Lato 1873
– Szeryfie! Właśnie dotarł dyliżans z Colorado Springs.
Dyszący chłopak stał w progu z kapeluszem przyciśniętym oburącz do piersi. Miał trudności z utrzymaniem równowagi, a jego kolana, co chwila się rozjeżdżały. Zanim zdecydował się na kolejny krok, wsparł szczupłe plecy o drewnianą ramę. Łapiąc gwałtownie powietrze, próbował ochłonąć, aby w końcu przekazać to, z czym przybiegł. Pot obficie spływał mu po wysokim czole i skroniach, rosząc poczerwieniałą twarz. Wytrzeszczone oczy co chwilę zerkały na siwego mężczyznę siedzącego za stołem z dymiącą fajką w ustach. Kiedy wzburzony oddech stał się coraz głębszy, chłopak odgarnął poprzyklejane do twarzy brązowe kosmyki i stopa za stopą ruszył w stronę krzesła stojącego przy ścianie. Klapnął na nim, wykrzywił usta i unosząc lekko pośladki, wyszarpnął uwierającą kaburę, którą przesunął na biodro.
Szeryf wyjął przytrzymywany zębami ustnik i odłożył fajkę na blat. Miał kwaśną minę, a kiedy marszczył krzaczaste brwi, na czole uwydatniała się szeroka bruzda. Przekręcił głowę i przejechał palcami po brodzie, domyślając się, dlaczego jeden z jego najlepszych ludzi wygląda, jakby uciekał przed stadem bizonów.
Grymas ściągnął surowe rysy pomarszczonej twarzy. Szeryf nie lubił, gdy ktoś wchodził do jego królestwa bez pukania. Ustalone zasady obowiązywały wszystkich, jednak widząc siostrzeńca ledwo trzymającego się na nogach, postanowił nagiąć zasadę i tym razem nie witać go upomnieniem.
– Pasażerowie? – przemówił drżącym głosem, krzyżując ręce na piersi.
– Brak.
– Woźnica?
– Śpi.
Przeczucia nie myliły. Po raz drugi w ciągu roku dyliżans przybył na miejsce pusty. W innych miastach zdarzały się przypadki pojedynczych zaginięć, jednak te, kiedy dyliżans docierał na miejsce bez kogokolwiek, spędzały sen z powiek większości stróżów prawa. Nie trzeba było słów, aby domniemać, że również tym razem nie dopatrzono się niczego, co pomogłoby naprowadzić na trop tajemniczych zniknięć. W przeciwnym wypadku, pomimo zmęczenia, przybyły znalazłby siłę, aby o czymkolwiek napomknąć lub rzucić dowód na stół. W całych stanach doliczono się pięćdziesięciu czterech zaginionych, w tym osiem powozów wróciło puste, i to wszystko przez okres dwóch lat.
Tajemnicze zaginięcia martwiły nie tylko obecnych tutaj panów. Mieszkańcy szeptali po kątach i przebąkiwali coś o gangu Deresza, że to najprawdopodobniej jego zbiry uprowadzają ludzi. Trop był wiarygodny, jednak szybko został obalony. Deresz i jego banda od dłuższego czasu siedzieli w więzieniu, poza tym, nie mogli być w tylu miejscach w tak krótkim czasie. Coraz mniej osób decydowało się na taki rodzaj transportu i przestało opuszczać miasteczko w obawie o życie.
Do najbliższej linii kolejowej było ponad pięćdziesiąt mil. Rzadko kto podejmował decyzję o podróży wozem lub wierzchem. Z depeszy nadesłanej wczoraj z samego rana wynikało, że do miasteczka miało przybyć pięcioro pasażerów, w tym zastępca tamtejszego szeryfa niejaki Crowl, by pomóc w rozwiązaniu zagadki.
Wszystko odbywało się jak zwykle. Dyliżans o świcie zajeżdżał w umówione miejsce, podróżni zajmowali miejsca, woźnica traktował zniecierpliwione konie batem, znikali w oddali i…
– Wysiadają po drodze, czy co? – zaczął zdenerwowany szeryf. – Może nasze miasteczko okryło się niesławą albo to sprawka Indian? Warzą zioła, więc uśpienie woźnicy nie stanowi dla nich najmniejszego problemu. Tylko po co mieliby to robić? Doszliśmy do porozumienia i nie wchodzimy na ich ziemie. Zwierzęta znają drogę. Wystarczy uderzyć tego na przodzie, aby pognały przed siebie.
