Dyliżans 2/2

Szeryf Frost stał zwrócony plecami do drzwi i wypuszczał dym nosem. Odwrócił się, aby strzepnąć popiół. Zaskoczył go widok młodego mężczyzny stojącego przed schodami z kapeluszem w dłoni. Nieznajomy zapukał i skinął głową na powitanie, przyciskając do piersi małą walizeczkę.
   – Tak – zagadnął szeryf, bacznie obserwując gościa.
   Ośmielony młodzieniec ruszył w stronę wpatrującego się w niego mężczyzny.
   – Jack Crowl, zastępca szeryfa okręgowego z Colorado Springs. Niezmiernie mi miło i cieszę się, że dotarłem w jednym kawałku.
   Frost wytrzeszczył oczy i zakrztusił się dymem. Chwilę kasłał, po czym spytał:
   – Jak…? Nie powinien pan przybyć wczorajszego popołudnia? Dyliżans dotarł pusty. Myślałem, że pan zaginął. W jaki sposób się pan tutaj dostał?
   – Powozem. – Jack wyglądał na zaskoczonego pytaniem. – Mieliśmy mały postój. Wysłałem depeszę z informacją, że przybędę z niewielkim opóźnieniem. Woźnica zmarł i musieliśmy czekać, aż jego zastępca wytrzeźwieje. Spędziłem noc w hotelu i z samego rana ruszyłem w dalszą drogę.  
   – Nic z tego nie rozumiem. Nie otrzymałem żadnej depeszy. Skoro powóz z Colorado Springs dotarł dopiero teraz to, do jakiego powozu wsiadł mój człowiek? Pasażerowie przybyli w komplecie?
   – Tak.
   Pod szeryfem ugięły się nogi. Klapnął na krzesło i przyłożył dłonie w okolice skroni. Crowl stał jak ciele, mając mętlik w głowie.  
                                                                               ***
   Dyliżans zwolnił, aż w końcu stanął. Matt wyjął zegarek. Wskazywał punkt szesnastą. O tej porze miał być popas i był. Panna Moore włożyła kapelusik i złożyła koc, odkładając tam, skąd wzięła. Odkryła pana Rabsa i potrząsnęła nim mocno – otworzył oczy, a na jego twarzy nie było pozostałości po wcześniejszym lęku. Burza ustała, jedynie deszcz jeszcze stukał o dach.
   Drzwi powozu stanęły otworem. Nadal było ciemno, jednak Matt rozpoznał tego, który stał na zewnątrz po oczach.
   – Zanim przejdziecie państwo do drugiego dyliżansu, poproszę świstki upoważniające do przejazdu – oświadczył woźnica.
   Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie jeden szczegół. Stał w strugach deszczu, a na jego ubraniu nie było ani kropli wilgoci. Wyciągnął dłoń, spuścił głowę i czekał.
   – Dlaczego musimy się przesiąść? – spytał Rabs, grzebiąc w kieszeni surduta.
   – Jeden z koni zaniemógł. Ostatkiem sił dotarł do miasteczka i padł. Poza tym koło się poluzowało.
   – Rozumiem. Proszę. – Podał przewoźnikowi kawałek kartki, na której widniała liczba pięćdziesiąt pięć i nic więcej.
   Matt trzymał w dłoni świstek, jednak całkiem inny, niż pan Rabs wręczył przewoźnikowi. Zdziwił się, ale przemilczał nawał pytań, wciskając go woźnicy w dłoń.
   – To nie jest kwit na ten przejazd – burknął i oddał. – Na drzwiach jest napisane, że opłatę za przejazd należy uiścić u przewoźnika. Wsiadł pan do powozu, nie zapoznając się z zasadami, jakimi się rządzi.
   – Nie widziałem napisu. Drzwi były otwarte, poza tym, co za różnica? Zapłacone!
   – Ogromna – prychnął przewoźnik i uniósł głowę, przeszywając zdezorientowanego chłopaka chłodnym wzrokiem.
   Z miejsca oblał go zimny pot. Serce przyspieszyło.
   „Ja, stróż prawa jadę na krzywy ryj” – pomyślał. Zawstydzony, spuścił głowę. „Jak najszybciej muszę zapłacić!”
