Bagna Symoru

RETRO HORROR, ZAINSPIROWANY OPOWIADANIAMI H.P. LOVECRAFTA. FORMA BEZDIALOGOWA, TYPOWY OPIS.

                                                          Okolice Inverness
   To jest Szkocja, a w jej sercu leży wyspa Skye. Tu każdy krok należy stawiać ostrożnie, obserwując czy stopa niespodziewanie nie zanurzy się w grząskiej ziemi. Góry otaczające jezioro Loch Ness, znane niemal każdemu za sprawą legendarnego potwora zamieszkującego jego muliste dno, o zmroku budzą grozę. Ich cienie kładą się na lśniącej w blasku księżyca tafli wody, która przy każdym podmuchu wiatru ożywa, tworząc nieuchwytne kształty. Kawałek dalej, na rozległej połaci falująca na gładkiej powierzchni bagienna trawa przypominająca wyspy, często staje się pułapką dla niewprawionego oka. Mokradła skrywające mroczne tajemnice nie tylko odbijają to, co nad nimi, ale także dopełniają wszystko, co pozostaje niewidoczne, skryte w odmętach, gdzie życie rządzi się własnymi prawami. Stojąc na moście Sligachan i wpatrując się w nurt płynący postrzępionym korytem, można dostrzec plamy, które z pewnością nie są wodorostami.
   Gdzieś pomiędzy tym wszystkim, na obniżonym terenie otoczonym górami, leży Symoru – mała osada, której mieszkańcy z niepokojem spoglądają w przyszłość. Nie mam na myśli postępu, który raczej osadników Symoru nie dosięgnie; według nich, wszystkie wynalazki, które mają ułatwiać życie, przynoszą jedynie śmierć. Skąd to niedorzeczne przekonanie? Może wynika to z faktu, że w Symoru ludzie myślą w innych kategoriach. Życie w tej odizolowanej, wręcz zdziczałej wsi toczy się w otoczce zabobonów, magii i lęku, jakby jej mieszkańcy wciąż żyli w średniowieczu.
   Od dłuższego czasu wydarzenia mające miejsce na okalających wieś bagnach niepokoiły władze Inverness. Co tak nadzwyczajnego wywołało zainteresowanie cichą, niekonfliktową osadą? Otóż ciała: stare, młode dryfujące pośród traw. Nic nadzwyczajnego, w końcu to bagna, a kontakt z nimi może prowadzić do tragicznych konsekwencji. Niemniej jednak pięć odnalezionych w ciągu roku ofiar miało podcięte żyły w nadgarstkach. Wszystko wskazywało na to, że popełniły samobójstwo, jednak coś w tej układance nie pasowało. Na ciałach widniały pręgi po skrępowaniu, co od razu wykluczyło wcześniejsze domysły i zmusiło policjantów do interwencji.
   Mieszkańcy Symoru do rozmownych nie należeli. Nic nie widzieli, nic nie słyszeli, a im bardziej władze naciskały, aby wydusić z nich jakiekolwiek informacje, tym bardziej nabierali wody w usta, co kończyło śledztwo w martwym punkcie. Dziwne! Na skraju wsi zauważono świeże groby, co jeszcze bardziej zastanawiało, bo nikt nie zgłaszał żadnej śmierci w ciągu kilku miesięcy, aż do przedwczoraj. Podstarzały właściciel jedynego w Symoru sklepu zmarł na zawał, a jego ciało nadal przebywało w miejskiej kostnicy. Nie miał tutaj rodziny, co stwarzało okazję, aby wprowadzić do tajemniczej kasty kogoś z zewnątrz i odkryć, co tak naprawdę się tam dzieje.
   O prawdziwej egzystencji toczącej się w Symoru miał się niebawem przekonać Scott Werner, młody policjant, który nie znalazł się wśród zamkniętego w sobie pospólstwa przypadkowo. To właśnie jego odkrycia postaram się opisać i przedstawić w sposób jak najbardziej wiarygodny, wplatając w to wszystko, co trwało, trwa i najprawdopodobniej trwać będzie.
   Werner – powściągliwy, szczupły młodzieniec o pospolitej twarzy postawił stopę w Symoru jako jedyny żyjący krewny zmarłego sklepikarza, od strony jego siostry, która opuściła wieś lata temu, zaraz po wyjściu za mąż. Przejął spuściznę po starym Greenie. Sklepik był mały, jednak obficie wyposażony. Regały ustawione po sufit, wypełnione były wszelakimi towarami: pieczywo popakowane w worki, różnokolorowe napoje w plastikowych butelkach, świeże owoce, warzywa, chemia i nawet ubrania. Werner miał nadzieję szybko wdrożyć się w zadanie, które mu powierzono, jednak jakże szybko został sprowadzony na ziemię, a marzenia o błyskawicznym rozwiązaniu tajemniczych morderstw zduszone w zarodku.
   Nad osadą i okolicą wisiało coś mrocznego, niezbadanego, co młody Werner czuł, ale dostrzec nie potrafił. Minęły dwa tygodnie od objęcia stanowiska sklepikarza, a poza kilkoma burknięciami, recytowanymi listami zakupów i nieufnymi spojrzeniami mieszkańców, nie dowiedział się niczego, co mogłoby go przybliżyć do rozwiązania zagadki. Dla mieszkańców Symoru był obcym, intruzem, niemniej jednak dzięki temu, że nie bał się opuszczać wsi, nieufna ludność miała co jeść. Policjantowi nie pozostawało nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość i czekać, aż osadnicy zaczną go traktować na równi z nimi. Każdej soboty pokonywał moczary łodzią i odbierał towar znad skraju rzeki od hurtownika z Inverness, zdając jednocześnie relację przełożonemu, który handlarzowi towarzyszył. Za wiele do powiedzenia nie miał, niemniej nadal żywił nadzieję na cud, że coś ulegnie zmianie, drgnie, a osadnicy w końcu zaczną mówić.
   Minął kolejny tydzień, który okazał się przełomowy i niezwykle radosny dla Wernera. Języki odwiedzających sklep Pod Muchomorem zaczęły się rozwiązywać, jednak w sposób zagadkowy, zdradzając jedynie strzępki informacji o czymś, co nadciąga oraz częste wzmianki o księżycu, co sugerowało, że chłopak musi się strzec i postępować jak inni. Wystarczyło, aby bystry i dociekliwy policjant zaczął łączyć fakty. Ślepy by zauważył, że osadnicy bali się mówić wprost, dlatego szeptali i kluczyli, niemniej ich spojrzenia zdradzały, że potrzebują pomocy.