– Nie wiem. Długo nad tym myślałem i jeśli wuj pozwoli, zbadam tę sprawę osobiście. Dyliżans wyrusza z samego rana. Wsiądę do niego i zobaczymy, o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi.
Szeryf zaczerpnął powietrza i przewrócił oczyma. Decyzja nie była łatwa, jednak chęć poznania prawdy, przeważyła. Po dłuższym milczeniu oznajmił:
– Dobrze. Idź do domu, a ja nadam depeszę. Nie będą zadowoleni, ale cóż ja mogę. Może ty będziesz miał dla nich lepsze wieści, oczywiście, jeśli nie znikniesz jak inni. Jeśli trafisz do grona tych, którzy docierają do celu po parogodzinnym opóźnieniu i będziesz w stanie to racjonalnie wytłumaczyć, awans cię nie ominie.
Szeryf wstał. Jego postura i zacięty wyraz twarzy sprawiły, że chłopaka przeszły dreszcze. Zawsze czuł przed wujem respekt, jednak tym razem biło od niego coś, czego nie zauważył nigdy wcześniej; niemoc pomieszana z pragnieniem obleczona surowością. Stróż prawa zacisnął grube palce na skórzanym pasie i wolnym krokiem podszedł do okna. Zawiesił wzrok na czterech podrdzewiałych prętach, drapał się intensywnie po brodzie, jakby widok za oknem miał dać odpowiedzi na tysiące pytań, które kłębiły się w jego głowie.
– W tobie ostatnia nadzieja. Nigdy ci tego nie powiedziałem, ale zapewne wiesz, jak cię cenię. Jesteś bystry i nieraz udowodniłeś, że nie ma sprawy, której nie da się rozwikłać. Ludzie cię poważają i uznają za osobę upartą i niezwykle dociekliwą. Liczę na ciebie i po cichu wierzę, że podołasz, zdejmując mnie i innym ciężar z barków.
***
O brzasku, gdy czerwone słońce nieśmiało wyglądało zza wielkiego masywu, Matt Wilkinson umieścił bagaż na dachu dyliżansu, przypiął leżącym tam pasem i wszedł do środka. Rozsiadł się wygodnie w kącie, położył kapelusz na kolanach, oparł głowę o miękki podgłówek i zaczął wodzić wzrokiem, czekając na pozostałych podróżników. Dość szybko zauważył, że wnętrze ma się nijak do tego, co widywał w innych powozach. Przepych i elegancja aż kłuły w oczy.
„Kto wpadł na pomysł, aby puszczać na ten piach i kurz tak bogato zdobiony pojazd?” – pomyślał, bukłak, który ściskał w dłoni, rzucił na siedzenie i powrócił do oglądania.
Najpierw rzuciły mu się w oczy wygodne, wypchane sianem i powleczone miękkimi skórami siedziska. Dotknął desek na ścianach. Były idealnie wyheblowane i przysłonięte jasnym materiałem pozaplatanym w węzły od sufitu po boczne partie drzwi. Zadarł głowę, zauważając smugę światła wdzierającą się do wnętrza przez małe okienko. Wyciągnął dłoń, przełamując skierowany na materiał promień. Powędrował wzrokiem na drzwi. Zasłonki chroniące przed słońcem falowały poruszane coraz mocniej wiejącym wiatrem. Po drugiej stronie było identycznie. Masywne drzwi z wyrytymi końskimi głowami oraz pozłacana klamka, która lśniła i zachęcała, aby jej dotknąć. Matt nie omieszkał zajrzeć pod siedzenia, lecz ku wielkiemu rozczarowaniu nie było tam nic poza belkami. Deski na podłodze idealnie dopasowane – ani jednej szczeliny, przez którą można by dostrzec, chociaż odrobinę błota.
Chłopak przymknął oczy i westchnął zadowolony z komfortu, w jakim przyjdzie mu spędzić najbliższe paręnaście godzin. Ze stanu błogości wyrwał go szurgot i drapanie w deski. Wzdrygnął się i zastygł, natrafiając spojrzeniem na starą, drewnianą skrzynię. Stała w prawym kącie siedzenia przytwierdzona splotem łańcuchów do haków w ścianie i podłodze. Okuta złotem i przyprószona srebrem, przyciągnęła wzrok chłopaka na dłużej. Siedział sztywno z rozdziawionymi ustami. Dopiero upadający na podłogę bukłak, wyrwał go ze stanu odrętwienia.