   – Też mnie to zdziwiło, bo jak pan, również nabyłam bilet w saloonie – zabrała głos panna Moore. – Przyszłam grubo przed czasem, więc zaszłam do sklepu Sama. Był w nim ów pan i napomknął, abym dokładnie obejrzała powóz z zewnątrz. Zrobiłam, co kazał i też bym przeoczyła napis, gdyby nie rękaw, który zahaczył o ostry odprysk w desce. Pociągnęłam, drzwi się niemal zamknęły i wtedy ujrzałam informację. Poczekałam na przewoźnika, zapłaciłam i ku mojemu zaskoczeniu, zwrócił mi pieniądze za wcześniejszy kwit.
   – A pan? – Matt zagadnął Rabsa.
   – Gazeta mi upadła, więc się po nią schyliłem. Unosząc głowę, dostrzegłem kawałek wystającej kartki. Zapłaciłem i również dostałem pieniądze. Z tego, co pamiętam, rozglądał się pan wówczas po powozie. Gdybym wiedział, że nie widział pan napisu, poinformowałbym pana o takiej konieczności.
   Matt zawiesił wzrok na małej dłoni Panny Moore. Tkwił w niej taki sam kawałek kartki, jaki Rabs dał woźnicy, z tą różnicą, że widniał na niej numer pięćdziesiąt sześć. Powożący oddał jej kwit i odstąpił, przepuszczając pana Rabsa, po czym na powrót zagrodził przejście. Panna Moore kończyła wiązać troczki i po pochwyceniu torebki, ostrożnie wysiadła. Odwróciła się jeszcze i rzuciwszy grzeczne: „do widzenia”, znikła z pola widzenia.
   – Chcę uiścić opłatę. Kwit nabyłem rano. Nie poinformowano mnie, że dzisiejszego dnia będą miały odjazd aż dwa dyliżanse. Zresztą, to pierwszy taki przypadek.
   – Nikt niczego nie podstawiał. Zajeżdżam tutaj co jakiś czas, zapraszając wszystkich, jednak nie wszystkich wypuszczam.
   – Co! – Matt ruszył w stronę wyjścia i odbił się od niewidzialnej bariery.
   – Jak już wspomniałem, rozkojarzenie i nieuwaga mają swoją cenę – dopowiedział woźnica i zatrzasnął drzwi.
   – Proszę przyprowadzić tutejszego szeryfa! Nie wie pan, z kim ma do czynienia! Łamie pan prawo!
   – Tutejsze prawo mnie nie obowiązuje. Następnym razem proszę patrzeć, dokąd nogi niosą – fuknął i odszedł.
   Powozem zabujało. Woźnica wrócił na miejsce, konie zarżały, wprawiając koła w ruch.
   – Gdzie?! Chcę wysiąść! – Matt walił w ścianę; cisza. – Muszę na stronę! Jak można tak ludzi traktować?! Zgłoszę sprawę i poniesie pan konsekwencje!  
   – Proszę bardzo – oznajmił woźnica, przenikając głową przez obitą materiałem ścianę. – Pismo znajdzie pan w skrzynce. Wystarczy na nią spojrzeć.
   Matt poleciał na siedzenie, obcierając sobie łokieć o skórę pokrywającą siedzisko – stała się nagle sztywna i szorstka. Oczy mało nie wyskoczyły mu z oczodołów. Serce waliło jak oszalałe, mięśnie drżały. Nie był w stanie mówić. Krtań miał tak zaciśniętą, że wdychane powietrze miało problem, aby dotrzeć do płuc.
   Blada twarz woźnicy z przenikliwym spojrzeniem zniknęła, łańcuchy okalające skrzynkę opadły na podłogę. Pokrywa się uniosła, uwalniając z wnętrza kłęby pary.
   Matt ani drgnął. Leżał na boku i oddychał szybko, obserwując, jak ze skrzynki wylatuje pożółkła kartka i ląduje tuż obok jego dłoni. Powędrował na nią wzrokiem, dopatrując się odręcznego, koślawego pisma nakreślonego czarnym atramentem. Zamknął oczy. Nie zamierzał niczego czytać. Zebrał się w sobie i zaczął desperacko walić w ścianę, wykrzykując i obrażając woźnicę.