   Podczas swojego krótkiego pobytu w Symoru Werner coraz częściej dochodził do wniosku, że moczary niejedno widziały i słyszały. Gdyby tylko umiały mówić. Policjant zaczynał odczuwać aurę tajemniczości na równi z innymi, zwłaszcza gdy każdego wieczoru wychodził poza wieś i kroczył błotnistymi kałużami, przeskakując z kamienia na kamień, wypatrując… Właśnie! Czego? Potwora, zjawy? Miał nieodparte wrażenie, że jest obserwowany, a po każdorazowym powrocie z eskapady, mniej więcej około dziesiątej, pojedynczy mieszkańcy, wychylając się zza progów domostw, witali go oklaskami, po czym szybko znikali za drzwiami, zamykając je na cztery spusty. On w tym czasie zasiadał w fotelu i dzwonił do przełożonego ze starego aparatu, który wisiał na ścianie.
   Ponoć niejedna dusza błąkała się pośród mgły w poszukiwaniu wyjścia. Labirynt nie miał końca, a upiory wyły i zawodziły, niepogodzone ze swoim losem. Ile kości skrywały te błotniste kałuże? Lepiej nie wiedzieć, bo sama świadomość ich istnienia od wieków zmywa sen z powiek mieszkańcom. Żyli, żyją i żyć będą z przekonaniem, że bagienna głębia skrywa coś, co jedynie dzięki ich pokorze nie wędruje kamiennymi ścieżkami zbyt często, pozwalając jako tako funkcjonować.
   Większość z was zapewne zgodzi się, że legendy nie umierają i żyją po dziś dzień, przekazywane z pokolenia na pokolenie w sposób tak realny, jakby wymysł czyjegoś umysłu miał swoje odbicie w rzeczywistości. Śmiem twierdzić, że upłynie wiele czasu, zanim mieszkańcy Symoru przestaną drżeć na samo wspomnienie tego, o czym nikt nie mówi głośno, a co niebawem wyjdzie z ukrycia, zrzucając płaszcz nocy. Nie mam tu na myśli słynnej Nessie ani duchów z ruin zamku Urquhart. Chodzi o czarne jak smoła zjawy ociekające wodą i ustrojone w pożółkłe trawy. To właśnie one podczas każdej pełni snują się krętymi ścieżkami Symoru i zabierają ze sobą każdego, kogo napotkają. Twarz osoby, która wyjawiła tę tajemnicę policjantowi, była blada, wręcz pergaminowa, usta zaciśnięte, a oczy rozbiegane, jakby najcichszy szept miał dotrzeć do uszu tych, którzy nasłuchują i obserwują, pozostając niezauważonymi.
   Scott zyskał zaufanie, ale im więcej niedorzecznych opowieści do niego docierało, tym bardziej przekonywał się, że osoby, które go otaczają, chodzą tymi samymi szlakami, zaglądają do tych samych miejsc, są po prostu nienormalne albo tak zmanipulowane, że nie odróżniają ułudy od rzeczywistości.
   Przez kogo? Dobre pytanie.
   Mówiono, że gdy srebrny księżyc wyłania się znad najwyższego masywu, oświetlając skąpane w gęstej, chłodnej mgle szare dachówki i odrapane elewacje podupadłych budynków Symoru, biada tym, którzy nie zdążą zaryglować drzwi i pozamykać okiennic. W każdy taki wieczór, gdy ostatni promień słońca znika za najwyższym wzniesieniem otaczającym osadę, bagna ożywają. Nie należy tego brać dosłownie, niemniej jednak trwoga wzrasta wśród wszystkich mieszkańców… no, prawie wszystkich.
   I właśnie tutaj mają początek dziwa, o jakich młody Werner usłyszał z ust wiekowego starca bez ręki i nogi, który po burzliwej, osadniczej naradzie odwiedził go niedzielnego popołudnia i postanowił wprowadzić w świat, o jakim zapewne młody mężczyzna nawet nie śnił. Policjant słuchał z zainteresowaniem, kiedy na jaw wychodziły opowiastki o tajemniczej, przez nikogo niezbadanej chacie, którą otaczały śmierdzące bulgoczące bagna, a on sam osobiście nigdy nie miał okazji jej zobaczyć.
   Ile przyjdzie mu dopowiedzieć sobie samemu? Zobaczymy. W każdym razie pojawiło się światło w tunelu. Scott miał punkt zaczepienia i postanowił dowiedzieć się wszystkiego o odludziu, gdzie stała chata, którą – może niedosłownie – mieszkańcy obwiniali o całe zło Symoru. Werner nie potrafił pojąć wyssanych z palca oszczerstw, lecz to niebawem miało ulec zmianie i ukazać obrazy, które zapamięta do końca życia.
   Na niewielkim wzniesieniu, pomiędzy mętnymi wodami, otulonymi zielskiem i pokracznymi krzewami, na postrzępionym, kamienistym skrawku ziemi, stała drewniana, wiekowa chata. Trupia Łza zawdzięczająca swoją nazwę ostatniemu właścicielowi – podstarzałemu Edmundowi Frostowi, jednonogiemu hrabiemu szkockiemu z dziada pradziada – wcześniej nazywana była po prostu Chatą Na Wyspie. Ponoć jako jedyny, Frost nie wierzył w historię o bagiennych potworach, duszach wędrujących pośród traw i przez całe życie nie uronił ani jednej łzy… do czasu. Właśnie. Tego piekielnego dnia wszystko nabrało innego koloru, a mokradła zaczęły wydawać odgłosy mrożące krew w żyłach, zupełnie inne niż do tej pory.
   Dwa lata temu starzec wraz z żoną i nastoletnim synem wypłynęli na moczary, usłyszawszy, że na ich krańcu znajduje się jaskinia wypełniona złotem. Legendy legendami niemniej, gdy tylko nocne szarości zniknęły, młody syn mleczarki, przepływając bagnem, dostrzegł dwa zaplątane w chaszcze ciała.
   Co czuł młody mężczyzna? Cóż, na pewno nie cieszyły go bezduszne świecidełka, okręcone wokół ciał pani Frost i jej syna. Wszyscy, którzy widzieli nieboszczyków, zgodnie twierdzili, że napuchnięte i zsiniałe zwłoki z przerażeniem zastygłym na twarzy wyglądały odrażająco. Edmunda Frosta odnaleziono kolejnego dnia – trzymał się kurczowo drzewa, tkwiąc po ramiona w mętnej wodzie. Wzburzonym głosem powtarzał: „Przeklęci, przeklęci”.
   Wiadomość o śmierci najbliższych nie wywołała u Edmunda efektu, jakiego się spodziewano. Nałożył żelazną maskę, zabrał ze sobą ciała bliskich i wrócił do Trupiej Łzy. Gdzie ich pochował, czy w ogóle to zrobił? Nie wiadomo, w każdym razie na skrawku ziemi, który zamieszkiwał, grobów się nie dopatrzono. Rozpaczał w samotności, a jego przepełnione goryczą wrzaski echo niosło po całej okolicy – ponoć zwariował i przestał dbać o dach nad głową. Jak sobie radził, skąd brał jedzenie? Nie wiedział nikt.