Jako że zawsze zadawał sobie tysiące pytań, tym razem również zaczął zachodzić w głowę nad sensem umieszczenia tak drogocennej rzeczy na widoku.
„Na pewno były w niej pieniądze albo inne kosztowności” – przeleciało mu przez myśl. Nachylił się nad odkryciem. „Czy ta skrzynka jest stałym wyposażeniem powozu, czy jedynie dzisiaj ją tutaj przytwierdzono i dlaczego nie zauważyłem jej zaraz po wejściu?”
Wykrzywił usta i wzruszył ramionami, nic z tego nie rozumiejąc.
Odpowiedź na to pytanie mógł znać jedynie woźnica, ale czy będzie skłonny cokolwiek wyjaśnić?
Po chwili do Matta dołączył odświętnie ubrany mężczyzna w średnim wieku. Trzymał w dłoni zrolowaną gazetę i okulary.
– Dzień dobry – burknął oschle. – Taki pech z samego rana nie wróży niczego dobrego. Niech pan spojrzy. Wpadła akurat w kałużę z błotem. Oj…!
Wilkinson skinął głową, patrząc, jak zdenerwowany mężczyzna zajmuje miejsce naprzeciwko i dmuchaniem stara się uratować przemoczoną gazetę. Rabs słynął z tego, że nie wyścibiał nosa zza wszystkiego, co pachniało tuszem i było napisane prostym, dla każdego zrozumiałym językiem. Nie to, co większość znajdujących się w bibliotece listów, które nawet przy użyciu lupy, były trudne do odczytania. Kiedy pocieranie dłonią pozbawiło papier nadmiaru błota, mężczyzna założył okulary i przystąpił do czytania.
Zastępca szeryfa oderwał od niego wzrok i wstał, wychylając się przez pokryte kurzem drzwi – w oddali wisiały deszczowe chmury. Od paru dni padało z przerwami, jednak pomimo wilgoci, temperatura już dawała o sobie znać. Matt starł pot z czoła i zerknął na młodą, wyfiokowaną pannę stojącą obok woźnicy – zakrywała dłonią rozdarty rękaw. Pogadali chwilę, po czym przewoźnik wcisnął jej w dłoń kawałek kartki i odszedł, zabierając ze sobą jej bagaż. Panna Moore złapała uchwyt tuż pod dachem i postawiła stopę na schodku. Matt zaoferował pomocną dłoń, która z chęcią została przyjęta i po chwili kobieta była w środku.
– Myślałam, że tutaj będzie chłodniej, ale nic z tego – zaświergoliła.
Uśmiechnęła się promiennie i unosząc lekko dół sukni, wyminęła kolana pogrążonego w lekturze mężczyzny i usiadła przy oknie. Pachniała wiatrem i tanimi pachnidłami ze sklepu starego Sama, a na twarz nałożyła tyle mazidła, że była mało co bledsza od trupa. Rzęsy pociągnięte henną ciążyły, a pod lewym okiem widniał nieumiejętnie przypudrowany siniak. Moore była panienką do towarzystwa i Matt nieraz widział ją w naprawdę opłakanym stanie.
Zastępca szeryfa spuścił wzrok z kobiety i ponownie zawisł w drzwiach, mocno ściskając dłońmi uchwyty. Dojrzał woźnicę mocującego się z bagażem panny Moore. Kiedy przewoźnik skończył i zeskoczył z powozu, Matt zapytał:
– Nie boi się pan, że znajdująca się w środku skrzynka, pomimo dobrego zabezpieczenia, zostanie zrabowana podczas ewentualnego napadu?
– Nie – odburknął i sięgnął po fajkę. – Skoro ją pan zauważył, to znak, że niedokładnie obejrzał pan dyliżans. Radziłbym wysiąść i przyjrzeć mu się raz jeszcze.
– Nie muszę. Widziałem wszystko.
