyślałem głośno, czyli w zasadzie powiedziałem. Poddaliśmy się i otworzyliśmy drzwi samochodu. Postaci otaczające nas odsunęły się, a wyglądały jakby ludzie z wrodzonymi wadami kończyn. Ludzie o zniekształconych twarzach i ciałach całych w ranach. Otaczały nas jednak budowle zadziwiająco podobne do ludzkich zabudowań, jednak bardzo koślawych i staromodnych. Jakby chaty pod strzechami.  
- Czy to są ludzie? – Zapytałem mojego przyjaciela.
- Nie wiem. – Odpowiedział, ale nic mi to nie pomogło.  
Chłopaczek, który z nami był zaczął wydawać z siebie coraz głośniejsze dźwięki przerażenia. Otaczające nas istoty cofnęły się na chwilę, a później kilka spośród nich rzuciło się na niego i pochwyciło go. Stanęliśmy jak wryci, żeby chwilę później podnieść ręce w górę i powiedzieć, że się poddajemy. Istoty wykonały zrozumiały dla nas gest, oznaczający żebyśmy za nimi podążali. Tak też zrobiliśmy, bo przecież nie mieliśmy innego wyboru. Doprowadziły nas do budynku murowanego, istotnie różniącego się od innych okolicznych zabudowań. Zostaliśmy wprowadzeni do środka, a tam ukazał nam się widok niesłychany. Budynek mimo surowego wyglądu z zewnątrz, w środku był umeblowany w bardzo modernistycznym stylu. Istoty przepchnęły nas przez korytarzyk, a same wyszły. Szybko spojrzeliśmy po sobie, nikt nie pytał o uprowadzonego wcześniej chłopaczka. Posuwaliśmy się niepewnym krokiem przed siebie, aż weszliśmy do dużego salonu. Pośrodku niego stała ciemna i długa kanapa, a ściany wyściełane były miękkim materiałem. Ktoś siedział na kanapie salonu, a gdy usłyszał nasze kroki, odwrócił się. Twarz miał pospolitą, choć nieco nalaną, włosy zaś ciemne i łączące się z gęstą i zaniedbaną brodą. Uśmiechnął się widząc nas i jakby głos nieco mu zamarł. Odkaszlnął ten człowiek i powstał z kanapy, a ogromny był na dwa metry, co przytłoczyło nieco mnie i mój niski wzrost.  
- Goście, ludzie! Prawdziwi ludzie! Już straciłem wszelką nadzieję! – Odezwał się człowiek ten ogromny, a głos miał całkiem przyjemny, choć bardzo niski.
Znowu popatrzyliśmy po sobie, nie wiedząc cóż to za sytuacja nas spotkała.
- Z kim mamy przyjemność? – Zapytałem. Głos mi się załamał, co jednak na moje szczęście nie zdegustowało rozmówcy.
- Ach, tak, tak! Przepraszam, nie jestem przyzwyczajony do gości, do ludzi. Na imię mi Marcel, choć tutaj raczej nie ma to znaczenia. Oni nie znają imion.
Marcel. – pomyślałem. – Co za fatalne imię dla tak wielkiego faceta.
- Proszę. – Wykonał w powietrzu okrężny gest ręką, wskazując kanapę. – Siadajcie.
Skorzystaliśmy z propozycji, a gospodarz nasz zapytał czy moi towarzysze to niemowy może, tłumacząc, że on nie potrafi tego poznać. Mój przyjaciel za to odpowiedział, że nie jest żadną niemową, a Gabi załamanym nieco głosem zapytała co tu się dzieje. Gospodarz nasz dalej zaczął tłumaczyć, chodził od jednego skraju kanapy do drugiego, czasem przysiadał obok nas, po czym znowu wstawał i nieraz się zamyślał. Mówił, że przyjechał do Miasta B dawno temu, sam stracił rachubę. Lokalni mieszkańcy uznali go najwyraźniej za jakiegoś odkrywcę, gdyż przyjechał tu motorem, a tego nigdy oni nie widzieli. Był podobno turystą, więc miał ze sobą liczne przewodniki i albumy, z których lokalna ludność zaczerpała wzory na swoje budowle. Dalej opowiadał o tym, że z początku tubylcy byli nieufni wobec niego, jednak wkrótce się to zmieniło i uznali go za kogoś na kształt gościa honorowego. Siedzi w tym domu, który to bardzo starannie mu wybudowali. Siedział tu wiele lat, a przez ten czas nie mógł uciec. Bał się, nie miał map i nie znał terenu. Ponadto, jak opowiadał, ludzie stąd pilnują go i nie pozwalają na ucieczkę. W czasie swojego pobytu starał się podobno rozszyfrować język i gesty jakimi się posługują. Część z tego jest dla niego zrozumiała, ale większość wciąż pozostaje zagadką.  
