Opowiadanie jest dość mroczne i brutalne.
Mgła gęsto otulała szary, obskurny budynek, który zdawał się jaśnieć, jakby jego mieszkańcy opuścili go w ogromnym pośpiechu, zapominając zgasić światła. Blask księżyca gubił się tuż nad powierzchnią czegoś błyszczącego, uniemożliwiając srebrnej poświacie przeniknięcie między gałęzie otaczające budowlę. Fioletowa kopuła zawisła nad okolicą, tłumiąc odgłosy dobiegające z lunaparku oddalonego o trzy kilometry.
Różnokolorowe, niesymetryczne i pulsujące kształty tańczyły wśród krzaków, przełamując biel oparu. Ich liczba rosła, a wzory, jakie tworzyły, były piękniejsze niż niejedna mgławica.
Na odrapanej, parkowej ławce siedział mężczyzna w czarnym dresie, wlewając w gardło kolejne łyki whisky. Nie wykrzywiał twarzy, gdy trunek spływał mu przełykiem, paląc podrażnione ścianki. Ręce, kurczowo zaciśnięte na butelce ociekały krwią, a sine przebarwienia na dłoniach ciemniały z sekundy na sekundę.
Mężczyzna przechylił głowę i wbił diaboliczne spojrzenie w więzienie. Obszerny kaptur osłaniał zmarszczone czoło. Zacisnął mocno szczękę – zęby zgrzytnęły. Poodbijana, przekrwiona twarz przybrała odcień czerwieni. Rozcięta warga zadrżała, a butelka pękła pod naporem zaciskających się na niej palców. Brzęk tłuczonego szkła rozległ się w oparach, odbijając echem od falującej kopuły.
– Ostatni potępiony i, mam nadzieję, wracam do domu – burknął.
Wyszarpał kawałek szkła tkwiącego w wewnętrznej części dłoni i wstał. Uniósł głowę, wlepił wzrok w księżyc i obserwował, jak skrywa swoje oblicze za ciemną chmurą.
Ciszę przerwał trzask, a następnie żółte iskry oświetliły odległy kraniec parku. Przez osłonę przechodził ciemny, skrzydlaty stwór, potrząsając umięśnioną szyją. Postawił krzywe, owłosione stopy na trawie, strzepał skry ze skrzydeł oraz baranich rogów i podszedł do mężczyzny.
– Zadanie wykonane? – zapytał zakapturzony.
– Tak, panie. Wszystkie istoty w obrębie dwóch kilometrów, pogrążone w głębokim śnie. Wermun obserwuje okolicę. Trzeba będzie uzupełnić zapasy, bo usypiającego proszku zostało jak na lekarstwo. – Stwór wyciągnął rękę, wyszczerzył szpilkowate zęby i podsunął pod nos rozmówcy czarny woreczek oprószony złotym pyłem.
– Dołącz do reszty i sprawdź, czy przypadkiem ktoś z personelu lub odrzuconych nie wybudził się przedwcześnie. Jeśli tak, przyjmij ludzką postać i uśpij. Nie trzeba nam świadków. Ten, jak i wcześniejsze przypadki utkną wśród akt z napisem: „Niewyjaśnione” – oświadczył, odwracając wzrok.
Bycie diabłem miało swoje plusy i minusy. Azazel przybył na to pustkowie, aby zasilić szeregi piekielnych czeluści. Co osiem miesięcy wychodził na powierzchnię, by dostarczyć przed oblicze władcy pięćdziesiąt potępionych dusz. Nie pałał entuzjazmem, gdy lista na pokrytej językami ognia skale informowała, że nadszedł czas na zbieranie żniwa. Pragnął czegoś zupełnie innego. Fascynowało go wprowadzanie nowych w zasady panujące w piekle. Ubóstwiał wskazywać duszom miejsca ich nowej egzystencji, rozdzielać prace i obserwować jak wtapiają się w tło. Wpływać na skołowane umysły i oceniać ich wytrzymałość.
Wszystko, o czym marzył, było na wyciągnięcie ręki, jednak wymagało to aktu, o który zabiegał od wieków.
