Materiał znajduje się w poczekalni.
Prosimy o łapkę i komentarz!

Nigdy więcej! - 1/7

Nigdy więcej! - 1/7Dwunasta godzina bez snu. Zerknęłam na kozetkę i dosłownie czułam zapach poduszki oraz miękki wkład przylegający do policzka. Zdjęłam okulary i przetarłam zmęczone oczy. Tak bardzo zapragnęłam zasnąć i zapomnieć o stercie dokumentów, która leżała na biurku. Odkąd przekroczyłam próg zakładu, ciągle byłam w biegu – Doktor Green to...
   Kiedy wszystko ustawało i wchodziłam do gabinetu, zaczynało mi tego brakować. Dni napędzały organizm i niejednokrotnie zaskakiwały. Noce bywały spokojne, ale wypełnione papierkową robotą, czego przyznam szczerze, nie lubiłam. Wolałam obcować z tymi wszystkimi, którzy nawet nieświadomie, sprawiali, że chciało mi się tutaj wracać, a analizowanie dokumentów, no cóż – nuda. Chociaż nie powinnam narzekać. Do naszego oddziału trafiały ciekawe i skrajne przypadki z wyjątkowo rzadkimi zaburzeniami.
   Towarzyszyłam gronu naprawdę dobrych lekarzy, a dostać się tutaj wcale nie było łatwo. Jednakże nikomu nie ubliżając, doktor Jork był słabo zorganizowany i nigdy nie zdążał na czas.
   Poruszyłam szyją – zachrobotała. Głowa leciała do przodu. Wzięłam się w garść i sięgnęłam po pierwszą teczkę.
   „Roger Stern – lat trzydzieści; rozdwojenie jaźni. W przypływie przytłoczenia zamordował żonę, twierdząc, że chciała go otruć, podając coś, czego nie lubił. Czternaście ran kłutych i ślady po przemocy. Z wywiadu przeprowadzonego przez doktor Black wynika, że była to pierwsza odsłona choroby – na co dzień wycofany i nieufny. Stan obecny: izolacja z powodu silnych ataków paniki i nierozpoznawania otoczenia. Nawołuje żonę – nieświadomość popełnionego czynu”.
   – Co ja mam z tobą zrobić? – westchnęłam i sięgnęłam po kubek z kawą. – Zimna. Trudno. Nie mam siły iść po świeżą.
   Wzięłam dwa łyki i powróciłam do rozmyślań nad pacjentem. Był pod moją opieką od tygodnia i nie zauważyłam, aby wcześniejsze leczenie przyniosło rezultaty. Mogę śmiało stwierdzić, że wręcz przeciwnie. Słabo reagował na leki, a psychoterapia wpędzała go w coraz większy obłęd. Nie umiałam do niego dotrzeć. Miał w sobie coś z dziecka – nieporadnego dwulatka, któremu skorzystanie z toalety sprawiało problem, a jednocześnie był niezwykle przebiegły. Wystarczyła chwila nieuwagi, aby z głupiego kawałka szmaty zrobił użytek zagrażający życiu.
   – Może… Nie, znajdzie sposób, aby sobie coś zrobić. Odstawić go i poobserwować, jak mózg zareaguje na brak chemii? Nie, zawładnie nim agresja. Powinnam powtórzyć testy? Tak, spróbuję pójść tą drogą.
   Odłożyłam akta nieopodal klawiatury, odgarnęłam czarny kosmyk ze skroni i sięgnęłam po następne.
   „Donald Koll – lat sześćdziesiąt; schizofrenia katatoniczna. Nigdy niehospitalizowany, opieka lekarska znikoma. Mowa w normie; czasami odmawia odpowiedzi. Wymagający ciągłego monitorowania. Tiki mięśniowe uniemożliwiające samotne funkcjonowanie. Nieumyślne zabójstwo. Niekontrolowany zacisk dłoni na szyi żony po obejrzeniu filmu – wersja pacjenta. Zakwalifikowany do opuszczenia ośrodka – przeniesienie do łagodniejszego sektora. Samotny”.
   – Jakim cudem żona nie zauważyła, że coś jest z nim nie tak? Zresztą… nie mnie osądzać, nie znam historii. Sąsiedzi go praktycznie nie widywali. Przesiadywał w domu.
   Pochwyciłam kolejne akta. Następny pacjent bez zadowalających rokowań. Upiłam trochę kawy i westchnęłam.