   Trupia Łza to obecnie rozsypująca się rudera, zapuszczona i otoczona czterema rozłożystymi dębami, których korzenie wiją się po brunatnej ziemi i znikają pod wodą, a ich korony chronią ściany chaty przed wiatrem. Elewacja straszy odpadającą farbą. Komin z jednej strony jest w połowie wykruszony, a strzecha sczerniała od słońca, ukazując liczne ubytki. W dębowych deskach zamieszkały korniki, strzępiąc ich gładką, wyheblowaną powierzchnię. Jedynie drzwi wyglądały na odrestaurowane. Zawiasy lśniły w promieniach słońca, a framuga w odcieniu ciemnej zieleni harmonizowała z posrebrzanymi okuciami, podczas gdy wnętrze Frost pomalował na czerwono. W chacie znajdowało się tyle okien i okienek, że trudno je było zliczyć.
   Nieraz, podczas pełni, kiedy zatrwożeni osadnicy Symoru skrywali oblicza w mroku, mgła zanikała, odsłaniając drapieżną naturę nocy. Z okolic Trupiej Łzy dolatywały krzyki, śmiechy i wiwaty. Nie byłoby w tym nic dziwnego, zważywszy, że Frost to dziwak, jednak woda niosła nie tylko jego basowy głos. Kiedy wokół panowała grobowa cisza, a oddechy mieszkańców były ledwie słyszalne, ich wyostrzone zmysły wychwytywały wiele odgłosów. Dziecięce śmiechy przeplatały się z piskiem nawołujących je kobiet. Męskie okrzyki i brzęk szkła, jak przy toaście, ujadanie psów mieszało się z wrzaskami, które zazwyczaj wydają osoby cierpiące, poddawane torturom.
   Z okien chaty podczas każdej pełni wydobywa się rażące światło, dając oczom obraz ułudy wielkiego ogniska, a woda otaczająca stały ląd bulgocze, jakby ktoś ją podgrzewał. W blasku księżyca wyraźnie widać czarny dym ulatujący z komina. Ma przeróżne kształty, a najbardziej przeraża, gdy przyjmuje formę dłoni z szeroko rozstawionymi palcami, jakby otulał chałupę i chronił przed… Właśnie. Strach ma wielkie oczy, a będąc w jego mocy, można dostrzec wszystko, niemniej…
   Wiadomo, że bagienny opar jest w stanie zniekształcić dźwięk, lecz wszyscy mieszkańcy twierdzili zgodnie, że stary Frost dopuszczał się na swoim skrawku ziemi okropnych rzeczy. Skąd takie przypuszczenie? Nie wiadomo, ile w tym prawdy, jednak jakieś jej ziarenko w niej jest. Ród Frostów parał się czarną magią, a kilka pokoleń wstecz na stosie spłonęły dwie kobiety, okrzyknięte czarownicami. Zamierzchłe to były czasy, jednak opowiastki zostały i krążą do dziś, że zabłąkane dusze czają się w pobliżu Trupiej Łzy, a stary Frost z nimi rozmawia.
                                                                  ***
   Za każdym razem, gdy słońce wisiało wysoko na niebie, a nocny spektakl na pobliskiej wysepce dobiegał końca, grupka ochotników podpływała łodzią do przybytku Edmunda, aby sprawdzić, czy go nie podpalił, a przy okazji siebie. Każdy ruch wiosłem przybliżał ciekawskich do czegoś, co zmieniało oblicze pomiędzy mrugnięciami. Raz osamotniona chałupa trzeszczała, a przez podpróchniałe deski gwizdał wiatr, jakby próbował coś powiedzieć. Innym razem w powietrzu unosił się zapach świeżo ściętego drzewa, ten zapadający w pamięci żywiczny afrodyzjak, chociaż iglaków w okolicy nie było, a ściany i dach chaty zdawały się poruszać, oddychać.
   Stary Frost, przy każdej wizycie, jakby je przewidywał, czuwał na werandzie w bujanym fotelu, paląc fajkę. Dwa czarne, włochate dogi warowały obok niego i nigdy się nie pofatygowały, aby zawarczeć czy zaszczekać. Frost nigdy się nie odzywał. Siedział jak mumia, wypuszczając dym ustami i nosem, a na posępną twarz nie zaglądał uśmiech. Dziwne? Nic bardziej mylnego. Od momentu straty rodziny zaniemówił, stronił od ludzi i to całe wytłumaczenie.
   Edmund od zawsze uchodził za osobę oschłą, kłótliwą, ziejącą jadem i bezwzględnie broniącą swoich racji. Każda rozmowa z nim, kiedy raz w miesiącu wraz z żoną odwiedzał sklep i robił pokaźne zapasy, rzucając na ladę listę zakupów, kończyła się obraźliwymi uwagami i potokiem epitetów, które w chwilach wzburzenia sypał na wszystkich bez wyjątku. Nagannie odnosił się do dzieci, które wyśmiewały jego kalectwo oraz kobiet, które szydziły z jego nieurodziwej, garbatej żony. Uwłaczał mężczyznom, którzy drwili z jego pasji do starych ksiąg i poglądu, że nie są na tych ziemiach sami.
   Nikt z gapiów obserwujących Frosta z drewnianej łodzi nigdy nie postawił stopy na jego ziemi. Tajemnica korciła, jednak wyjaśnienie dziwnych zjawisk schodziło na drugi plan. Strach przed starcem był silniejszy, a sposób, w jaki obserwował przybyłych, wywoływał gęsią skórkę. Ponoć jego oczy były białe jak mleko, matowe i jakby martwe. Ciekawscy odpływali, nie dostrzegając niczego podejrzanego. Chociaż podczas ostatniej wyprawy syn kowala zauważył, że za chatą, na rozciągniętych pomiędzy drzewami sznurach, suszą się nie tylko męskie ubrania. Nikt z towarzyszy nie potraktował jego spostrzeżenia poważnie. Stary Frost był dziwakiem, więc wietrzenie kreacji po zmarłej żonie przeszło bez echa.
   Scotta Wernera tak zaabsorbowały usłyszane historie, że nawet się nie spostrzegł, kiedy ostatni promień słońca zniknął za górami, pozwalając szarościom spowić Symoru.  
                                                                   ***
   Był! Wisiał na niebie, a jego blask emanował ze zdwojoną siłą, przyćmiewając gwiazdy. Srebrny, idealnie okrągły glob oświetlał szczyty gór oraz gładką jak tafla szyby powierzchnię mokradeł. Nie dopuszczał do siebie szarych, rzadkich chmur, które próbowały przysłonić jego majestat. Wpuszczał srebrną poświatę pomiędzy trawy, zaglądał pod wodę, jakby szukał tam swojego drugiego ja. Biała mgła okalająca bagna niczym pajęczyna, zwiewnie przesuwała się tuż nad ich powierzchnią, a wiejący coraz mocniej wiatr wprawiał w ruch kępki traw, które szumiały, jakby miały za zadanie zagłuszyć skomlenie psów. Ich odgłosy były tak przeraźliwe, że nawet odpoczywające w chaszczach ptaki poderwały się do lotu, spłoszone niesioną echem grozą.