Wśród dusz zasługujących na piekło wystarczyło znaleźć jedną, która na jego oczach dokona nawrócenia i zostanie przypisana niebu. Niby proste jednak miejsca, z których pochodzili kandydaci, nie dawały nadziei. Więzienia, slumsy – wiadomo, że tam trudno o sumienie bez plam i ręce nieprzesiąknięte krwią.
Powiało chłodem. Mgła zasnuwająca przygarbionego diabła opadła leniwie na chodnik, falując wokół jego stóp. Otaczała go czystka, niezakłócony przepływ tlenu i drobinek pyłu, które wciągał łapczywie nozdrzami.
Uniósł kąciki ust, przeciągnął porozrywanym rękawem po szerokim nosie i ślimaczym tempem ruszył w kierunku ostatniego promyka nadziei, który pozostawił pomiędzy cegłami, tapetami i tynkiem.
Wsadził pokiereszowaną dłoń do kieszeni spodni i wyjął paczkę papierosów. Drżącymi palcami wysunął fajkę, wbił w nią długie paznokcie i wsadził do ust. Pstryknął palcami – jasność. Ogień tańczył na opuszce, rozżarzając używkę na samym koniuszku. Azazel wciągnął dym do płuc i mruknął zadowolony, że to być może ostatnie chwile, kiedy przybiera ludzką postać i karmi organy smogiem oraz wszystkimi boleściami tej zapomnianej przez większość ludzi dziupli zła. Nienawidził siebie po przemianie. Nieśmiertelność mieszała się ze śmiertelnością. Miał ciągotki jak ci, po których przychodził. Musiał wybrać używkę, aby móc korzystać z pełni mocy. Wybrał dwie. Jedna podwędzała, druga rozpalała wnętrze.
– Zaczynamy! – zagrzmiał.
Nagle tańczące punkciki zamarły, a ciszę zastąpił hałas. Diabeł potarł ręce i wystrzelił w stronę murów fioletowe światło. Cegły zadrżały. Przestrzenie między nimi się poluzowały – konstrukcją bujało.
– Mam rozbłysnąć czerwienią? – rozbrzmiało tuż nad jego głową.
– Nie teraz, maleńka – syknął pomiędzy zaciągnięciami i zsunął kaptur. – Mało ci tego, co tam widzisz?
Wskazał ręką naroża budynku. Rozedrgane, czarne cienie wpełzały w zagłębienia między cegłami, wyszarpując wrzeszczące dusze. Potępieni zapierali się nogami i rękami o pokruszone tynki, wyli i ubolewali nad własną głupotą. Cienie przybierały różnorodne formy, ściskały cierpiące dusze, chwytały w mocne szpony i na siłę wyrywały z ceglanej przeszkody. Uderzały opornych z ogromną siłą, wykręcały kończyny, ściskały gardła, odbierając wyjącym z rozpaczy nadzieję na drogę powrotną.
Odgłosy udręki były tak głośne, że zafascynowanemu widowiskiem Azazelowi papieros wypadł z ust. Ryknął śmiechem i odpalił kolejnego. Jego źrenice błyszczały, a on nie ukrywał, że spektakl, który podziwiał otoczony mgłą, był lekarstwem dla ciała. Prowadzone na siłę uciemiężone poświaty miały przerażenie w oczach. Usta rozciągnięte na pół twarzy błagały o łaskę. Nawet najbardziej zawziętych nie ominęło to, co nieuniknione.
– Otwórzcie wrota! Zapłata już na was czeka! – zagrzmiał z ironią w głosie.
Ziemia zadrżała. Pobliskie kamienie tonęły w falującym podłożu, a piach i trawa znikały w oczach. Wypiętrzające się skały i oblepiająca je lawa stworzyły dwa rzędy spiralnych słupów zakończonych szpikulcami.
„Nie! Błagam! Przepraszam! Nie chciałem! Wybacz!” – nie ustawało, niosąc się pomiędzy zawirowaniami pary. Rozpaczliwe nawoływania i prośby o łaskę dodawały diabłu niewidzialnych skrzydeł. Zrywał boki ze śmiechu, lustrował fruwające nad głową dusze i napawał się ich upadkiem.