   Dyliżansem szarpnęło – stanął.
   Chłopak zacisnął palce na klamce – drzwi ani drgnęły. Napiął mięśnie, uderzył pięścią w szybę – żadnej rysy. Gałka pod jego dłonią zaczęła się przekręcać. Puścił i się cofnął. Wsparł plecy o przeciwległe drzwi i ze strachem patrzył na postać przewoźnika przenikającego przez nie.
   – Nie jest pan tutaj sam, więc grzecznie proszę o ciszę. Pasażerowie skarżą się na hałas. Jak można być tak niewychowanym i nie szanować czyichś próśb?
   – Jacy pasażerowie?! O czym pan mówi? Co się tutaj dzieje?! Chcę natychmiast wysiąść, rozumiesz?!
   – Proszę bardzo – oznajmił woźnica. Przez jego ciało widać było to, co za nim.
   „To sen, tylko sen” – powtarzał Matt w myślach. Zrobił krok w przód. „Niech mnie ktoś obudzi, proszę!”
   Złapał się oburącz ramy i wychylił głowę. Spomiędzy ciemnych chmur prześwitywały czerwone refleksy. Ani grama wiatru, deszcz ustał. Spojrzał pod nogi – nie dostrzegł podłoża, jedynie czerń. Pomimo że nie czuł się pewnie, stawiając stopę na schodku, nie cofnął się i po chwili dotykał czegoś niestabilnego falującego i ciepłego.
   – Pięć minut – rzucił woźnica i jak stał, wsiąknął w ścianę, pojawiając się na koźle. Wziął w dłoń wiszące na paliku lejce i zwrócił twarz na dyszące konie.
   Matt jak rażony piorunem zaczął gnać przed siebie, ile tchu. Sapał, stękał, ale nie zwalniał tempa. Odbiegł spory kawałek, zgiął się wpół i walczył ze wzburzonym oddechem. Stopy zaczynały wsiąkać w podłoże. Spojrzał w tył, dyliżans stał metr za nim.
   – To niemożliwe – wycharczał ogarnięty bezsilnością. – Co to za miejsce? Ten cały dyliżans… co jest z nim nie tak, a może to ze mną dzieje się coś złego?  
   – Zapraszam. – Woźnica wychylił się, drzwi pojazdu stanęły otworem. – Tutaj nie jest bezpiecznie.
   Matt słyszał jego głos, jednak go nie widział. Przed oczyma miał zlepek szarych, szybko poruszających się cieni. Bezkształtne formy ocierały się o niego i napierały, utrudniając oddychanie. Coś pełzało mu po stopach. Próbował je wyrwać z podłoża, jednak był zbyt słaby, aby odgonić natarczywe zjawy.
   – Zostawcie mnie! – wykrzyczał na całe gardło, podrygując; utknął, coraz brutalniej obłapiany.
   Rozpłakał się i nawoływał pomocy. Upadł na prawy bok. Na biodrach czuł ciężar. Lodowaty dotyk ziębił jego ciało do szpiku kości. Coraz więcej poświat. Szepty świdrujące w uszach. Matt zaparł się rękoma o ostatnią iskierkę nadziei – powykręcany konar. Trzymał do pierwszej krwi. Zdzierana skóra piekła, tracił czucie w dłoniach. Przytłaczające kłęby zjaw pragnących jego duszy, ostre pazury zaczynające zagłębiać się pod cienką skórą, zwiastowały jedno. Dławiący oddech palił. Chłopak wybałuszył oczy i…
   Zauważył zbliżającą się dłoń. Zjawy znikały. Po okolicy rozbrzmiał przeraźliwy ryk. Dudniące odgłosy były coraz głośniejsze. Matt słyszał, jak coś zbliża się z nadzwyczajną szybkością. Ostatkiem sił pochwycił zdeformowane palce i unosząc głowę, napotkał spojrzenie, które dobrze znał. Przewoźnik mocnym szarpnięciem wyrwał ciało chłopaka ze wciągających go odmętów. Po chwili znów widział dyliżans.
   – Wsiadaj! – Usłyszał szorstki głos woźnicy.