   Scott Werner stał w sieni i obserwował, jak białe promienie zaglądają przez okno, oświetlając leżące na stole stare gazety i zdjęcia. Gdy tylko usłyszał o Trupiej Łzie i hrabim, który z nieznanych nikomu powodów mieszkał w rozklekotanej ruderze, zamiast grzać stare kości przy kominku w jednym z dworków, których ród Frostów posiadał co najmniej pięć, w tym dwa w całkiem niedalekiej okolicy, poprosił przełożonego o materiały. Scott dwie noce spędził na studiowaniu starych gazet, przeglądaniu zdjęć, odkrywając historie, które kwalifikowały wszystkich z rodu Frosta do rangi ludzi przeklętych oddających cześć diabłu. Jak przystało na dobrego policjanta, Werner dokopał się do faktów podważających wizerunek Trupiej Łzy. Jak wynikało ze starych map, na tym skrawku ziemi powinien stać zamek i to całkiem okazały. Co się z nim stało? Dlaczego Frost, człowiek majętny, gnieździ się w czymś takim? Czyżby osadnicy coś ukrywali?
   Odpowiedzi na te pytania nie padły, a na pewno nikt z mieszkańców nie widział żadnego zamku.
   Dochodziła dziesiąta, godzina, kiedy na ścieżkach Symoru nie można było dostrzec nawet szczura. Werner stał na werandzie, ubrany w ciepłą kurtkę i wodził wzrokiem po niebie, zafascynowany srebrnym globem. Wiatr powiewał coraz mocniej, niemniej nie był w stanie zagłuszyć miauczących, wręcz zawodzących kotów, które zaczęły się odzywać tak nagle. Jeśli nikt wcześniej nie słyszał ich wzburzonej wymiany zdań, łatwo mógł pomylić nocne śpiewy z płaczem głodnego, porzuconego noworodka. Może futrzaki rozmawiały albo ostrzegały, aby mężczyzna posłuchał rad osadników i zaniechał dociekania czegoś, czego nie powinien.
   Mgła otulała Symoru coraz intensywniej, niosąc chłód i zapach stęchłej ziemi. Wokół nie było żywej duszy. Nawet gdyby kogoś mordowano, trudno byłoby liczyć na ratunek. Drewniane domy, otoczone szarościami, wyglądały na opuszczone. Z kominów nie ulatywał dym, chociaż noc do ciepłych nie należała. Okiennice szczelnie zakrywały widok na świat, niemniej gdzieniegdzie były widoczne ubytki, małe szpary, a w nich ciekawskie spojrzenia. Drzwi, idealnie dopasowane do framug, miały chronić przed wtargnięciem zjaw. Gdzie nie sięgnąć wzrokiem: szaro, ponuro, nawet lampy przestały świecić, jedyne, co było słychać, to świdrujące uszy nieustające w miauczeniu koty. Słyszane, jednak niewidziane, ukryte pomiędzy murami albo w koronach drzew, które przy nocnym oświetleniu przypominały karykaturalne potwory. Księżyc miał coraz większe problemy, aby przebić się przez gęstą mgłę i oświetlić zanikające ścieżki, chałupy, drzewa.
   Nagle wszystko ucichło. Wiatr, który rozwiewał czarne włosy policjanta i próbował zawrócić jego szczupłe ciało do izby, ziębiąc nieosłoniętą skórę, zamilkł, rezygnując z dalszej walki. Werner nie miał zamiaru odpuszczać. Długo czekał na tę noc i wreszcie się doczekał.
   Istoty pojawiły się znikąd. Dwie ogromne, trudne do zidentyfikowania ciemne postacie kroczyły wśród mgły. Wyczuły, że ktoś je obserwuje i w okamgnieniu zwróciły swoje wielkie, skośne oczy w stronę kryjącego się za pokaźnym kamieniem Wernera. Policjant zamarł, chłonąc widok olbrzymich kłów, a odgłos kapiącej na kamienną ścieżkę wody potęgował jego strach. Nagle jedna z pokracznych postaci ruszyła przed siebie, pozostawiając drugą w osamotnieniu. Niekształtny cień, otulony mlecznym oparem, stawał się coraz większy, a połyskujące na nim wąskie wstęgi szczelnie go oplatały.
   Tuż za rogiem rozległ się krzyk – przerażające wołanie o pomoc, które ucichło szybciej, niż Werner zdążył oddać strzał, a potem drugi… Istota stojąca kilka metrów przed nim runęła na twarde podłoże, wydając głośny stęk. Policjant powiódł wzrokiem w miejsce, gdzie po raz ostatni widział tę drugą – zniknęła.
   Pośród budynków można było dostrzec małe, okrągłe cienie. Koty, wszelkiej barwy, ze zjeżonymi grzbietami i uniesionymi ogonami, zaczęły opuszczać bezpieczne schronienia i podążać w kierunku zastrzelonego stworzenia, ani na chwilę nie przestając pomrukiwać w tylko im znanym języku. Otoczyły czarny kształt leżący na bruku, usiadły, spojrzały na zastygłego Wernera, który wciąż trzymał w drżącej dłoni broń i zamilkły – czekały.
   Na kamieniach leżał wielki pies. Czarny, przemoczony, z wybałuszonymi oczami i wystawionym językiem, otoczony chmarą kocich strażników. Krew wyciekała mu z ran, wsiąkając w piaszczyste przerwy pomiędzy kamieniami. Jeszcze przez chwilę psisko poruszało przednimi łapami, po czym zaskomlało resztką sił i zastygło.
   Wystarczyło jedno spojrzenie na martwe zwierzę, aby zrozumieć, że przypłynęło tutaj wpław, a do długiej, kudłatej sierści przylgnęło to i owo z bagiennych toni. Werner nie od razu zauważył, że pies miał nietypową budowę – tylne łapy jak u wilkołaka, zniekształcona klatka piersiowa, wydłużony pysk i szpiczaste uszy. W otoczeniu mgły i cieni rzucanych przez chałupy, pies naprawdę wyglądał jak złowroga bestia i nic dziwnego, że mieszkańcy drżeli na jego widok. Policjant zaczynał dopuszczać do siebie sens opowieści, które słyszał, a nawet to, że Frost para się czarną magią. Leżący obok niego stwór był tego namacalnym przykładem.
   Pozostawało pytanie: po co przybyły tutaj bez pana? A może… Nie, Frost był kaleką.
   Koty na nowo zaczęły mruczeć i jeden za drugim kierowały łapki w stronę, skąd wcześniej dochodziły wrzaski. Drzwi jednej z chałup stały otworem, a na ganku, leżało parę czarnych kłaków, poprzyklejanych do desek. Tu mieszkał wioskowy pijak, który zapewne usnął, zapominając zamknąć drzwi, bo nic nie wskazywało, że zostały wyważone. Stworzył idealną okazję dla przybyłych, a oni ją wykorzystali.