– Ci, których krzywdziliście, zapewne krzyczeli to samo! Usłuchaliście ich próśb?! – wydobył z siebie na całe gardło.
Cisza.
– Nie, bo inaczej by was tutaj nie było, pośród tych prętów, krat, drutów i kłódek – prześmiewczy śmiech opuszczał jego gardło.
Pomiędzy słupkami zaczęły krążyć ciemne nici, tworząc lej, z którego wyłaniały się zakrzywione szpony oraz kościste, zwęglone ręce. Przechwytywały porzucane przez cienie dusze i wciskały w falujący odmęt. Droga do piekła była naszpikowana zadrami, które kaleczyły wleczone w głąb ziemi roztrzęsione duchy.
Azazel wypluł niedopałek i nasłuchiwał, jak wrzaski nikną.
– Zmień ubarwienie, bo wiem, jak tego pragniesz – oświadczył, sięgając po kolejnego papierosa.
Biała jak mleko mgła zgęstniała. Mężczyzna z ledwością trafił filtrem do ust. Pstryknął palcami – opary wokół jego osoby opadły.
– Od razu lepiej. – Wziął buch i zawiesił wzrok na tym, co go otaczało.
Obłoki pary spływały krwią zabranych. Chodnik chłonął kałuże czerwonej cieczy jak gąbka wodę. Mężczyzna wyciągnął rękę przed siebie i zagłębił ją w mazi. Delikatnie pieściła jego zmysły, oblepiając skórę jeszcze ciepłą i parującą substancją. Morze krwi otaczało go zewsząd. Gęste powietrze przesiąknięte śmiercią głaskało po sercu. Oczy chłonęły widok intensywnie, jakby to, co widział, było najlepszym lekarstwem, jakie wymyślono na tym podłym i zepsutym świecie.
Wyrzucił pół papierosa, przydeptał go ciężkim butem i niczym taran wkroczył do budynku, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu. Cienie plątały się wokół niego, oddzielając przerażone dusze od zmasakrowanych ciał tonących we własnej krwi. Mocne chwyty w okolice szyi skutecznie uciszały rozhisteryzowane wrzaski. Azazel obmiótł spojrzeniem widok wokół siebie i zaczął podążać równym krokiem, jakby poza nim, ścianami i mrugającym oświetleniem, nie było nic więcej.
Okaleczone ciała więźniów odkopywał na boki, deptał po głowach, miażdżąc kości i mózgi. Bryzgały pod naporem i lądowały na ścianach, spływając galaretowatymi płatami na cement. Za jego plecami widniało cmentarzysko z ludzkich szczątków.
– Wyżerka! Chodźcie do mnie! – zagrzmiał, wyrzucił ręce do góry i wyszczerzył ostre zęby.
Kamienna posadzka popękała na całej długości, płytki odpadały ze ścian. Gęste kłęby gorącej pary przysłoniły widoczność, ale nie na tyle, aby nie zauważyć, jak ze szczeliny wyskakują warczące ociekające śliną, czarne, włochate demony. Ostre zęby wypełniały zmarszczone paszcze i zgrzytały złowrogo. Stwory charczały, wyły i w okamgnieniu dopadły do tego, co miały przed nosem.
Azazel szedł wolno, obserwując jatkę. Bestie wyrywały płaty mięsa z ciał, miażdżyły mocnymi szczękami i połykały w całości. Ostre pazury wbijały się w ciepłe jeszcze zwłoki, grzebiąc w ich wnętrzu w poszukiwaniu najsmaczniejszych kąsków. Demony warczały na siebie, kaleczyły się nawzajem, zazdrosne o każdy skrawek darmowego posiłku. Szczękały zębami, miażdżyły i wyrywały kości, krew tryskała, gdy ucztowały i oblizywały brudne mordy.
– Do ostatniej kostki!