Powożący wypuścił dym nosem i nie mówiąc ani słowa, postawił stopę na kole, zarzucił ręce na dach i podźwignął ciało, siadając na koźle. Zanim chłopak cofnął głowę, poobserwował go chwilę, zauważając dziwny nawyk trzymania wodzy. Nie w palcach jak inni, lecz w zgięciach rąk. Poza tym był blady i strasznie chudy, niemniej ubrany elegancko z zaczesanymi do tyłu włosami.
Matt widział go tutaj po raz pierwszy, a znał spore grono przewoźników, często obwąchując, czy nie śmierdzą alkoholem. Odkąd objął posadę zastępcy szeryfa pięć lat temu, tylko dwa razy zdarzyło mu się umieścić powożącego w areszcie i opóźnić wyjazd dyliżansu o cały dzień. Zaniechał roztrząsania wątku dziwnie wyglądającego mężczyzny, przypominając sobie, jak jemu podobni narzekali na złe warunki pracy.
Wrócił do dyliżansu, pochwycił bukłak, zwilżył gardło i usiadł na wcześniej zajmowanym miejscu. Oparł głowę o podgłówek i zawiesił wzrok na falującej zasłonie na drzwiach.
– Myślicie panowie, że będzie burza? – zagadnęła panna Moore: odwiązała troczki, zdjęła z głowy ozdobiony wstążkami kapelusz i rzuciła na skrzynkę, która, jak się Mattowi nie przywidziało, zadrżała, a wokół żółtych wstążek powstało coś na podobieństwo pary.
– Oby nie – burknął Rabs, odrywając oczy od gazety. – Boję się tego zjawiska, poza tym, jazda w ścianie deszczu to nic przyjemnego. Szum, wiatr, krople uderzające o dach i te przytłaczające szarości przeplatane błyskawicami. Aj, zapomniałbym o grzmotach. To dopiero jest straszne.
Na tym grzecznościowa wymiana słów dobiegła końca. Mężczyzna powrócił do czytania, a kobieta wyjęła chusteczkę i przecinała gorące powietrze rześkim chłodem. Matt wyglądał na zdziwionego brakiem reakcji damy na tak piękny i lśniący przedmiot, który miała po swojej prawicy. Pan od gazety również nie kierował w tamtą stronę wzroku.
„Jego mogę zrozumieć… zaczytany, ale ona!” – myślał. Spuścił głowę. „Czy tylko ja ją widzę? Czy tylko ja mam wrażenie, że coś jest tutaj nie tak?”
Z rozmyślań wytrącił chłopaka trzask zamykanych drzwi. Domyślił się, że więcej pasażerów nie będzie. Powozem zabujało, a znużone spojrzenie, które Matt zdążył zauważyć, zanim woźnica odwrócił głowę, wywołało gęsią skórkę. Nigdy nie widział tak błękitnych i hipnotyzujących oczu.
Rozległo się pukanie w dach, po czym ruszyli w drogę. Konie rżały podekscytowane czekającą je gonitwą, a towarzystwo w powozie skupione na sobie, nie wdawało się w dyskusję. Matt nieustannie rozmyślał o skrzynce. Korciło go, aby dotknąć świecącego okucia, jednak za każdym razem, kiedy już miał wyciągać dłoń, coś z tyłu głowy podpowiadało, aby zaniechał. Po długiej walce ze samym sobą zawiesił spojrzenie na piachu, skałach i drapakach pojawiających się co jakiś czas. Monotonia sprawiła, że zawładnęła nim senność.
Oderwał oczy od nudnego widoku i wzniósł głowę, zauważając dziwne rysy na szybie oraz uchylony lufcik. Nie przypominał sobie, aby słyszał jakikolwiek dźwięk wskazujący, że woźnica go otwierał.
„Dziwne” – pomyślał i zamknął oczy. Rozprostował nogi. „Może był uchylony, a przy szarpnięciu, rozwarł się mocniej”.
Delikatne kołysanie powozem sprawiło, że zasnął. Po jakimś czasie otworzył oczy i objął się rękoma. Było zimno i ciemno. Złowrogie chmury przysłoniły słońce, jednak tak gwałtowny spadek temperatury był zastanawiający. Matt wyjął z kieszeni koszuli zapałkę i draskę, po czym wstał i pochwycił w dłoń lampę olejną, którą miał nad głową. Podpalił knot i jakiś czas później wsparty plecami o oparcie patrzył, jak pomarańczowe światło przełamuje mroki. Powiódł wzrokiem po towarzyszach. Panna Moore spała nakryta kocem, który nie wiadomo skąd się wziął. Na pewno nie było go w powozie.