   U pozostałych natrafiłam na podobne opisy. Żadnych adnotacji odnośnie do hipnozy, dziwne. Doktor Jork miał ją dzisiaj uzupełnić. „I jak ja mam tutaj pracować?” – myślałam. „Przecież nie otaczają nas zwykli ludzie z ulicy. To: zwyrodnialcy, mordercy, gwałciciele i psychopaci przekonani o własnych racjach”.
   Nagle ciszę rozproszyło delikatne pukanie w drzwi.
   Spięłam mięśnie. Najchętniej milczałabym i udawała, że mnie nie ma, jednak nie mogłam tak postąpić. Na nocnym dyżurze rzadko kiedy ktoś do mnie zaglądał. Skoro już był, oznaczało, że potrzebują mojej pomocy albo… Oby nie!
   – Proszę – powiedziałam, zawieszając wzrok na brązowych drzwiach; klamka opadła.
   Zwilżyłam wargi językiem i czekałam. Drzwi uchyliły się na parę centymetrów i jakby zamarły. Przez lukę wlatywało białe światło. Siedziałam przy lampce, skierowanej bezpośrednio na biurko. Wyglądało to tak, jakby ktoś miał obiekcję przed wykonaniem kolejnego kroku.
   „Zapewne przegląda dokumenty, zanim wparuje tutaj z rewelacjami” – pomyślałam i przeniosłam spojrzenie na akta. Serce zaczęło mocniej bić. Nie byłam w stanie odczytywać wydruków. Drzwi zaskrzypiały i rozchyliły się o kolejne parę centymetrów.
   Zaczynało mnie to irytować i już miałam wyskoczyć z pretensjami, kiedy stanęły otworem, a na pierwszym planie widniał on – ordynator Williams.
   – Dobry wieczór – wyrecytował i wsparł barczyste plecy o futrynę. Rozciągnął usta w szerokim uśmiechu i wolnym krokiem ruszył w moją stronę.
   Spojrzałam na niego spode łba, nie ukrywając niezadowolenia. Stwarzałam pozory opanowanej, niewzruszonej, jednak w środku każda cząstka mnie drżała i kuliła wypustki, szukając dogodnej pozycji, aby nie zostać zauważoną.
   Był koszmarem, który ciągnął się za mną od ośmiu miesięcy. Niby taki „do rany przyłóż”, a w rzeczywistości potwór i manipulant. Ile łez przez niego wylałam, ile razy zmywałam ze skóry zapach do pierwszej krwi. Na samo wspomnienie, że zaraz położy na mnie swoje wielkie łapska, dostawałam gęsiej skórki. Jednak byłam więźniem. Nie mogłam odmówić. „NIE”, niosło ze sobą zbyt namacalne konsekwencje. Posiadał na mnie haka i wykorzystywał go, kiedy tylko miał na to ochotę. Niewolnica własnej głupoty, jednak serce nie sługa i jakoś tak samo wyszło. Czasami kontakt z pacjentami ma drugie dno.
   Jak ja go nienawidziłam. Marzyłam, aby dostał zawału albo został poturbowany przez któregoś z przebywających tutaj. Niestety, był nie do zdarcia, pomimo pięćdziesiątki na karku.
   – Odniosłem wrażenie, że mnie unikałaś. Nie przystanęłaś, kiedy wyprowadzaliśmy narwańca z dwójki, nawet na mnie nie spojrzałaś. Kiedy poszedłem do izolatki, wyskoczyłaś z kontrolą leków. Nieładnie tak zmuszać kogoś, aby za tobą biegał.
   – Byłam zajęta – wypaliłam, czując ścisk w gardle.
   Musiałam zająć ręce – latały w różne strony. Nie myśląc długo, pochwyciłam kubek. Pech chciał, że zbyt lekko złapałam za ucho. Kilka centymetrów nad blatem wysmyknął się, a jego zawartość wylądowała na otwartych aktach.
   – Jeszcze tego mi brakowało – syknęłam i zaczęłam wycierać ciecz rękawem.
   Skupiona na wyrządzonej szkodzie, nie zauważyłam, kiedy Williams do mnie podszedł. Uświadomiły mi to silne ręce, zaciskające się na talii. Podskoczyłam – chciałam odbiec i stanąć jak najdalej. Nie pozwolił mi na to. Ścisnął mocniej. Byłam w pułapce.
   – Zostaw mnie – zakomunikowałam stanowczym tonem, walcząc z jego chamstwem.