Diabeł przeszedł przez rozgardiasz, unosząc głowę – węszył. Czuł zapach strachu, potu i tego, co najbardziej go podniecało – śmierci. Podszedł do wiszącego pod sufitem chłopaka, który wodził rozbieganym wzrokiem. Był blady, a jego mięśnie były mocno spięte. Na własne oczy widział, co potrafi ten, który stał pod nim.
– Wypuść mnie – wydukał przez ściśnięte gardło. – Zrozumiałem swój błąd i na kolanach będę prosił o wybaczenie albo padnę krzyżem, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Azazel spojrzał na niego spode łba, pstryknął palcami – rozdygotany chłopak opadł na ziemię.
– Masz minutę – burknął, wchodząc w pierwsze drzwi. – Idealnie posprzątane – dodał, nie dostrzegając w pomieszczeniu ani jednej kropli krwi.
Chłopak ruszył z kopyta, czując na szyi oddech oprawcy, mimo że nikt go nie gonił. Dotarł do sali telewizyjnej i schował się pod stół – innego schronienia tutaj nie było. Większość cel była pozamykana, a w tych otwartych ucztowały demony. Dalsza ucieczka nie miała sensu; dzieliły go sekundy od spotkania z potworem. Był naznaczony piętnem śmierci.
– Widzę cię i wiedz, że sadystów nienawidzę najbardziej.
Azazel wyrósł jak spod ziemi przed skulonym w kłębek chłopakiem. Przejechał paznokciami po chudym ramieniu, zabierając ze sobą kawałek ciała. Zlękniona ofiara zawyła z bólu, wstała i zaczęła biec po omacku, aby jak najdalej…
Poszarpane mięsiwo w diabelskiej, zaciśniętej dłoni jeszcze drgało. Oprawca zanurzył zęby w przekąsce i wyssał krew. Wyrzucił ochłapy i skoczył jak pantera wprost na pędzącego chłopaka, który upadł, uderzając głową w twardy cement.
– Dokąd się tak spieszysz?
Azazel zatopił zęby w ramieniu. Chłopak ryknął. Zaczął połykać łzy i osłaniać się rękoma przed agresorem.
– Ilu ich było? – wbił ostre pazury w udo chłopaka, zgniótł żyły, zaburzając krążenie.
– Przestań! Zostaw! To boli! – wykrzykiwał. Krople wielkie jak grochy omijały wykrzywione cierpieniem wargi i kapały na pasiasty podkoszulek. – Przepraszam! Daruj mi życie!
– Zła odpowiedź – zadrwił diabeł, mocnym szarpnięciem zmiażdżył łydkę, a następnie wyrwał ją ze stawu i rzucił o ścianę.
– Pięcioro! – wrzasnął roztrzęsiony obolały chłopak, zaciskając zęby.
Krew ciekła strużkami, sprawiając, że jego twarz przybrała kolor pergaminu. Chwycił za kikut, ale jego ręka natychmiast została odepchnięta. Męczeństwo, którego doświadczał, było tym, co ludzki organizm jeszcze mógł znieść. Wzniósł przesiąknięty trwogą wzrok na Azazela i spojrzał mu głęboko w oczy – wytrzymał mroczne, zimne spojrzenie.
Diabeł rozpłynął się w oparach, dając nękanemu czas na ucieczkę i szansę uratowania duszy. Chłopak zacisnął zęby, przymknął powieki i z ogromnym trudem dźwignął ciało z posadzki. Wsparł ręce na ścianie i skok za skokiem ruszył wabiony jasnym światłem z końca korytarza – tam znajdował się pokój kapelana.
Wyciągnął rękę, aby zacisnąć palce na okrągłej klamce, kiedy spod ziemi wyskoczył Azazel i odgryzł to, co sięgało po to, po co nie powinno. Cały korytarz wypełnił przeraźliwy wrzask. Chłopak opadł na kolano i oparł się ramieniem o płytki.
– Na co ci to było? Tam nie znajdziesz rozgrzeszenia. Za późno.
Azazel zacisnął palce na szyi chłopaka i ścisnął. Ofiara wybałuszyła oczy i zdrową ręką próbowała strącić miażdżącą krtań dłoń.