„Czyżbym przespał popas, i to właśnie wtedy wręczono kobiecie koc?” – myślał, drapiąc palcami po parudniowym zaroście. „Jak długo drzemałem? Niemożliwe, abym przespał cały dzień!”
Sięgnął do kieszeni kamizelki i wyjął zegarek na cienkim łańcuszku.
– Piętnaście po dwunastej – burknął, robiąc wielkie oczy.
Pan Rabs chrapał, zagłuszając deszcz dudniący o dach. Żadna kropla nie wpadła do środka, mimo że lufcik był uchylony. Obok Rabsa na siedzeniu leżała gazeta… nie, trzy. Matt przetarł oczy i spojrzał ponownie. Data na jednej była sprzed dwóch lat. Zaczął analizować i szukać sensownej odpowiedzi.
„Czyżby były wsadzone w tę, którą mężczyzna czytał?” – pomyślał. „Nie, zauważyłbym!”
Odpowiedział sobie bez zastanowienia, nie przestając dumać nad dziwnym zjawiskiem. Schował pamiątkę po dziadku do kieszeni i zaplótł ręce na piersi, wodząc wzrokiem.
Nagle zatrzeszczało. Wzniósł oczy i zamarł. Przez lufcik dojrzał gwiazdy tak skumulowane, iż miał wrażenie, że na siebie nachodzą. Patrzył chwilę z rozdziawionymi ustami, po czym przycisnął nos do szyby w drzwiach. Ciemno, widoczność zerowa. Podskoczył przestraszony jasną smugą przelatującą po gładkiej powierzchni. Po plecach chłopaka przeszedł dreszcz. Miał nieodparte wrażenie, że ktoś go dotyka. Zimno weszło pod skórę. Koślawo kreślone znaki, które wyczuwał na przedramieniu, wprawiły serce w szybsze bicie. Jego oddech stał się płytki i urywany.
Chłopak wytężył wzrok, próbując wypatrzeć jakieś drzewo, wypiętrzenie terenu. Robił wszystko, aby nie myśleć o dziwnym odczuciu – pustka. Zamiast tego skrzyżował spojrzenie z lśniącymi oczami pozbawionymi źrenic. Pisnął, zagryzając pięść, po czym jak najprędzej odwrócił wzrok. Gęsia skórka pokryła ciało, a włosy u nasady uniosły się nieznacznie.
Ten do tej pory odważny i nieulękniony stróż prawa zaczął drżeć i strzelać oczyma we wszystkich kierunkach, a bladość jego cery przypominała pergamin. Pochylił plecy i spuścił głowę, mamrocząc pod nosem:
– Jakim cudem widać gwiazdy, skoro niebo przysłaniają chmury, a na dodatek mamy środek dnia?
Panna Moore otworzyła oczy i ziewnęła, po czym spojrzała pytająco na chłopaka.
– Panie Wilkinson, wszystko w porządku?
Matt bał się spojrzeć w górę, jednak nie wypadało okazywać strachu, zwłaszcza przed damą. Wziął się w garść i spojrzał w okno; następnie w drugie. Gwiazdy były wszędzie. Płynęły wraz z powozem albo powóz płynął razem z nimi.
Oblizał wyschnięte wargi i wydukał:
– Tak. Poza czernią widzi może pani coś za szybą?
– Nie – odparła szybko.
– Skąd wzięła pani koc? – zmienił temat, jakby dalsze dociekanie było czymś złym.
Kobieta spojrzała na niego jak na wariata, zatrzepotała rzęsami i naciągnęła pled po samą brodę. W dyliżansie robiło się coraz chłodniej. Matt również odczuł tego skutki. Jego palce zaczęły grabieć, a zęby szczękać. Było zdecydowanie za zimno, co od razu wzbudziło jego podejrzenia. Przewrócił oczyma i chuchnął na dłonie. Z ust wylatywała para. Powtórzył czynność, aby sprawdzić, czy przypadkiem mu się nie przywidziało.
Była. Gęsta i długo utrzymywała się w powietrzu, na domiar złego z dachu dochodziły szmery, stukania, jakby ktoś był na górze.
– Słyszała pani?