   Zrezygnowany Matt wsiadł do powozu, który nie był taki jak wcześniej. Siedziały w nim szare poświaty. Spojrzał na ich twarze – były smętne, niewyraźne. Wsparł plecy o ścianę, przekonany, że przeskoczył z jednego piekła do drugiego. Jedna z na wpół przezroczystych zjaw trzymała w dłoniach gazetę. Chłopak odczytał datę: pierwszy lipca tysiąc osiemset siedemdziesiąty pierwszy. Wzdrygnęło nim, a lęk wypełnił każdy centymetr ciała. Uniósł głowę. Szyba pękała na jego oczach. Ktoś mocno w nią uderzał, próbując wtargnąć do środka.
   – Aaaaaa!!! – wrzasnął, przestraszony trzaskiem zamykanych drzwi.
   Był kłębkiem nerwów. Zmysły nie współpracowały z ciałem, które z każdą ulatującą chwilą przestawało należeć do niego. Spojrzał na dłonie – widział żyły, mięśnie; skóra rozpadała się na jego oczach.  
   – Siadaj – przemówiła młoda kobieta siedząca przy oknie. – Możesz stać się częścią dyliżansu i na bieżąco zapoznawać się z nowościami, słuchając opowieści pasażerów, którzy wstąpią w jego progi. Podpisz kartkę, która leży na siedzeniu. Nie zwlekaj, bo staniesz się więźniem tych ziem. Woźnica nie odjedzie, dopóki nie wyrazisz zgody na zespolenie. Spiesz się! On nadchodzi…! Uwięzi cię w mroku na wieki.
   – Boże… Wy nie zaginęliście. Ten powóz… Jesteście martwi, a ja już nie jestem w Ameryce. Teraz wszystko jasne. Ja… Widziałem cię na zdjęciu – Matt zwrócił się bezpośrednio do młodego chłopaka drapiącego się po głowie.
   – Nie kupiliśmy biletu tak samo, jak ty. Dyliżans przewozi i wymaga zapłaty. Nie masz dowodu, zostajesz tutaj na zawsze albo trafiasz w ręce pana ciemności – rozbrzmiało chóralnie.
   – Gazety. One powinny mi dać do myślenia. Jak mogłem to zignorować. Zjawy… To nie były urojenia. Ten Dyliżans nie pochodzi z tego świata i zbiera żniwo.
   – Studiuję te gazety na okrągło i potrafię wyrecytować w każdym wskazanym momencie. Na szczęście pojawił się ktoś, kto również lubi czytać, więc to niezwykle miła odskocznia od rutyny – rzekła starsza kobieta, odrywając wzrok od gazety, którą zostawił Rabs.
   – Jak…? Jest was tylu. Przez tyle czasu się nie ujawnialiście. Zaraz! Skrzynia. To ona stanowi klucz.
   Matt zapomniał o strachu. Wszystkie niejasności znajdowały odpowiedzi, jakby znał je od zawsze.
   – Nie inaczej – oświadczyła młoda kobieta. – W niej się chowamy przed żywymi. Taki jak ty trafia się niemal za każdym razem. Dyliżans kursuje, zabiera ślepców, którzy nie są godni egzystować na tamtym już dla ciebie świecie.
   – Dlatego jedynie ja ją widziałem. Brak biletu jest równoznaczny śmierci, a raczej temu, co po niej. Brak kogokolwiek w dyliżansie oznacza nic innego jak więcej ślepców, takich jak ja. Ciał nie odnaleziono, bo… – Zerknął na swoje dłonie; zanikły tak samo, jak reszta ciała.
   Odgłosy na zewnątrz były coraz głośniejsze. Matta przeszły dreszcze. Zdał sobie sprawę, że to nie koniec. Tyle pytań, które będzie miał czas zadać, jednak jedną odpowiedź musiał poznać natychmiast.  
   – Dlaczego…?
   – Dlaczego coś takiego się dzieje? – weszła mu w słowo pani od gazety.
   – Właśnie. – Chłopak był zaskoczony trafnością, jakby czytała mu w myślach.
   – Nie znamy odpowiedzi. Dyliżans objeżdża kulę ziemską dwa razy do roku i za każdym razem obiera inną trasę. Czasami są przesiadki, bo nie ma nikogo ślepego i jak mówił woźnica, tacy pasażerowie docierają do celu po parogodzinnym opóźnieniu.