   – Mam zadzwonić – oświadczył oschle, chwytając za słuchawkę.
   Zamarłam. Zimny pot ziębił skórę. To zdanie za każdym razem wywoływało podobny efekt. Pewność siebie ulatywała ze mnie, mięśnie drżały, wywołując dreszcze.
   – Nie – wydukałam i spotulniałam.
   – Grzeczna dziewczynka.
   Zachłanne wargi ordynatora zaczęły błądzić po mojej szyi, palce ściskały ramiona, a udo utkwiło pomiędzy nogami. Sapał i pomrukiwał. Najchętniej pochwyciłabym ten srebrny długopis i umieściła go w jego łysej czaszce. Jednak… nie mogłam. Miał znajomości, a życie Davida było czymś, za co byłam w stanie znieść wiele.
   – Dzisiaj nie mogę – zakomunikowałam ledwie słyszalnym głosem.
   Bałam się oznajmić to dobitniej. Ordynator nie należał do grzecznych i nieraz to udowodnił. Był na tyle cwany, że wybierał miejsca, które można było zakryć. Na początku siniaczył ręce i nogi, z czasem upodobał sobie brzuch – tutaj bolało najmocniej. Po dwóch miesiącach przestałam liczyć, ile razy oberwałam i nauczyłam się odpowiadać tak, aby go nie uruchomić.
   – Rzeczywiście, zapomniałem. No, więc dzisiaj pokażesz, jak pracują twoje usta. Już dawno go nie obrabiałaś – prychnął i sięgnął rozporka.
   „Tylko nie to” – pomyślałam.
   Jego brutalność była nieokiełznana i już parę razy traciłam przytomność.
   Spojrzał na mnie mętnym wzrokiem i pokiwał głową, wystawiając przyrodzenie. Było okazałe i chyba to przerażało mnie najbardziej. Stałam jak kołek. Wiedziałam, że źle robię, ale intelekt rządził się własnymi prawami. Oponował i wymuszał taką właśnie reakcję.
   – Na co czekasz.
   Kubeł zimnej wody wyrwał mnie z odrętwienia. Klęknęłam i już miałam zacisnąć palce na jego męskości, kiedy mocne walnięcia w drzwi uratowały mnie przed kolejnym poniżeniem.
   – Doktor Green, proszę szybko do jedynki. Koll dokonuje aktu samookaleczenia. Nie możemy nad nim zapanować.
   Uchyliłam drzwi i drżącym głosem wyrzuciłam z siebie:
   – Dlaczego nie włączyliście alarmu? Sanitariusze wezwani?
   – Tak, jednak ich odprawiłam, aby go nie połamali. Koll zesztywniał. Nigdy go nie widziałam w takim stanie. Zawsze mnie słuchał, a teraz… Chciałam dać mu lek, ale zaczął coś bełkotać i nikogo do siebie nie dopuszcza. Ma naprzemienną nadruchliwość i paraliż.
   – Już idę.
   Odgłos oddalających się kroków – byłam uratowana, ale czy szczęśliwa? Komunikat wywarł na mnie ogromne wrażenie. Koll miał nas jutro opuścić, a tutaj taka akcja. Spojrzałam na Williamsa, był czerwony na twarzy.
   – Jeszcze tego brakowało. Co mu odwaliło? Przecież jest łagodny jak baranek. Idziemy – oznajmił i po chwili był na korytarzu.
   Pochwyciłam w locie okulary i podążyłam za nim. Przed salą stała pielęgniarka, a jej pomocniczka próbowała wpłynąć słownie na Donalda:
   – Kochany, nie rób tego. To jedynie sen… zły sen. Cofnij ręce.