Siedzieliśmy tak dłuższą noc i rozmawialiśmy. Gospodarz bardzo cieszył się, że nas spotkał. Gdy moi towarzysze i ja się uspokoiliśmy, postanowiłem skupić się na najważniejszej rzeczy.
- Musimy stąd uciec. – Powiedziałem.
Marcel przeląkł się i natychmiast mnie uciszył.
- Nie tak głośno, oni nas podsłuchują. – Wyszeptał.
- Znają nasz język? – Zapytał mój przyjaciel, bo mi Marcel zacisnął usta.
- Owszem, są inteligentniejsi niż myślicie. Choć przy tym są bardzo głupi. Nie wiem czy mnie dobrze zrozumieliście, szybko przyswajają wiedzę, ale w kwestii myślenia w codziennych sytuacjach raczej wymiękają.
Zabrałem rękę Marcela z moich ust.
- Jak tu przyjechaliśmy, był z nami jeszcze jeden chłopak. Krzyczał, więc go gdzieś zabrali. Wiesz może co się z nim stało?
- Pewnie wyprowadzili go na spacer, oni nie są kanibalami, ani mordercami.
- Jeżeli mamy się stąd zmyć, to musimy go zabrać ze sobą. Czy odprowadzą go tutaj, czy zabiorą w inne miejsce?
- Nie wiem, trudno mi powiedzieć, nie miewam gości, jak już mówiłem.  
Powiedziałem do moich towarzyszy, że zaczekamy jeszcze chwilę, a później jedno z nas musi się udać na zwiad i dowiedzieć się, gdzie jest ten chłopaczek. Mój przyjaciel zaproponował, żebyśmy zagrali w kamień, papier, nożyce. Przegrałem, zawsze przegrywam. Odczekaliśmy więc stosowny czas, obmyślając wstępny plan ucieczki. Potrzebowaliśmy pojazdu, dlatego musieliśmy również uwzględnić znalezienie samochodu. Prowiant nie był problemem, bowiem Marcel miał go w swoim domu. Co do orientacji w terenie, wiedzieliśmy tyle, że musimy jechać tą samą drogą, z której przyjechaliśmy. Najlepiej jak najszybciej.  
Toteż stało się i musiałem opuścić wygodne, modernistyczne lokum i udać się w samotną podróż zwiadowczą. Los tak chciał najwyraźniej. Nie było trudnym zadaniem przemykać się wśród zabudowań, zważając na mój niski wzrost. Nie napotkałem też żadnych większych komplikacji. Kiedy przechodziłem obok jednej z chat, usłyszałem odgłosy narzędzi oraz rzężenie tych istot. Zajrzałem po kryjomu do środka, a oczom moim ukazał się chłopaczek, który pracował przy motorze. Moja wrodzona umiejętność dedukcji podpowiedziała mi, że jest to motor Marcela. Naokoło maszyny i chłopaczka zgromadzonych było kilku tubylców, zajętych jednak prychaniem na siebie nawzajem. Wydałem z siebie charakterystyczny odgłos: „Psst”. Chłopaczek usłyszał to i zbliżył się do ścianki, zza której spoglądałem na niego. Zapytałem go co tu robi, on zaś odpowiedział mi dosyć wulgarnie i ironicznie, ze względu na co nie przytoczę tej wypowiedzi. Kontynuowaliśmy dialog przez chwilkę. Starałem się dowiedzieć co się dzieje i jak możemy go stąd odbić. Dowiedziałem się, że samochód zabrali do chaty naprzeciwko, dodatkowo umie naprawić motor, tylko grał na zwłokę, ze strachu. Powiedziałem, że wrócimy za jakiś czas i że musimy się stąd zmywać. Przytaknął mi i dodał, żebyśmy się pospieszyli, bo on tu zaraz oszaleje. Tak więc opuściłem go i wróciłem do domu Marcela.
- Jest niedaleko, według tego co mówi, samochód jest naprzeciwko budynku, w którym się znajduje. – Taką krótką relację im wtedy zdałem.