Odpowiedzią było milczenie i ogromne zdziwienie w kobiecych oczach. Panna Moore westchnęła i kiwając głową na boki, rzekła z drwiną w głosie:
– Popiło się wczoraj, nieprawdaż? Koce leżą obok mnie. Ma pan problemy ze wzrokiem? Dziwne! Czy nie powinien pan widzieć jak sokół, aby bez problemu strzelać do bandziorów najeżdżających nasze miasteczko?
– Nie piłem i… Jak obok? Tam stoi jedynie skrzynka i nic więcej – wypalił pewien swoich racji.
– Myślałam, że stróże prawa są bardziej ogarnięci. Jedyna skrzynka, jaką zauważyłam, stoi pod siedzeniem, tuż pod panem. Jest nijaka, więc nic dziwnego, że nie rzuciła się w oczy – prychnęła i podążyła ręką w kierunku koców, których Matt nie widział. Widział za to skrzynię, którą kobieta niebawem dotknie.
Matt pochylił się i nic. Pod siedziskiem była jedynie podłoga. Zrobił wielkie oczy i zdębiał, widząc, jak drobne palce panny Moore obejmują jeden z łańcuchów i przenikają przez bok skrzyni. Chłopak pokiwał głową, zamrugał i kiedy ponownie spojrzał przed siebie, a następnie na dłoń kobiety, zauważył w niej szary, sprany koc. Panna Moore położyła go na kolanach dziwnie zachowującego się chłopaka i westchnęła, opierając się plecami o miękką skórę. Matt odruchowo wcisnął plecy w oparcie, ciałem wstrząsnął dreszcz.
Po raz kolejny poczuł mrożący krew w żyłach dotyk. Tym razem przesuwał się po kręgosłupie. Matt odruchowo stanął na nogi, uderzając głową w twarde deski. Pochwycił bolące miejsce i przez ramię zerknął w szybę. Odbijała sylwetkę śpiącego pana Rabsa i… Ktoś siedział obok niego, trzymając gazetę pomiędzy niekompletnymi palcami. Niektórych części brakowało, tak samo zresztą, jak fragmentów ciała. Matt przycisnął dłonie do piersi. Serce tłukło się, strasznie szybko pompując krew. Sparaliżowany strachem stał jak kołek i wpatrywał się w dziwaczne odbicie. W powozie był ktoś jeszcze, stał pod drzwiami. Młody blondyn patrzył na niego bykiem, trzymając ręce w kieszeniach spodni. Sylwetka niewyraźna, nieruchoma. Był zespojony z drzwiami.
– Panie Wilkinson! – krzyknęła panna Moore, uderzając go w ramię.
– Co?! A… wszystko gra – wybełkotał i opadł na siedzenie; nogi odmówiły posłuszeństwa.
– Ma pan problemy z głową, czy co?
– Nie – tyle zdołał wydusić.
„To jedynie wymysł niewyspanego mózgu” – pomyślał i zamknął oczy, nawet nie dziękując. Całą noc przewracał się z boku na bok, rozmyślając o czekającej go podróży. Niemniej nadal otaczał go chłód, serce goniło jak oszalałe, a grdyka tarła o wysuszone gardło. Bardzo się starał, ale nie był w stanie tego wytłumaczyć.
***
Panna Moore nie spuszczała z niego oka. Mattowi było głupio, jednak nie mógł do końca podróży unikać rozmowy w obawie, że powie coś głupiego. Mózg pracował na najwyższych obrotach, zadając pytania, na które musiał uzyskać odpowiedzi. Wziął dwa głębokie wdechy. Otaksował pomieszczenie i upewniwszy się, że wykreowanych przez intelekt postaci nie ma, spytał:
– Ile gazet pani widzi?
Panna Moore przekręciła głowę i rzekła:
– Jedną. Najwidoczniej artykuł o wydobyciu węgla znużył pana Rabsa, bo inaczej wątpię, aby sobie odpuścił, nie przeczytawszy do ostatniej kropki.
– Jedną?!
– Dziwnie się pan zachowuje, panie Wilkinson. Dobrze się pan czuje? Blady pan jakiś, rozkojarzony, o niedorzecznych pytaniach, jakie pan zadaje, nie wspomnę – oznajmiła i poprawiła koc, którym przykryty był śpiący Rabs; zsunął się z jego piersi.