   – Wyjdź! – wrzasnął przez sztywne usta, trzymając dłonie przy twarzy.
   Po chwili dotarłam do drzwi. Koll stał w kącie i… to jakiś koszmar. Zaczął bełkotać o Davidzie. Wybuchnął płaczem i wsparł ręce o materac – zastygł.
   – Jenny – zagadnęłam pielęgniarkę – bez sanitariuszy się nie obędzie. Zadzwoń po nich i daj mi ten środek zwiotczający. Nie ma na co czekać.
   Pielęgniarka podała mi strzykawkę, którą ściskała w dłoni.
   – Gdzie idziesz?! – Ordynator szarpnął mnie za ramię, uniemożliwiając wejście do sali.
   – Puść mnie!
   Zwaliłam dłoń i ostrożnie przekroczyłam próg. Skinęłam na pielęgniarkę – była blada – aby wyszła. Zostałam sama z pacjentem, który… właśnie… stał do mnie plecami i nic… spokój.
   – Co tutaj zaszło?! – krzyknęłam przez ramię.
   – Zdziera sobie skórę z twarzy – odpowiedziała kobieta zlęknionym tonem.
   – Co? Jak zdziera? Czym?
   Zero odpowiedzi. Pielęgniarkę zamurowało i tyle z jej pomocy.
   Nie byłam w stanie tego pojąć. Szybkie myślenie nie było moją mocną stroną.
   – Donald – wydukałam spokojnie. – Donald.
   Reakcja słaba. Sanitariusze stali obok ordynatora, który gestykulował, wydając rozporządzenia. Jeden z mężczyzn trzymał w dłoni pas, drugi paralizator.
   Ruszyli do środka.
   – Ani kroku dalej! – huknęłam. – Pracujecie tutaj od dzisiaj?! Przecież nie możecie tego użyć! Czy zawsze musicie sięgać po ostateczne rozwiązania?
   Posłałam w ich kierunku lodowate spojrzenie, po czym odwróciłam wzrok i otaksowałam ordynatora.
   – Racja – przyznał sanitariusz trzymający paralizator. – Przez pośpiech kompletnie zapomniałem, że ma wszczepiony bajpas.
   – Postępujcie według poleceń doktor Green – powiedział Williams czerwony jak burak.
   Sanitariusze stanęli jak jeden mąż i popatrzeli na mnie pytająco. Pomachałam dłonią – usytuowali się za moimi plecami.
   – Donald, możesz na mnie spojrzeć?
   – On tutaj jest. Wrócił – wystękał z ogromnym trudem. – Słyszałem, jak pielęgniarki o nim mówiły.
   – Kto tutaj jest?
   – David. Każe mi robić te wszystkie rzeczy. Ja nie chcę. Zbierzcie go stąd – szlochał.
   – Donald, spokojnie – powiedziałam, robiąc krok w przód. – Davida tutaj nie ma. Miałeś koszmar. Pokaż się mi.
   – Dlaczego kłamiesz?! Nie… Przestań! Dlaczego mi to robisz?! – Znalazł w sobie siłę, aby to wykrzyczeć.
   Oderwał dłonie od materacowej ściany i jak pociągany za sznurki, sięgnął twarzy. Ręce mechaniczne, mięśnie napięte; pracowały. Przeraźliwy wrzask.
   – Skrępujcie go, lecz bez brawury! – zwróciłam się bezpośrednio do sanitariuszy, którzy ruszyli z odsieczą.
   Dwóch postawnych mężczyzn pochwyciło pacjenta za ręce. Odepchnął ich, jakby nic nie ważyli. Donald zyskał nadludzką siłę. Zwrócił twarz w moją stronę. Wybałuszyłam oczy i nałożyłam dłonie na nos.
   – O Boże!
   – Złapcie go! – fuknął Williams, przekraczając próg.