Marcel kazał nam ruszać jak najszybciej. Wszystko było gotowe. Wszystko oprócz planu, ale czy takim szaleńcom potrzebny jest plan? Wyszliśmy powoli z domu, każdy innym oknem. Szybko przedarliśmy się do chaty, w której przebywał chłopaczek. Marcel podszedł do drzwi i przyłożył palec do ust uciszając nas, by chwilę później wbić się z pełnym impetem w drzwi. Byliśmy zaskoczeni jego nader ogromną dyskrecją. Ten wielki chłop wskoczył do chaty, poturbował tubylców, a chłopaczka wziął pod pachę. I to wszystko w ciągu kilku sekund. Mojego towarzysza postawił przed nami, kazał nam biec do samochodu, a on sam wrócił do chaty po swój motor. Tubylcy zdali się być zaalarmowani, ale nikogo nie było wokoło nas. Cisza przed burzą? – Tak pomyślałem. Biegliśmy po samochód. Faktycznie, był w chacie naprzeciwko. Wsiedliśmy, a mój przyjaciel odpalił go. Wyjechaliśmy najszybciej jak mogliśmy. Wytoczyliśmy się z chaty. Na drodze już czekał na nas Marcel. Gdy nas zobaczył, ruszył, a my za nim. Zadziwiająco wyjechaliśmy z Miasta B bez problemu.
Pędziliśmy drogą, którą przyjechaliśmy. Marcel nas prowadził. Droga jednak wydawała się zupełnie inna, niż kiedy jechaliśmy w drugą stronę. „Tu nie było tego drzewa” – Mówiła Gabi co jakiś czas. Przystanęliśmy. Mój przyjaciel powiedział, że musi odpocząć chwilę, bo nie spał już zbyt długo. Marcel też nie miał nic przeciwko, a zaproponował, że w czasie, gdy mój przyjaciel będzie spał, my możemy zorientować się w terenie.
- Chcesz iść ze mną? – Zwrócił się do chłopaczka. – Ciebie jeszcze nie miałem okazji poznać.
Ten zgodził się, więc mi w uczciwym przydziale towarzyszy przypadła Gabi. Marcel zaproponował, że oni pójdą na prawo od drogi, a my na lewo, to co przed nami i tak widać na horyzoncie. Na prawo rozciągał się las, na lewo zaś, tam gdzie ja miałem iść, było pole, na którym rosły jakieś gęste krzaki, krzewy czy inne chwasty albo rośliny, naprawdę nie znam nazewnictwa.  
Ruszyliśmy więc. Zacząłem rozmawiać z Gabi o tym, jak dziwny jest to dzień i jaka to niespodziewana przygoda spotkała nas w mieście na B. Ona tylko przytakiwała na każde moje słowo. Ucichłem i ona też ucichła. Szliśmy przed siebie w ciszy. Wtedy nagle otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale jakby się rozmyśliła. W efekcie wzięła więc głęboki oddech. Później jednak namyśliła się.
- Czuję się jakbym była porwana.
- Nikt Cię przecież nie porwał. – Zdziwiłem się.
Ona zaczęła tłumaczyć, że czuje się jakbym ja ją porwał. Mówiła, że gdybym nie kazał jej wsiąść do samochodu mojego przyjaciela, to teraz by jej tu nie było. Wyjaśniała, że czuje się porwana, ale nie przeszkadza jej to. Ważne, że przeżywa jakąś przygodę.
- To fajne. – powiedziała. – Ale wydaje mi się, że zaczynam cierpieć na syndrom sztokholmski.
Mam problem, gdy ktoś mówi mi, że darzy mnie jakimś uczuciem. Na moje szczęście nie musiałem kontynuować tego tematu. Oto przed nami znalazł się w niewiadomy dla mnie sposób jakiś ogromny budynek, cały w surowym, betonowym stylu. „Cóż to?” – Zapytałem jakby sam siebie. Towarzyszka moja zaś przycichła już. Dotknęliśmy ogromnej metalowej bramy budynku, a nagle usłyszeliśmy jakiś głos. „Kto?” – Tak zapytał ten głos. Odpowiedziałem zgodnie z najlepszą moją wiedzą o systemach działania domofonów w blokach, które przecież wyglądem były zbliżone do tego budynku: „Ja!”. Wrota z trzaskiem i zgrzytem otworzyły się, a oto naszym oczom ukazały się wozy pancerne i inne pojazdy w wojskowych barwach. Co to za miejsce? – Taka myśl pewnie mi przemknęła po głowie. Ze stróżówki obok wejścia wytoczył się facet jakiś gruby, obleśny i spocony.  