   Spomiędzy pni stojących wzdłuż ścieżki, obok której stał Werner, dolatywało sapanie i trzask pękającego chrustu. Policjant strzelił, pewien, że za ostatnim drzewem w alejce widział garbaty cień – cisza. Pobiegł w ostrzelane miejsce, gdzie zastał ugniecioną trawę. Kogoś tamtędy przeciągnięto, a koty, które jeszcze chwilę temu ocierały się o jego łydki, zniknęły.
   Było tak, jak opowiadali mieszkańcy – doszło do uprowadzenia, a drugie zwierzę nadal pozostawało poza jego zasięgiem. Werner niezwłocznie ruszył do miejsca, gdzie mieszkańcy trzymali łodzie i już po chwili, skoncentrowany, wbijał wiosła w muliste dno, mając na celu jak najszybsze dotarcie do Trupiej Łzy. Miał przeczucie, że tam znajdzie rozwiązanie.
                                                                ***
   Małą łodzią kołysało. Scott starł pot z czoła i wrócił do wiosłowania. Nagle jedno z wioseł nie chciało się wynurzyć. Policjant spiął mięśnie i szarpnął – nic, kawałek drewna nadal tkwił w mule. Powtórzył próbę. Wiosło opornie wychodziło z wody, jakby ktoś je przytrzymywał. Coś uderzyło w dno drewnianej łodzi. Werner przycupnął na ławeczce, puszczając kawałek drewna. Po raz kolejny coś walnęło w dno, niemal przewracając łódź. Księżyc, jak na złość, skrył oblicze za chmurą, pozwalając mrokowi przejąć prym, a wiatr przybrał na sile.
   Drugie wiosło zostało brutalnie wyszarpnięte z dłoni skołowanego policjanta. Nie okazywał strachu, był opanowany. Wychylił się przez prawą burtę. Zbladł, zastygając w bezruchu z szeroko otwartymi oczami i ustami.
   Woda była czarna jak smoła, a pod jej falującą powierzchnią przemieszczały się jasne, rozlane kształty. Było ich wiele i wszystkie podążały w kierunku Trupiej Łzy. Niektóre z nich zahaczały o łódź Wernera, przesuwając ją ku brzegowi, a wiosła dryfowały kawałek od łodzi, porzucone. Najwidoczniej przeszkadzały mieszkańcom bagien w dotarciu do celu, dlatego zostały policjantowi odebrane.
   Srebrny glob znów rozjaśnił panujące wokół szarości i oświetlał pergaminową twarz Wernera, którego łódź płynęła w kierunku stałego lądu, popychana przez okalające ją zjawy. Policjant siedział sztywno, zdając sobie sprawę, że otaczają go upiory, najprawdopodobniej ci, którzy zginęli na bagnach. Dlaczego podpływali w okolice Trupiej Łzy, a wody co najmniej dwa metry od stałego lądu bulgotały? Nie znajdował racjonalnego wytłumaczenia tego zjawiska, wiedział jednak, że wystarczy najmniejszy błąd, a skończy jak ci, którzy go właśnie dostarczyli na ląd, wypychając łódź w okalający wyspę piach.
   Wokół chaty panowała cisza, w oknach nie było żadnego światła, jakby jej mieszkaniec spał. Werner postawił stopy na kamieniach i zgarbił plecy. W blasku księżyca, oświetlającego jego sylwetkę, wyglądał jak Quasimodo, chowający się za wysokim kamieniem. Policjant nie odważył się podejść do Trupiej Łzy, bo tuż obok ogniska siedział wielki dog, bacznie obserwujący okolicę. Upłynęła chwila, dwa wdechy poddenerwowanego mężczyzny, a do pupila dołączył Frost – siwy, pochylony starzec z długą brodą, jaką nosili kapitanowie statków. Trzymał w dłoni księgę w ciemnej oprawie, a kalekie ciało wspierał na okrągłej główce laski, która stukała o deski werandy.
   Werner poszukiwał wzrokiem drugiego psa, a serce biło mu jak oszalałe. Nigdzie go nie dostrzegł. Nabrał stuprocentowej pewności, że stwór, który leżał teraz na jednej ze ścieżek Symoru, był nieobecnym towarzyszem starca, a ten tutaj powrócił do oryginalnej postaci. W sierści nadal miał wstęgi pożółkłych traw i kulał na przednią prawą łapę, z której sączyła się krew.
   Księżyc ponownie przygasł. Tym razem nie zniknął za chmurą; jego oblicze przysłonił dym, ulatujący z komina chaty. Nie rozmywał się, a kumulował, wisząc nad całą wyspą, coraz gęstszy i ciemniejszy. Frost dotarł do rozpadającego się stołu, który stał blisko wody i rzucił na podpróchniały blat księgę. Policjant nie wierzył własnym oczom, kiedy tomiszcze samoistnie się otworzyło – przeszły go dreszcze. Tak go ten widok pochłonął, że nie zauważył, iż obok Frosta, kładącego laskę na stole, nie ma doga.
   Czyżby go wyczuł i już po niego szedł, kryjąc włochate cielsko w cieniu?
   Werner zamierzał wrócić na łódź, kiedy dostrzegł zwierzę trzymające w mocnym uścisku szczęk człowieka. Dog ciągnął nieprzytomne – może martwe – ciało po kamienistej powierzchni w stronę swojego pana, który miał tak zaabsorbowany wyraz twarzy, jakby na stronicach księgi nie było liter, a złote sztabki.
   Frost, wspierając ciało o blat, obszedł stół i stanął twarzą do chaty. Uniósł ręce i zaczął coś mówić w nieznanym policjantowi języku, a jego słowa przygnały wiatr, który spychał wiszący nad chałupą dym, udostępniając księżycowi oświetlenie starego dachu. Wnętrze Trupiej Łzy pojaśniało, płonęło coraz intensywniej z każdym podmuchem wiatru, aż w końcu języki ognia zajęły ją całą. Łuna unosiła się wysoko, a wiekowe deski trzeszczały, skwierczały i zwęglały się w zaskakującym tempie. Ogień przygasł, resztki spopielonych desek rozwiał wiatr, odsłaniając wysokie, kamienne mury, które zaczęły się rozrastać, aż do okolic otaczających je dębów. Drzewa zajęły się ogniem, korony spłonęły, a to, co zostało, pokryły kamienie, tworząc cztery wysokie, postrzępione na szczytach wieże.
   Wernerowi zaparło dech. Zaginiony zamek cały czas był tutaj, ukryty pod starymi dechami. Policjant patrzył na wielkie, pokryte mchem i obrośnięte bluszczem zamczysko, z mnóstwem okien, czerwonymi wrotami, pogrążone w szarościach. Wiatr hulał w jego wnętrzu, niosąc ze sobą szepty, pomruki. Frost wypowiedział parę słów w tym dziwnym języku, odrywając Wernera od patrzenia na zamek i okalające go smukłe świerki.
