Zakon - część 7

- Co teraz robimy? – zapytałem strachliwie, lekko przystając.
- Idziemy dalej! – odparła nie mniej trzęsącym się głosem. – Trzymaj broń w pogotowiu i bądź gotów do walki i ucieczki.
Skinąłem głową i położyłem prawą dłoń na rękojeści miecza skrytego pod fałdami ubrania. Opuszkami palców wyczułem jej chłodny dotyk, który sprawił, że uderzyła we mnie fala adrenaliny. Zacząłem konstruktywniej myśleć. Wolno zbliżając się do garnizonu, przyglądałem się żołnierzom. Zauważyłem, że większość z nich miała na sobie lekkie kirysy kawaleryjskie, a wszyscy uzbrojeni byli w rapiery i pistolety. Przełknąłem ślinę, gdy od strażników dzielił nas już najwyżej rzut włócznią.
Wtem ktoś trącił mnie mocno w bok. Potknąłem się, chcąc utrzymać równowagę i złapałem się ramienia Victoire. Tym kimś był wysoki jegomość na gniadym konisku, który podjechał spokojnie do wartowników i zaczął z nimi rozmawiać. Udało mi się dosłyszeć ułamek rozmowy:
- Marco się niecierpliwi. Udało wam się już ich złapać?
- Nie, kapitanie. Jak dotąd żaden z podróżnych nie pasuje do rysopisu, który od was dostaliśmy, ale skrupulatnie wszystkich sprawdzamy. – padła odpowiedź z ust najbliższego żołnierza.
- Rozumiem. Zostaw tu dwóch ludzi, niech obserwują bramę, a zresztą oddziału jedziecie wraz ze mną pod Północną krawędź. Być może próbują się wydostać tamtędy. Zbierać się!
- Tak jest, kapitanie! – żołnierze posłusznie ustawili się dwójkami i ruszyli wzdłuż kolumny kupców. Minęli nas dość śpiesznie, więc miałem nadzieję, że nie zauważyli dwójki podenerwowanych ludzi. Jako ostatni podążał ich dowódca. Schyliłem się, udając, że wiąże sznurowadło w sandale, przez co uchroniłem się przed wścibskim wzrokiem mężczyzny. Moja towarzyszka odwróciła chwilę wcześniej głowę, niby to podziwiając promienie słoneczne, majestatycznie migoczące pomiędzy koronami drzew. Po chwili usłyszałem rżenie konia i przyspieszone uderzenia podkutych kopyt o bruk. Odjechał! Podniosłem się z klęczek i spiesznie ruszyłem za kobietą. Prawie już biegnąc, dopadliśmy pierwszych zarośli, w których wkrótce potem się skryliśmy, uważnie obserwując gościniec.
- C-co t-teraz-z? – zapytałem, z trudem oddychając. Strach spowodował, że szczękałem zębami.
- Ty się boisz? – Victoire odparła z przekąsem, patrząc na mnie z wyraźną kpiną w głosie.
- A ty nie? – prychnąłem. Byłem na nią zły i wkurzało mnie to, że muszę z nią współpracować, aby przetrwać tę nagonkę, w której się teraz znaleźliśmy. – Nie dalej jak pół godziny temu sama trzęsłaś portkami na widok żołnierzy, a teraz zgrywasz wielką twardzielkę!
- Uważaj, do kogo mówisz! – warknęła również rozeźlona.
- Bo co? Co mi zrobisz? Nie masz pojęcia kim jest mój ojciec!
- Nie bardzo mam nawet ochotę to wiedzieć! Ten, kto spłodził takiego nieudacznika, jak ty, nie może być nikim wartościowym!
Nagłym ruchem schwyciłem ją tak mocno za gardło, że właściwie nie miała szans na obronienie się. Złapała mnie jedynie za nadgarstki w marnej imitacji próby rozerwania mojego uścisku, dusząc się przy tym coraz mocniej.
- Nigdy nie obrażaj mego ojca, dziwko, jeśli nie chcesz skończyć z roztrzaskanym łbem na dnie Kanionu Rozpaczy! I możesz być pewna, że nawet jeśli mistrz będzie na mnie wściekły o to, że nie poradziłem sobie z zadaniem, to moją prośbę zabicia cię weźmie pod uwagę i wyda decyzję na moją korzyść. – warknąłem, patrząc jej chłodno w oczy, w których zobaczyłem prawdziwy strach. Dużo silniejszy niż ten przed złapaniem. Domyśliłem się, iż kobieta zdaje sobie sprawę, że moje słowa nie są pozbawione prawdy i że mogę ją skazać na śmierć.
- N-n-nie-e z-zrob-bisz t-teg-g-go! – wycharczała, cały czas starając się pozbyć moich zaciskających się dłoni ze swego gardła.
- Jeszcze zobaczymy – syknąłem jej złowrogo do ucha, pozwalając by groźba zawisła niebezpiecznie w powietrzu. Pchnąłem ją na ziemię. Upadła niemal bezwładnie, z przerażeniem patrząc na mą wykrzywioną grymasem wściekłości twarz.
- K-kim jest-t t-twó-ój ojciec? – zapytała cicho po chwili, rozmasowując sobie bolące gardło i podnosząc się do siadu.
- Nie twój interes!
- Chciałabym wiedzieć, kogo obraziłam!
- Dowiedz się o tym w naszym zakonie! – mruknąłem, nawet na nią nie patrząc. – A teraz jazda! Musimy dostać się na statek, bo inaczej nas tu złapią!
- A jak masz zamiar to zrobić?
- Nie wiem! Może ty coś wymyśl!
- No oczywiście wszystko ja! Cóż tam, że uratowałam cię z tej celi i narażam własne życie, by dowieźć cię bezpiecznie do Anglii!... Sam pomyśl! Mnie jak na razie pomysły się skończyły!
Spojrzałem na nią kątem oka i spostrzegłem, że wstała już z ziemi, a jej postawa świadczyła o tym, że odzyskała już utraconą wcześniej poprzez moje słowa równowagę i najwyraźniej będzie ze mną walczyć.
- Idziemy po konie! Ruszaj się… - zakomenderowałem ostro i ruszyłem przez krzaki.
- Gdzie idziemy?
- Do strażnicy. Trzymają tam najpewniej najbardziej wytrzymałe konie.
- Zwariowałeś! – Victoire chwyciła mnie za rękę i zatrzymała w miejscu.
- Pewnie tak. A teraz albo pójdziesz ze mną, albo zostawię cię tutaj samą, wrócę spokojnie do zakonu i zdam pełną relację naszemu mistrzowi o tym, jak to porzuciłaś mnie w drodze na statek, ratując własne życie…

elenawest

opublikowała opowiadanie w kategorii fantasy, użyła 1029 słów i 5597 znaków.

1 komentarz

Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż darmowe konto

  • Kuri

    Nie przepadam za protagonistą -.-

    20 kwi 2016

  • elenawest

    @Kuri :-P i dobrze, bo on ma być wnerwiający :-D w kolejnych rozdziałach wyjaśni się dlaczego

    20 kwi 2016