- Nie znam was. – Powiedział gardłowo.
- Moje imię Jan. – Tak się przedstawiłem – A dama, która mi towarzyszy, to Gabriela.
Spojrzała na mnie, bo najwidoczniej nie podobało jej się przedstawienie jej w tak oficjalny sposób. Facet patrzył na nas chwilę, po czym wziął taki głęboki wdech nosem. Zacharczał przy tym. Splunął.
- I co tu robicie?
- Orientujemy się w terenie. Jechaliśmy samochodem, ale nasz kierowca chciał odpocząć. Sprawdzamy po prostu czy jesteśmy w drodze do Default City.
- Default City? Jesteście w zupełnie złym miejscu. Jadąc w którąkolwiek stronę będziecie się tylko oddalać.
- Jak to?
Facet ruszył głową, chciał żebyśmy poszli za nim. Tak też zrobiliśmy, jak pokorne baranki prowadzone na rzeź.
- Znajdujecie się w bazie Narodowego Programu Kosmicznego. Załapaliście się dzisiaj na odlot pierwszej rakiety. Startuje dokładnie za – tu spojrzał na zegarek – za godzinę. Zaprowadzę was w bezpieczne miejsce, z którego poobserwujecie sobie start. Nie będziecie tam nikomu wadzili.
- To bardzo miło, ale my chcemy tylko dotrzeć do Default City.
- Wiem, rozumiem. Postaram się to załatwić. Jeżeli mój pomysł nie wypali, to będziecie mogli iść, dobrze?
Przytaknąłem. Facet zaprowadził nas do jakiegoś pokoju, z betonowymi i pustymi ścianami. Po środku jedynie znajdował się stół i trzy krzesła, a w rogu pokoju, przy suficie, wisiał stary kineskopowy telewizor. Co za podłe miejsce – pomyślałem.
- Zgadzam się. – Powiedziała Gabi.
- Słucham?
- Podłe miejsce, powiedziałeś to przed chwilą.
Moje zmysły najwyraźniej były tak przytępione, że nawet nie wiedziałem co robię. Czekanie nie sprzyjało mi i po chwili głowa zaczęła mi opadać, jakbym miał zaraz zasnąć.
Wtedy drzwi pokoju otworzyły się, a do środka weszła jakaś kobieta oraz ten obleśny facet. Kobieta przedstawiła się jako zarządzająca Narodowym Programem Kosmicznym. Wyjaśniła nam, że facet ze stróżówki zasugerował, żebym wsiadł do rakiety, jako cywil. Miała to być akcja wizerunkowa, pokazująca, że kosmos jest otwarty dla wszystkich, a nie tylko dla wybranych. Nie wiedziałem co myśleć o tym wszystkim. Brzmiało jak słaby żart czy może raczej pomysł kogoś, kto nie ma żadnego wyobrażenia o tym co robi. Ale cóż, dużo głupsze rzeczy się dzisiaj wydarzyły. Odpowiedziałem kobiecie, żeby dała mi chwilkę na przemyślenie tego. Ona wyszła, a na odchodne prychnęła tylko: „Masz co najwyżej dwie minuty”. Facet powiedział wtedy do mnie, że to jest jego wspaniały plan. Powiedział, że wsiądę do rakiety, polecę w kosmos, a z kosmosu na pewno wypatrzę Default City i będę wiedział, w którym kierunku jechać. Spojrzałem na niego, nie dowierzając, że po tej ziemi stąpają jeszcze tacy idioci. Wszyscy w tej „bazie kosmicznej” muszą być szaleni.  
Stało się jednak i już niecałą godzinę później byłem na pokładzie rakiety. Już chwilkę później, w mgnieniu oka, unieśliśmy się na orbitę ziemi. Będący ze mną na pokładzie astronauta pokazał mi przez szybę jakąś plamę na ziemi. „Oto Default City” – Powiedział. Zapytałem go, kiedy wrócimy na ziemię. On odpowiedział, że jeszcze trochę czasu minie, bo przecież lecimy na księżyc. O tym nikt mnie nie uprzedził. „Przecież to zajmie tydzień!” – Wykrzyczałem. Astronauta przytaknął mi.  
- Ale przynajmniej będziesz na księżycu! – Powiedział.  
Chociaż tyle. Aż tyle!