   „To by wszystko tłumaczyło” – pomyślał Matt i szybko dopowiedział resztę. „Na naszą okolicę zbiegło się grono głupców, którzy zapewne są gdzieś tutaj, dlatego powóz przyjechał bez kogokolwiek”.
   – Podpisz – przemówił męski głos gdzieś z lewego kąta.  
   – Nie!
   Szyba spadła wprost na Matta – szkło powbijało się w ręce osłaniające głowę. Coś pociągnęło zaskoczonego chłopaka pod drzwi. Spuścił ręce i spojrzał w górę. Do środka wdzierała się umięśniona, czarna ręka z trzema palcami.
   Zrozumiał.
   Wszystkie szmery, stukania w dach, oczy, coraz bardziej popękana szyba, chłód. To wszystko świadczyło, że ten, który usiłował się tutaj teraz dostać, cały czas był obecny i tylko czekał na odpowiednią chwilę, aby wyciągnąć ręce po kolejną ofiarę. Władca tych ziem nie zamierzał oddać go bez walki. Dyliżans chronił tych, którzy się poświęcili i wybrali wieczność w jego ciasnych ścianach, Matt jeszcze do nich nie należał.
   – Podpisuj! – krzyknęła poświata i podała mu kartkę. – Masz mało czasu.
   – Złóż autograf – dolatywało zewsząd.
   Matt powiódł wzrokiem dokoła. Otaczało go mnóstwo ludzi-duchów. Oczy spoglądały ze ścian, siedzeń, sufitu, podłogi. Zbierało mu się na wymioty. Karta lewitowała przed nosem, brązowiejąc po bokach. Pigment zaczął wchodzić na litery, zamazując ich istnienie.
   – Szybko!
   – Nie chcę tego! Odstawie mnie do najbliższego miasteczka! Nie możecie mnie tutaj więzić!  
   – Nie da się cofnąć przeznaczenia. Miałeś pecha jak każdy z tutaj obecnych. Zbyt słabo rozglądaliśmy się wokół. Ci, co posiadają numery, wysiadają. Inni zostają.
   Dwie krople krwi chłopaka skapnęły z rany na zanikające litery, akurat w momencie, kiedy czarne palce zamierzały zacisnąć się na jego głowie. Ryk rozbrzmiał wokół, ręka zniknęła, naprawiając wszelakie szkody, jakie wyrządziła. Lufcik na powrót był cały, bez najmniejszej ryski, a łańcuchy wokół skrzyni brzęczały. Ochlapana krwią kartka spoczęła na dnie skrzyni, wieko opadło.
   Matt dołączył do grona tych, którzy przeoczyli swój numerek.
                                                                                   ***
   – Szeryfie Frost. Nadeszła depesza z Colorado Springs.
   – Wilkinson dojechał?
   – Niestety nie. Pusty dyliżans dotarł punktualnie o dwunastej – oświadczył młody chłopak.
   – Sprawdzono, czy po drodze nikt nie wysiadał? Nie było przestojów? – Szeryf poderwał się z miejsca, gestykulując.
   – Ot i tutaj mamy kolejną zagadkę. Woźnica tym razem nie spał, ale zanim ludzie szeryfa zdążyli zareagować, dyliżans odjechał, a nawet rozpłynął się w powietrzu, jak twierdzą świadkowie. Po dwóch godzinach dotarł kolejny. Wysiadła z niego młoda kobieta i mężczyzna. Zgodnie stwierdzili, że poza nimi, w dyliżansie nie podróżował nikt więcej.
   – Idziemy! – huknął szeryf, pędząc w stronę drzwi.

1 komentarz

 
  • Użytkownik Marigold

    Od dziś wsiadając do pociągu, będę się pilnie rozglądać, czy aby nie ma gdzieś informacji sugerującej, że to pociąg w zaświaty! Edukacyjne opowiadanie  :D  Ciekawie się czytało.

    6 dni temu

  • Użytkownik Shadow1893

    @Marigold, dzięki. Nigdy nie wiadomo, czy pociąg widmo nie podjedzie na dany peron. Pozdrawiam i fajnie, że jesteś. :)

    6 dni temu