   Starzec, jak zahipnotyzowany, wlepiał wzrok w drzwi i rozciągał usta w szerokim uśmiechu. Jego pomarszczona twarz przybrała łagodniejszy wyraz. Zrobił krok, kolejny. Szedł pewnie, nie podskakiwał, choć laska, na której powinien się wspierać, wciąż leżała na stole. Gdy minął stół, Wernerem wstrząsnęło. Frost nie był już jednonogi. Na miejscu kikuta tkwiła nowa, sprawna kończyna, a starzec szybko dotarł do czerwonych drzwi, otwierając je kluczem, który wyjął z kieszeni spodni. Następnie wrócił, skąd przyszedł, i zaczął wykrzykiwać kolejne wersy z tajemniczej księgi. Jego oczy. Werner dopiero teraz im się przyjrzał i zaczął odczuwać strach. Ten odważny policjant naprawdę drżał, patrząc na wybarwione źrenice Frosta.
   Policjant powiódł wzrokiem pod stół. Coś tam było. Jakiś szarawy kształt, skulony, dość duży, który gdy tylko wyczuł, że jest obserwowany, rozciągnął się, położył na ziemi i popełznął w stronę wody, nurkując w jej bulgoczące, bomblujące odmęty. Takich jak on było wielu. Zdeformowane ciała kłębiły się przy brzegu, doprowadzając wodę do wrzenia i to one wypchnęły łódź policjanta na brzeg.
   Ziemia zadrżała, a kłęby pary unoszącej się tuż nad jej powierzchnią zgęstniały. Powstało wypiętrzenie, a piachu przy wodzie przybywało. Z pokrytego glonami pagórka wyszedł młody mężczyzna w postrzępionym ubraniu, które skąpo osłaniało gnijące ciało. Przybyły uniósł głowę, ukazując posiniaczoną twarz. W oczodołach miał błoto, które wypływało przy ruszaniu głową. Rozchylił wargi, a z nich wyleciała gęsta breja. Przejechał pozbawionymi skóry palcami po nosie, z którego zdarł resztki naskórka. Przy każdym ruchu umarlaka wszystko w nim chlupało, a ciecz, licznymi otworami, wypływała z martwego ciała. Po chwili w ten sam sposób ujawniła się kobieta. Stali i kiwali się na boki, a z oczu Frosta zaczęły cieknąć łzy. Objął przybyłych i zaczął szeptać do ucha kobiety, po czym odstąpił, a przebudzeni ruszyli sztywnym krokiem w stronę zamku. Gdy przekroczyli próg, we wszystkich oknach rozbłysło światło.
   Pani Frost i jej syn powstali z martwych. Werner nie miał wątpliwości, że to oni. Widział ich twarze na zdjęciach, nie dalej jak parę godzin temu. Starzec ich pochował, jednak nie utworzył kopców ani nie postawił krzyży, dlatego nikt z podpływających do wyspy nie mógł się dopatrzyć grobów.
   W czasie, gdy policjant dochodził do siebie po zjawiskowych wydarzeniach, wciąż nie do końca wierząc w to, czego był świadkiem, Frost pogłaskał psa leżącego niedaleko stołu i pochwycił leżące obok niego ciało za fraki. Stękał i burczał pod nosem – pijak z Symoru był opasły. Dużym nakładem sił udało mu się wreszcie dowlec ciało pod wrota zamku. Zostawił je tam leżące twarzą do góry i wrócił do stołu. Pies wstał, pomerdał ogonem i pobiegł do zamku, a starzec uniósł głowę, chwilę patrzył na księżyc, po czym przerzucił kartkę starej księgi i zaczął wypowiadać formułę, wyrzucając ręce przed siebie.
   Ciało pijaka wzleciało w powietrze, a postawa Frosta wskazywała, że to on, za sprawą dłoni, dopuszcza się tego trudnego do wytłumaczenia zajścia. Drzwi zamku zamknęły się z impetem, a lewitujące ciało ze spuszczoną głową wsparło się na nich. Werner wybałuszył oczy, widząc, jak od kamiennych bloków zamku odrywają się długie pędy bluszczu i oplatają ciało pijaka z Symoru bardzo mocno. Dłonie miał skrzyżowane, jakby chronił genitalia przed uderzeniem. Upłynęły sekundy, a pijak wisiał przytwierdzony do wrót. Stary Frost zakończył recytację i podszedł do skrępowanego. Wsadził dłoń do kieszeni spodni i wyjął nóż. Sięgnął po wiadro stojące w pobliżu i z zaciętą miną poderżnął pijakowi nadgarstki, ustawiając wiadro tak, aby ani jedna kropla krwi się nie zmarnowała.
   Werner niejedno w swoim życiu widział, jednak to na co patrzył wywołało na jego ciele gęsią skórkę i obrzydzenie. Kimkolwiek był, traktowany jak świnia, nadal był człowiekiem! Wszystkie poszlaki do siebie pasowały: martwe ciała dryfujące po bagnach, ślady po skrępowaniu, podcięte żyły. Frost dokonywał rytuału. Pozostawało pytanie: w jakim celu? Policjant przekonał się o tym szybciej, niż zdążył nad tym pytaniem podumać.
                                                                ***
   Frost zanurzył palec w czerwonej cieczy wypełniającej wiadro i oblizał go. Uniósł głowę najprawdopodobniej nieżyjącego już pijaka i spojrzał mu głęboko w mętne oczy. Nie trwało to długo, bo już po chwili starzec kierował się w stronę okalającej wyspę wody, a bluszcze krępujące ciało zamordowanego, zaczęły się cofać – tłuste cielsko pijaka opadło na deski werandy, a drzwi do zamku stanęły otworem. Kiedy Edmund Frost wylewał zawartość wiadra do bulgoczących, otoczonych rzadką mgłą bagiennych toni, jego pies wyszedł z zamku i zajął się zwłokami. W okamgnieniu przeciągnął je na skraj wyspy i gwałtownym ruchem mordy wepchnął do wody – unosiło się na powierzchni pomiędzy tłumem szarych postaci spijających krew, którą Frost rozlewał ostrożnie, kropla po kropli, wokół całej wyspy.
   Moczary wrzały, a obślizgłe kształty otwierały bezzębne paszcze, chłonąc czerwień i walcząc o ostatnie krople. Nagle wszystko zamarło. Wzburzona woda wygładziła się, a na jej powierzchni odbijał się olbrzymi księżyc. Werner czuł na szyi ciepły oddech, lecz nic namacalnego go nie otaczało. Zastanawiające było, że nikt go do tej pory nie zauważył, pies nie wywąchał! Czy zaiste tak było? Może miał to wszystko zobaczyć, aby, jak inni mieszkańcy Symoru, poczuć przed tym miejscem trwogę i nigdy więcej tutaj nie wracać.