Tydzień. To 7 dni, czyli 168 godzin. Mój przyjaciel po takim czasie na pewno będzie wyspany. – Tak wtedy pomyślałem. Połowa tego czasu minęła mi szybko dosyć i zanim zdołałem się zorientować już stąpałem po powierzchni księżyca. Pytam tego astronauty, gdzie flaga z misji Apollo 11? A on mi na to odpowiedział, że ta misja jest właśnie po to, żeby udowodnić, że amerykanie wcale nie wylądowali na księżycu, że to był spisek i mistyfikacja. Mogłem się tego domyśleć. Przecież nieustannie musimy być od kogoś lepsi, a że dawno nie byliśmy, to w ten sposób na pewno będziemy. Pozostały zespół astronautów rozejrzał się po okolicy, w której wylądowaliśmy, a w której rzekomo miała być wbita flaga. Podeszli z powrotem do statku, chcąc wyciągnąć naszą flagę. Wtedy jeden szepnął do drugiego.
- Spójrz debilu. Wylądowałeś na niej!
- Kogo to obchodzi? Dawaj zabierzemy ją, nikt się nie zorientuje. Przecież nikt nie będzie leciał na księżyc specjalnie po to, żeby sprawdzić czy kłamiemy!
- A my to niby co zrobiliśmy?  
- My to co innego, nie ma drugiego takiego rozgarniętego narodu, co by to zrobił.
Wyciągnęli więc naszą flagę i wbili ją w ziemię. Wtedy jeden z astronautów powiedział: „Chyba powinienem powiedzieć jakieś mądre słowa!”. Zamyślił się na chwilę, by ostatecznie zakończyć tę wypowiedź w dobrym stylu.  
- Dobra pierdolę, wracamy. Przemyślę to po drodze.
Już na pokładzie statku jeden z astronautów zaczął podśpiewywać: „And I think it's gonna be a long, long time 'til touchdown brings me 'round again to find…”.
- Znam to. – Powiedziałem.
- Ehh, czuję, że świat nie będzie już taki sam po wizycie na księżycu.
Astronauta odwrócił ode mnie głowę, jednak dalej śpiewał. Dołączyłem się do niego.
- Lubię Eltona Johna. – Tak mu powiedziałem. On pokiwał głową.
Śpiewał: „I'm not the man they think I am at home oh, no, no, no…”.
Razem zaśpiewaliśmy: „I'm a rocket man! Rocket man, burning out his fuse up here alone…”.
Coś uderzyło w nasz pojazd. Usłyszałem huk i straciłem przytomność, czy może raczej jakaś trauma kazała mi zapomnieć wszystko. Obudziłem się w nieznanym mi miejscu, otoczony ledwie widocznymi, rozmytymi sylwetkami ludzi. Cóż się dzieje? – Myślałem. Próbowałem mówić, gdy niewyraźne cienie przemykały nade mną, ale z moich ust nie wydobywał się żaden dźwięk. W uszach słyszałem tylko pisk. Nie czułem mojego ciała. Czy to kosmici uprowadzili mnie i znieczulili, a teraz jak na filmach, badają moją anatomię, rozkrajając moje ciało kawałek po kawałku? Wydawało mi się, że mdleję, żeby obudzić się chwilę później. Postaci nagle zmieniały miejsca, wzrok mi ciemniał, a kształty pojawiały się nagle z lewej mojej strony, gdy przed chwilą przecież były z prawej.  
Budzę się w innym miejscu, znów nie wiem co się dzieje. Jakaś kobieta stoi nade mną. Stoi i rusza ustami. Czy ona coś do mnie mówi? Próbuję wytężyć słuch, skupiam się najlepiej jak umiem, ale nic nie słyszę. Mdleję chyba. Znowu. Czy to się kiedyś skończy?
Mijają dni, tygodnie, czy godziny może? Ta kobieta znowu zbliża się do mnie. W rękach ma kartkę, pisze coś na niej i przysuwa do mnie. Na kartce widnieje napis: „Mrugnij, jeżeli możesz to przeczytać”. Mrugam. Widzę zdziwienie na twarzy kobiety. Ponownie pisze coś na kartce i przysuwa do mnie. „Czy Ty jesteś Maurycy?” – Czytam na kartce. Nie jestem, przecież nie jestem. Mrugam. Kobieta uśmiecha się przeraźliwie i odchodzi.
W niedługim czasie odwiedzają mnie kolejni osobnicy. Piszą na kartkach i zadają pytania, często dziwne. Czy byłem w jakimś miejscu? Czy uratowałem tego i tego człowieka? Czy naznaczyłem osobę X? Czy celowo dałem się złapać? Nie rozumiem o co chodzi i mrugam według intuicji.  