– Jaka data widnieje u góry?
– Dwudziesty lipca tysiąc osiemset siedemdziesiąty trzeci. Pan widzi inną? – spytała z przekąsem.
Matt nie odpowiedział. Popatrzył na kobietę spod ściągniętych brwi i zaczął rozkładać koc. Otulony po szyję spojrzał na szybę w dachu – zauważył kolejne pęknięcia. Postanowił zapamiętać ich ułożenie i po pewnym czasie sprawdzić, czy żadnego nie przybyło.
– Tylko nie to! – wrzasnął Rabs wyrwany ze snu odgłosem pioruna, który uderzyć niedaleko; huk był nadzwyczaj głośny.
Przez chwilę było widno, jednak ten stan trwał za krótko, aby Matt mógł, cokolwiek dostrzec. Rozgwieżdżone niebo zastąpiła czerń, deszcz coraz intensywniej uderzał o dach dyliżansu. Nadal widział skrzynię, trzy gazety, jednak nie miał zamiaru o nic pytać, bo w oczach kobiety i tak uchodził za idiotę. Deszcz, gwiazdy, chmury, przywidzenia – tego nie da się racjonalnie wytłumaczyć.
– Spokojnie – powiedziała ciepło Moore i pochwyciła Rabsa za dłoń, która drżała tak samo, jak reszta ciała.
– Zasłońcie okna! Im mniej będę widział, tym lepiej. Mało brakowało, a uderzyłby w nas. Muszę zatkać uszy, aby nie słyszeć, kiedy piorun będzie uderzał. Zamiaruję dojechać w jednym kawałku. Jak zacznę panikować, proszę mną potrząsnąć albo uderzyć. Zostawiam wolną wolę.
– Dobrze, a pan, panie Wilkinson… Proszę zasłonić okna.
Panna Moore wyjęła z małej, białej torebki kłak waty i podała zlęknionemu mężczyźnie. Od razu zrolował biały puch w palcach i napchał obficie do uszu. Położył nogi na siedzeniu, przyciągnął kolana pod brodę, przykrył głowę kocem i zamilkł. Matt szarpał zasłonki – w żaden sposób nie chciały się przesunąć. Zostawił więc tak jak były i machnął z rezygnacją rękoma.
Gazeta spadła, otwierając się w połowie. Matt zerknął na datę. Identyczna, jaką wymieniła kobieta, poza tym, gazeta była jedna.
– Niech pani spojrzy w górę – poprosił.
Moore uniosła głowę.
– Co tam widać?
– Chmury, krople deszczu i rozbłyski.
– Szyba jest cała? Nie ma na niej pęknięć?
– Nie.
Spojrzała na chłopaka spode łba, kiwając głową.
– Potrzebuje pan dłuższego odpoczynku od pracy. Źle pan wygląda, a pana zachowanie zaczyna mnie przerażać. Widzi pan rzeczy, których nie ma, a te, które są, są dla pana niewidoczne.
Matt miał kolejny powód, aby wyglądać, jakby zobaczył ducha. Szurgot na dachu przybierał na sile. W dyliżansie działy się zjawiska…
– Ma pani rację. Muszę poprosić szeryfa Frosta o urlop. Pomyślałem, że może to mieć związek z tajemniczymi zniknięciami osób podróżujących dyliżansami. Nieustannie nad tym dumam, kreując przeróżne wizje.
– Słyszałam. Ludzie się boją, ale, jak widać, ja do nich nie należę. Ostatnio doszłam do wniosku, że te zniknięcia są grubymi nićmi szyte. No bo jak wytłumaczyć to inaczej niż tym, że od dawna wiadomo, iż kolej walczy, aby dyliżansy zaprzestały kursów. Może ludzie wcale nie znikają, jedynie przewoźnicy i pasażerowie są przekupieni. Ci, którzy pragną wyjechać i nigdy nie wrócić, wsiadają, dyliżans zawozi ich do miejsc docelowych i tyle. Nie chce mi się wierzyć w te całe zaginięcia.
Matt słuchał każdego słowa z uwagą. To, co kobieta powiedziała, miało sens i może tym tropem powinien podążyć po dojechaniu do Colorado Springs.
1 komentarz
Marigold
Jest klimat! Ależ nam tu intrygę zapodałaś!