   Bagna ożyły, a z ich odmętów zaczęli wychodzić ludzie. Nie tacy, jakich policjant mijał, gdy chodził ścieżkami Symoru, czy chodnikami Inverness. To byli umarli. Wyglądali jak zombie i tak też się zachowywali. Ich ciała, w różnym stadium rozkładu, okrywały sparciałe stroje z różnych epok. Kobiety w wyblakłych sukniach, dzieci w przydużych spodniach i płóciennych koszulach, mężczyźni z gołymi torsami, niektórzy odziani w dopasowane spodnie, marynarki, podkoszulki, a nawet swetry. Wyłaniali się jeden po drugim, kierując się w stronę ubrań wiszących na sznurach za murami zamku.
   Z miejsca, w którym się znajdował, Werner miał widoczność na niemal każdy skrawek wyspy. Kupa zrzucanych przez umarłych zniszczonych ubrań rosła w oczach. Zrywali ze sznurów czyste szaty i zakładali je na pokryte skrzepami, podrapane i zasinione ciała. Zdzierali sobie naskórek, wkładając często zbyt ciasne lub źle dopasowane stroje. Wykłócali się o fasony, kolory, popychali się nawzajem, a nawet policzkowali. Ich ruchy były spowolnione, a oczy zaciągnięte mgłą. Szczególną uwagę policjanta przykuł łysiejący mężczyzna oraz kobieta, która mu towarzyszyła. Znał ich twarze ze starych fotografii, chociaż teraz trudno było nazwać to, na co patrzył – twarzami. Powiódł wzrokiem po innych – rozpoznał jeszcze dwie, na oko dziewięcioletnie bliźniaczki i ich matkę, która wybrała najładniejszą, błękitną kreację. Każdy, kto był już przebrany, korzystał z tylnego wejścia i znikał w zamku, w którym ktoś zaczął wypełniać eter, grając na organach żałobną melodię. Gdy ostatni z umarłych wszedł do zamku, drzwi się zasklepiły, a na ich miejscu powstała lita, kamienna ściana.
   Policjant szybko poukładał puzzle i doszedł do wniosku, że wszyscy, którzy opuścili toń bagna, należą do rodu Frosta. W bulgoczącej wodzie kotłowało się jeszcze sporo im podobnych, ale nie zostali zaproszeni do zabawy. Tamci to najprawdopodobniej ofiary utonięć, morderstw, niespokrewnieni z Edmundem.
   Co robił w tym czasie Frost?
   Stał przy stole i wertował kartki. Werner miał przeczucie, że to jeszcze nie koniec przedstawienia. Szybko odnalazł odpowiednią stronę i wznosząc oczy do nieba, znów przemawiał w niezrozumiałym dla policjanta języku, a księżyc oświetlał jego szczupłe, wręcz wychudzone ciało.
   Bagna Symoru na powrót zawrzały, a mgła je otulająca zgęstniała na wysokości nieprzekraczającej jarda. Tym razem starzec wrzucił do mętnej wody biało-rudego kota, który cały czas leżał obok prawej nogi stołu, a przez cień, który niedawno pod nim siedział, policjant po prostu go nie zauważył. Werner takiego widoku się nie spodziewał. Wyliniałe, żółtookie, pokryte glonami, trawami i czymś połyskującym w promieniach księżyca, na suchy ląd stawiały łapy psy: duże, małe, krótkowłose, włochate, czarne, łaciate, z oklapniętymi i sterczącymi uszami – rasy wszelakie. Otoczyły starca i patrzyły, jak wsadza pod pachę księgę i uśmiecha się szeroko, emanując zadowoleniem. Gdy zrobił krok, zaczęły rozpierzchać się po wyspie i wyć.
   Teraz ukrywający się policjant miał powód do trwogi. Odnajdą go, to pewne! Co wtedy zrobi? Co one zrobią z nim? Werner zaczął się wycofywać w stronę łodzi, korzystając z okazji, że księżyc przysłoniła ciemna chmura. Wystarczyło wypchnąć łajbę na wodę i odpłynąć. Jednak stał na niej Frost i patrzył na niego mlecznym wzrokiem. Odwrót w tej sytuacji nie miał najmniejszego sensu – za nim roiło się od oblizujących kły psów zombie.
   Werner po raz pierwszy w życiu nie wiedział, co zrobić. Był w pułapce, otoczony umarłymi i coraz głośniejszymi odgłosami dochodzącymi z zamku, w którym, sądząc po śmiechach, brzęku szkła, wiwatach i okrzykach zadowolenia, trwał bal, a echo niosło to wszystko do Symoru, a może i dalej. Co miał począć? Ostrożnie, by nie rozjuszyć psów, wsadził dłoń do kieszeni kurtki, gdzie przed wyjściem z chaty schował broń. Naboi na pewno nie wystarczy, aby zabić wszystkie, jednak na tamten moment to była jedyna opcja, jaka przyszła mu do głowy.
   Myśli galopowały w głowie policjanta. Zaczął się zastanawiać, od jak dawna Frost wie, że go obserwował? Dlaczego zdradził się z tym dopiero teraz?
   Czyżby Werner miał podzielić los pijaka z Symoru?
   Nie zastanawiając się dłużej, Werner wyjął broń i skierował lufę pomiędzy oczy starca; Frost nadal stał jak manekin i patrzył nieugięcie na policjanta, jakby się zastanawiał. Starzec zaczął unosić dłonie i przemawiać basowym głosem w dziwacznym języku. Werner spanikował, nacisnął spust, trafiając starca w czoło. Tamten nawet się nie zachwiał. Nadal stał i patrzył. Policjant strzelił ponownie – efekt był ten sam. Ręce zaczęły mu drżeć. Odruchowo cofnął się o krok, potem jeszcze jeden. Nie zwracał uwagi na psy; człowiek, który stał przed nim i przeszywał go martwym wzrokiem, był groźniejszy niż setki kłów. Wolałby zostać rozszarpany, niż poddawany torturom na trwającym właśnie balu, którego nie ukrywając, był ciekaw.
   Co się tam działo? Dlaczego z zamku dolatywały odgłosy, jakby kogoś obdzierano ze skóry?
   Ku zaskoczeniu policjanta, który ledwie stał na nogach, psy nie atakowały. Jak jeden mąż usiadły, zadarły głowy i zaczęły przeraźliwie skomleć do księżyca. Werner skorzystał z okazji i ruszył przed siebie, mając cichą nadzieję, że po drugiej stronie zamczyska znajdzie jakąś łódkę, tratwę, cokolwiek, co pływa i umożliwi mu ucieczkę z tej przeklętej wyspy. Biegnąc, zerkał przez ramię na Frosta – ten nadal stał w miejscu, a niektóre z psów leżały na kamiennym podłożu; zdychały.