W końcu przychodzi jakiś facet w masce i lekarskim kitlu. Bierze mnie na ręce i przenosi na wózek. Wiezie mnie przez długi korytarz. Potem wprowadza do schowka na miotły. Kuca przede mną i ściąga maskę. To mój przyjaciel. Mówi coś, ale ja naprawdę nie słyszę. Nie wiem co się dzieje dookoła mnie. Chyba tracę przytomność.
Czuję, jakbym powtarzał ten sam scenariusz. Budzę się, a nie wiem gdzie jestem. Rozmyte z początku sylwetki ludzi zaczynają się wyostrzać i oto stoją przede mną: mój przyjaciel, Gabi, chłopaczek, Marcel i astronauta. Za nimi jest ktoś inny. Ktoś kogo nie rozpoznaję. Płaszcz ma na sobie. Czy to on? Uświadamiam sobie, że to mężczyzna w płaszczu.  
To sen był tylko. Cały czas jestem w tym samym miejscu. Cały czas nie mogę się ruszać. Ta kobieta znowu siedzi przy mnie i pokazuje jakieś zdania na kartce. Żeby ją zdenerwować mrugam cały czas, odliczam sekundy mrugnięciami. Poirytowana wychodzi.
Usłyszałem jakiś trzask. Ktoś znowu wszedł do mojego pokoju. „Ja słyszę!” – Pomyślałem. Słyszę jak ktoś opowiada o mnie. Nazywa mnie „Obiektem”. Obiekt odzyskuje kolejne zmysły. Obiekt zaczyna reagować na bodźce. Obiekt potrafi czytać zdania pisane na kartkach. Obiekt współpracuje i odpowiada na pytania. Słyszę bardzo niski głos, mówiący: „Doskonale”.
Niedługo później odzyskałem głos, słuch, wszystkie zmysły były w porządku. Mogłem chodzić i poruszać się normalnie. Co jakiś czas odwiedzali mnie jacyś ludzie i robili testy. Pewnego dnia jednak wszedł do mnie niby to lekarz, a jednak pierwszy raz go widziałem. Zdezorientowany jakiś był. Zobaczył mnie i ucieszył się podejrzanie. Podszedł do mnie i nachylił się nad moim uchem.
- Niech żyje ten, który spadł z nieba. – Wyszeptał. – Zabiorę cię stąd, o Wielki!
Usadził mnie na wózku. Nie protestowałem, w końcu sam chciałem się stąd wyrwać. Udawany lekarz zebrał moje rzeczy i wcisnął mi je w ręce, po czym wyjechał ze mną z pokoju. Korytarz nie wyglądał jak ten z mojego snu. Był dużo szerszy i w ciemnym kolorze. Nieco futurystyczny. Czułem się jak w filmie sci-fi. Jechaliśmy tak aż do windy. Mój towarzysz wcisnął przycisk wzywający windę. Czekaliśmy, a jakiś facet wyszedł z pokoju obok.
- Dokąd zabieracie Obiekt? – Pyta.
Udawany lekarz zamyślił się na chwilę.
- Rezonans. Kazali mi zabrać go na rezonans.
- No tak, to zrozumiałe. Pozwolicie, że pójdę z wami.
- Oczywiście. – Wycedził przez zęby.
Weszliśmy do windy, a lekarz wcisnął przycisk „4 piętro”. Mój towarzysz nagle wyrwał się i uderzył lekarza pięścią w twarz. Powtarzał to raz za razem, aż po ziemi płynęła czerwona struga krwi. Dojechaliśmy na czwarte piętro, a on wyciągnął bezwładne ciało na korytarz. Wrócił do windy i wcisnął przycisk „Parking”.
- Zaraz będzie po wszystkim, o Wielki. – Powiedział do mnie, a ja kiwnąłem głową.
Przepchnął mój wózek przez parking, a później pomógł wejść do samochodu. Wózek wrzucił do bagażnika. Wsiadł za kierownicę i wyjechał agresywnie, z piskiem opon. Wyjechał z budynku. Budowla, w której się znajdowaliśmy kształtem przypominała wielkiego betonowego kloca.
- Jesteś pewien, że nikt nie będzie nas ścigał? – Powiedziałem do niego, starałem się, żeby głos mój brzmiał nisko.