– Waleczny do końca – stwierdził, luzując uścisk na czerwonej od wysiłku szyi.
– Zostaw mnie, błagam. Żałuję, że zamordowałem te wszystkie osoby. Oszczędź mnie, proszę.
– Jeszcze miesiąc temu nie byłeś taki miękki. Miałeś czas, aby wybrać właściwą drogę, ale nie… Wolałeś poniżać i wyśmiewać kapelana. Wpływ grupy czy chęć zwrócenia na siebie uwagi? – Wbił paznokcie w zdrową nogę i przekręcił kilka razy, chłonąc zapach świeżej krwi i schrypnięte okrzyki bladego mordercy. Trzasnęły kości. Krew bryznęła Azazelowi prosto w twarz; oblizał wargę i westchnął.
– Proszę! Przestań! – Chłopak wył pod naporem palców świdrujących w kończynie; zemdlał.
Po chwili otworzył oczy – diabeł oblał go wodą, którą przyniósł w wiadrze z więziennej łazienki.
– Nie proś o nic. Przecież ty już nie żyjesz. Zobacz. Krew już nie cieknie, nawet nie kapie.
Azazel wskazał palcem dziurę w udzie, wyszczerzył zęby w szyderczym uśmiechu i zatopił palce w klatce piersiowej ofiary. Żebra zachrobotały, nie stawiały oporu. Tamten tylko cicho jęknął. Nie miał siły krzyczeć. Diabeł mocnym pchnięciem przebił się dłonią na wylot i w drodze powrotnej pożyczył sobie serce chłopaka, który spuścił głowę. Zmiażdżył organ w mocnym uścisku, wyrzucił go i podniósł bezwładną głowę chłopaka, wczepiając palce głęboko w szczękę.
Wzrok, jaki napotkał, kiedy spojrzał dogorywającemu w oczy, był pozbawiony wyrazu, mętny i zaszklony. Pociągnął mocno; szczęka zachrobotała i kiedy cofnął rękę, tkwiła w dłoni. Chłopak poleciał na twarz, tonąc we krwi. Diabeł popatrzył na rząd krzywych zębów i cisnął żuchwą o ścianę.
– Posprzątać! – rozkazał i ruszył w drogę powrotną.
Minęły go dwie bestie, które od razu dopadły do ciała pokonanego. Diabeł szedł zamaszystym krokiem, wodził wzrokiem. Po trupach ani śladu. Bestie znikały w szczelinie – zapanowała głusza. Oświetlenie przestało mrugać, ściany wyglądały na nienaruszone. Wyszedł z budynku, odpalił papierosa i spojrzał na mgłę ociekającą resztkami krwi. Podszedł do ławki, na której wcześniej siedział, usiadł, wyciągnął nogi, wsparł plecy o poręcz i zamknął oczy.
Uformowana z mgły dłoń popukała go po ramieniu.
– Czego?
– Spójrz. – Azazel otworzył oczy i podążył wzrokiem za śnieżnobiałą ręką.
Dojrzał duszę chłopaka, którego przed chwilą zamordował. Uśmiechał się do niego ciągnięty przez anioła do bramy czyśćca.
– Nareszcie. – Na usta diabła wpełzł szeroki uśmiech.
Kątem oka dostrzegł skrzydlatego demona idącego w jego stronę.
– Wszyscy śpią, panie. Wracajmy do domu – zasugerowało monstrum.
Azazel wstał, wyrzucił papierosa i wyciągnął rękę na wysokość piersi. Osłona kruszała, wpuszczając pomiędzy gałęzie pierwsze promienie słońca. Lewitujące fioletowe nitki oraz ich niekształtne pulsujące fragmenty wchodziły do dłoni diabła przez palce. Kiedy ostatnia część wpełzła pod skórę, spojrzał przez ramię na światła w oknach budynku, po czym wyminął stwora i tupnął.
Pod stopami miał niestabilne podłoże, które powoli zabierało jego rozradowane oblicze. Zniknął tak samo, jak jego skrzydlaty towarzysz.
Dodaj komentarz