   Donald na powrót dopadł twarzy. Wbijał paznokcie w skórę i wyszarpywał płaty skóry, drąc się na całe gardło – teraz już mięsa, bo tego pierwszego praktycznie nie miał. Podkoszulek był pokrwawiony, a na krótko przystrzyżonej brodzie widniało jezioro krwi. Dłonie po pachy ociekały czerwonymi strumieniami.
   Sanitariuszom tym razem udało się go zakleszczyć. Wykrzywili ręce – z ogromnym trudem – i związali z tyłu. Donald drżał, kłapał zębami. Próbował unieść nogę – nie był w stanie. Kiedy pierwszy szok opuścił moje ciało, podeszłam i umieściłam strzykawkę w jego ramieniu. Pacjent już od paru dobrych sekund był w stanie postępującego otępienia. Zawartość szybko wpłynęła do środka. Donald spojrzał na mnie takim wzrokiem, że zapomniałam o oddechu.
   – On wrócił. Nie… – Urwał, a jego funkcje ruchowe ustały.
   – Już dobrze – odparłam. – Zabierzcie go do izby szpitalnej i ściągnijcie doktora Colla. Niech rzuca wszystko, pilne.
   Serce mi się krajało, gdy patrzyłam, jak sanitariusze wleką jego zastygłe ciało w stronę wyjścia. Co on sobie zrobił? Nigdy nie wykorzystywał przypadłości przeciwko sobie.
   Kiedy byli na korytarzu, ja również opuściłam salę i spojrzałam na Jenny – była pergaminowa.
   – Skąd mu się nagle wziął David w głowie?
   – O niczym nie wiesz? David wrócił.
   To stwierdzenie mnie zaskoczyło. Niedawno poruszałam niebo i ziemię, aby załatwić z nim widzenie, które miało się odbyć za dwa dni. Spojrzałam na ordynatora. Miał spuszczoną głowę i wypieki na policzkach.
   – Doktorze Williams?
   – Miałem ci o tym powiedzieć, ale nam przerwano – przyznał, nie patrząc na mnie.
   Miętolił kitel i szurał stopami. Przed personelem zgrywał potulnego i wyciszonego.
   – Dlaczego nikt mnie o tym nie poinformował? – wypaliłam z wyrzutem.
   Serce odtańczyło kankana. Nie widziałam go cztery miesiące. Tak mocno za nim tęskniłam.
   – Dokumenty masz na biurku. Poza tym, o co tyle zachodu? – Zrobił zwrot i odszedł, pozostawiając mnie z milionem pytań bez odpowiedzi.
   – Gdzie go umieszczono?! – krzyknęłam za nim.
   – Jedenastka – wycharczał.
   Wiedziałam, że będzie zły, ale miałam to w dupie i on chyba również. Ordynator ściągnął go na powrót z jakiegoś powodu albo został nam narzucony.
   Kiedy David u nas gościł, na oddziale dochodziło do dziwnych rzeczy…

2 komentarze

 
  • Użytkownik Marigold

    Bardzo klimatyczne opowiadanie i świetnie oddana atmosfera szpitala psychiatrycznego. Wciągający początek. Tylko wypatrywać kolejnych części.

    Wczoraj 15:01

  • Użytkownik Shadow1893

    @Marigold, dzięki. Fakt, będzie się działo. Pozdrawiam. ;)

    Wczoraj 15:09

  • Użytkownik andkor

    Ciekawie się zapowiada. Jestem na TAK

    Wczoraj 14:00

  • Użytkownik Shadow1893

    @andkor, dzięki za przeczytanie i komentarz. Pozdrawiam. :)

    Wczoraj 14:16