- Dziękuję, że przemówiłeś do mnie, o Wielki. To zaszczyt dla mnie. Nikt nas nie będzie ścigał, nie wiedzą jeszcze, że ciebie, o Wielki, nie ma tam.
Pokiwałem głową.  
- Czy masz jakieś imię? – Zapytałem.
- Wyrzekłem się go dla ciebie, o Wielki. Nazywam się teraz Sługą i sługą jestem.
Znowu pokiwałem głową. Nie wiedziałem co robić. Jechałem samochodem z jakimś świrem, choć do tej pory mógłbym przysiąc, że to ja jestem wariatem.
Wywiózł mnie na jakieś odludzie, Na polu dookoła wielkiego krateru było porozstawiane kilkadziesiąt namiotów, w niektórych miejscach stały wozy kempingowe. Sługa zatrzymał się przed kraterem, koło największego spośród wozów kempingowych. Wysiadł z samochodu, a następnie otworzył mi drzwi i pomógł wysiąść. Wprowadził mnie do wozu kempingowego.  
Wewnątrz powitał mnie bardzo otyły facet w zdobionych szatach czerwonego koloru. Ucieszył się na mój widok i uśmiechał obleśnie. Padł na kolana i powiedział, że ja jestem tym, który spadł z nieba. Ja jestem wielkim ich wybawicielem. Cóż mogą mi zrobić, jeżeli powiem im prawdę? – Myślałem. Przecież na pewno mnie nie zabiją.
- Nie jestem żadnym bogiem. Byłem w kosmosie, a nasz pojazd zwyczajnie się rozbił, stąd ten krater i całe spadanie z nieba. Jestem zwykłym człowiekiem.
- O Wielki! Ty zesłany zostałeś pod postacią człowieka, a my uwolnimy cię z twojej ludzkiej formy, byś ty mógł zyskać potęgę swych sił!
A więc to mi zrobią, po wyjawieniu prawdy. Zwyczajnie mnie zabiją.
- Jak chcecie tego dokonać? – Zapytałem.
- Obejmiemy ciebie, o Wielki, błagającą naszą modlitwą, by później oddać ciało twoje wielkiemu niebu.
Nie zrozumiałem o co mu chodziło, ale przytaknąłem. Grubas powiedział, abym położył się i odpoczął, a gdybym czegoś potrzebował, Sługa będzie czekał na zewnątrz. Zrobiłem więc tak jak mi poradził i wygodnie ułożyłem się na łóżku. Grubas wtedy życzył mi miłego spoczynku, a sam wyszedł. Kiedy tylko usłyszałem trzask drzwi, zacząłem myśleć, jakby się stąd najszybciej wyrwać? A monolog prowadziłem sam ze sobą. Że to sekta jakaś, a wszyscy tu są pojebani. Może by jednak to wykorzystać dla celów ucieczki? W końcu oddani są bezgranicznie i bez myślenia żadnego zrobią wszystko czego sobie zażyczę. Wołam więc Sługę z zewnątrz, a ten wchodzi i obrzucając mnie tytułami pyta w czym może mi pomóc. Mówię więc mu, że chciałbym znać szczegóły rytuału, który chcą wykonać na mojej formie cielesnej. Sługa według najlepszej swojej wiedzy odpowiedział, iż rytuał ma się ograniczać do spalenia mojej cielesnej formy. Mogłem to przewidzieć w zasadzie. Podziękowałem mu i kazałem odejść.
Muszę stąd uciekać. – Myślałem. Najlepiej dosyć szybko. Wymknąłem się więc przez okno wozu kempingowego. Zacząłem zakradać się i omijać kolejne namioty. Wtedy jednak natknąłem się na Grubasa, który zobaczywszy mnie, zapytał dokąd się wybieram (oczywiście tytułując mnie per Wielki). Ja odpowiedziałem, że chcę poznać ludzi wierzących we mnie. On uznał, że wspomoże mnie w tym i tak oto przez następne dwie godziny spacerowałem z Grubasem i poznawałem wszystkich ludzi z tej sekty. Sami dziwacy, Sebki, dwóch intelektualistów, którzy byli tu z niewiadomego dla mnie powodu.
Wróciłem do wozu kempingowego, a zaczęło się już ściemniać. Grubas poinformował mnie, że rytuał zacznie się wraz z zachodem słońca. Kazał też dwójce Sebków pilnować mnie, abym przypadkiem znowu nie uciekł. Położyłem się więc zrezygnowany i chwilę później zasnąłem.