   Werner próbował na szybko zrozumieć trwający proceder i nagle go olśniło. Zranił odpowiedzialnego za to wszystko, co działo się wokół. Wystarczyło znaleźć sposób, aby zabić Frosta, a wszystkie zjawy powrócą tam, skąd przyszły. Był jednak problem: jak to zrobić? Starzec wydawał się nieśmiertelny, bo nikt normalny nie przeżyłby takich postrzałów. Pierwsze, co przyszło policjantowi do głowy, to księga, ale zaraz odrzucił tę myśl, bo przecież nie znał języka, w jakim była spisana. A może…? Już wiedział, co należy zrobić. Przypomniał sobie treść artykułu, który czytał o rytuałach, czarnej magii i czarownicach. Przystanął, powiódł wzrokiem dokoła. Księga leżała na pierwszym schodku werandy. Wystarczyło jedynie do niej dotrzeć i zniszczyć.
   Zamierzał udać się w tamtym kierunku, gdy z zamczyska wyleciały dwie kobiety. Jedna z niewiast upadła na werandzie, drugiej udało się zejść i przejść kilka kroków, po czym osunęła się na kamienie. Wyglądały na martwe i chyba takie były. Zranienie Frosta oddziaływało nie tylko na psy; goście zamku również odczuli tego skutki.
   Werner zrobił zwrot i wpakował w starca cały magazynek, starając się umieszczać kule w okolicach serca, czoła i brzucha. Frost upadł na kolana, wspierając się na rękach. Uniósł głowę, a jego oczy zalewały się krwią, która zaczęła wypływać kącikami – to było jedyne miejsce na jego ciele, gdzie można było się jej dopatrzyć. Kolejne psy padły, a z zamku znów dochodziły odgłosy udręki, bólu, rozpaczy. Policjant podejrzewał, co zaraz nastąpi. Spojrzał na Frosta, który nadal klęczał, więc zebrał się w sobie i pobiegł na werandę. Nie pochwycił księgi, którą miał na wyciągnięcie ręki, lecz złapał klamkę, zatrzasnął drzwi, przekręcił klucz i wsadził go do kieszeni kurtki. Nie mógł pozwolić, aby umarli opuścili zamek i wykonał swoje zadanie.
   Uwięzieni krzyczeli, buczeli, walili w drzwi i na nie napierali – bez rezultatu. Wrota były nie do sforsowania, a okna wysoko. Werner przez cały czas obserwował Frosta i psy, spośród których już tylko pojedyncze osobniki stały na łapach. Starzec się poruszył, zabełkotał złowrogo, zaczął wstawać, co nie wróżyło niczego dobrego. Policjant musiał się spieszyć i tak uczynił. Podniósł księgę i wrzucił do ogniska. Podskoczył, widząc niebieskie płomienie kłębiące się wokół czarnego wolumenu, który skwierczał, syczał, a następnie zniknął.
   Starzec upadł na prawy bok, odgłosy dolatujące z zamku ucichły. Zapanowała ciesząca uszy cisza. Werner usiadł na schodku prowadzącym na werandę i otarł pot z czoła. Nie siedział długo, bo pozostało sprawdzić, czy Frost nie żyje, aby mieć stuprocentową pewność, że to koniec niespodzianek tej upiornej nocy. Wstał i wolno przesuwał się w stronę ciała leżącego na kamienistym podłożu. Trzy kroki przed nim się zawahał. Niepotrzebnie. Edmund Frost był martwy; księga zabrała jego duszę, pozostawiając jedynie ciało.
   Werner zawsze był ciekawski. Korciło go, aby otworzyć wrota zamku i sprawdzić, co z umarlakami. Nie żyli? Wszystko na to wskazywało, bo nawet światła, które jeszcze do niedawna rozświetlały zamczysko, zgasły.
                                                                 ***
   Policjant otworzył drzwi, ale dopiero rano, gdy księżyc ustąpił miejsca słońcu. Jak podejrzewał, w zamczysku nie było nikogo. Umarli wyparowali, tak jak Frost, którego ciała nie było tam, gdzie policjant widział je po raz ostatni. W zamku unosił się zapach zgnilizny, a podłogę pokrywały porozrzucane ubrania. Stoły uginały się pod ciężarem jedzenia i picia, a srebrne żyrandole wiszące na belkach blisko sklepienia, pozbawione były świec. Wszystkie one, nadpalone i oklejone woskiem, leżały pomiędzy szatami.
   Kupa ubrań, zrzucana przez umarłych zaraz po wyjściu z bagna, pozostawiła jedynie mokrą plamę. Ostał się czarny pies staruszka. Leżał obok stołu, a chociaż Werner był na wyspie od kilku minut, zwierzę nie reagowało na jego obecność, jakby był niewidzialny. Werner zastrzelił psa, bo jeśli to wilkołak, kolejna pełnia mogła przynieść mu sporo pracy. Odpłynął z wyspy i z oddali obserwował lśniący w promieniach słońca zamek, który malał w oczach. Gdy na chwilę skupił wzrok na otaczających go bagnach, nawet nie pomyślał, że widział zamczysko po raz ostatni. Na wyspie znów stała Trupia Łza, trzeszcząc przy najmniejszych podmuchach wiatru, a Werner, jak zahipnotyzowany, wpatrywał się w jedno z okien. Ktoś w nim stał, lecz zniknął tak szybko, jak się pojawił.
   Czyżby fatamorgana?
   Policjant nie był sam – transportował ciało pijaka do Symoru, aby pochować je obok innych ofiar Edmunda Frosta, których mieszkańcy tej małej osady próbowali ukryć przed światem, aby historia Trupiej Łzy nigdy nie wypłynęła poza bagna. Niestety, nie wszystkich zdołali odnaleźć, stąd te pięć trupów, od których zaczęło się zainteresowanie wsią.
   Niestety, bystry policjant przeoczył jeden szczegół. Obok martwego psa leżała czarna księga. Zwierzę nakryło ją ogonem, zanim wydało ostatni dech.
   Scott Werner wrócił do Inverness odmieniony, patrząc szerzej na zjawiska, które trudno wytłumaczyć. Podczas zdawania relacji przełożonemu nie wspomniał o niczym, czego był świadkiem. Wszystkie przypadki ciał wyłowionych z bagien zakwalifikowano do grupy samobójców, a Werner przyczynił się do tego, opowiadając, że był świadkiem takiego widowiska, lecz nie zdążył w porę z pomocą. Poprosił szefa o przeniesienie do Symoru, gdzie czekali na niego przyjaciele, a kto wie, może niebawem nad osadą zaczną się dziać kolejne dziwa, które trzeba będzie wyjaśnić.

1 komentarz

 
  • Użytkownik unstableimagination

    Świetne opowiadanie, Królowo Cieni. Mistrz Lovecraft byłby dumny!
    Klimat gęsty jak mgła nad bagnami. Dzięki Tobie zaczynam lubić horrory :)
    Bardzo dużo drobnych detali, które sprawiają, że czytelnik przenosi się w ten mroczny kawałek Szkocji.

    6 godz. temu

  • Użytkownik Shadow1893

    @unstableimagination, DZIĘKUJĘ ZA PRZECZYTANIE I MIŁY KOMENTARZ. Jesteś zaraz po naszej królowej " Przeklętych". Ją też wciągnęłam w horrory. Pozdrawiam. :)

    6 godz. temu