Otwieram oczy i widzę nad sobą Grubasa. On mówi do mnie, że już czas. Każe mi ubrać się w ceremonialne szaty, które dla mnie przygotował. Tunika zdobiona jakimiś plastikowymi klejnotami. Zakładam ją na siebie i wychodzę z wozu. Przed drzwiami ustawiony jest szpaler ludzi z pochodniami, na końcu którego czeka Grubas. Idę przez całą długość szpaleru, zwieszam głowę. Prowadzą mnie do wnętrza krateru, w którym ustawiony jest wielki stos. Kładą mnie na nim i ustawiają się wokoło. Grubas przemawia. Krzyczy, że oto nadszedł czas wyzwolenia. Mówi: „My, pariasi! My, wzgardzeni! Wreszcie znaleźliśmy cel naszej ziemskiej wędrówki. Wraz z Wielkim, zostaniemy wyzwoleni. U jego boku będziemy zasiadać w wiecznych krainach. Razem z nim pójdziemy do lepszego świata!”. Grubas oblewa mnie benzyną. Z tłumu występuje Sługa. Mówi, że oto porzucił swoje imię, aby stać się moim kapłanem. Teraz on wyzwoli mnie z kajdan ziemskiego życia. Wyciąga rękę z pochodnią w moją stronę. Zamykam oczy i tylko mruga mi przed oczami błysk jakiś.
Dziwne to uczucie umierać. Myślałem, że ból będę czuł, a jest to coś zupełnie innego. Jakby ktoś nosił mnie na rękach. Na twarzy czuję lekką bryzę. Ryzykuję i otwieram oczy. Widzę mojego przyjaciela. Faktycznie niesie mnie na rękach.  
- Co ty tu robisz? Co się dzieje? – Pytam.
On odpowiada mi, że ledwo udało im się wyrwać mnie z rąk tej sekty. Nie chciał mi opowiedzieć szczegółów. Mówi, że leżąc na stosie zemdlałem. Mówi, że mam poparzone nogi, bo sekcie udało się zapalić stos. Na szczęście nie jest to nic poważnego. Mój przyjaciel niesie mnie do samochodu. Siedzą tam wszyscy moi towarzysze. Razem z astronautą z rakiety. Chłopaczek widząc mnie mówi, że wiedzą już, gdzie jest facet w płaszczu. Pytam czy do niego jedziemy i wyciągam z kieszeni portfel. Oni kiwają głowami. Marcel wsiadł na swój motor i powiedział, że poprowadzi nas.
Jedziemy więc długą drogą. Mijamy znak informujący nas, że wjeżdżamy do Default City. Mijamy świecące wieżowce, które w nocnej łunie wydają się być piękne. Mijamy pijanych ludzi przetaczających się przez brudne chodniki. Wjeżdżamy w małą, ślepą uliczkę. Zatrzymujemy się, a w głębi uliczki widać kogoś palącego papierosa. Wychodzę z samochodu. Nogi pieką mnie i zginają się pod ciężarem mojego ciała. Mój przyjaciel pomaga mi stawiać kroki. Podchodzę do palacza, który okazuje się być widzianym wcześniej facetem w płaszczu.
- Czy pan Maurycy? – Pytam.
- Owszem. Czego potrzebujesz młody?
- Zgubił to pan. – Wyciągam z kieszeni portfel i mu podaję.
- Ach, tak. Myślałem, że nigdy go nie znajdę. Dziękuję wam.
- Przepraszam, czy mógłbym zadać panu jedno pytanie?
Facet dopala papierosa i odpala następnego. Zaciąga się i odpowiada mi: „Jasne”.
- Kim pan jest?  
- Maurycy. Po prostu.
- Czemu jacyś ludzie pana szukają?
- Wiele osób mnie szuka, ale znajdą mnie tylko ci, których ja znalazłem.
Facet żegna się i nie odpowiada na dalsze pytania. Omija nas i znika w tłumie ludzi w następnej uliczce. Mój przyjaciel zaniósł mnie do samochodu i odwiózł do domu.
Wszedłem do swojego pokoju i położyłem się na łóżku. Zasnąłem myśląc o tym, że nie wszystkie historie mają sens i to dobrze, bo nie wszystkie muszą go mieć.

TRFL

opublikował opowiadanie w kategorii fantasy i inne, użył 7604 słów i 43036 znaków. Tagi: #podróż #portfel #Bydgoszcz #przygoda

Dodaj komentarz