Z trudem otworzyłem oczy. Oślepiło mnie wpadające do komnaty Słońce. Razem z tym obezwładnił mnie ból pleców. Leżałem na brzuchu i nie mogłem za bardzo się rozejrzeć, ale kątem oka dojrzałem, że na krześle śpi Victoire.
- Hej — szepnąłem. Nie obudziła się. - Hej! - zawołałem, pomimo że ból się nasilił. Jęknąłem głośno i to dopiero obudziło kobietę.
Podeszła do mnie i przyklękła przy wezgłowiu mojego łóżka.
- Jak się czujesz? - zapytała mnie, jednocześnie przykładając rękę do mojego czoła. - Gorączka chyba już spadła.
- Wszystko mnie boli — szepnąłem. - I czuję się, jakbym w gardle miał Saharę. Tak co najmniej...
- Poczekaj — powiedziała i podeszła do dzbanka z wodą. Nalała do glinianego kubka i podała mi go. Napiłem się, choć z wielkim trudem.
- Dziękuję — odparłem, starając się uśmiechnąć. - Również za to, że cały czas tu byłaś. Nie musiałaś, mogłaś po prostu pozwolić mi umrzeć.
- Nie mów tak. Nie mogłam — odparła. - Zależało mi, byś wyzdrowiał.
- Dlaczego? - zdziwiłem się.
- Bo mi na tobie zależy — wymruczała cichutko. - Słuchaj, trzeba cię stąd wydostać.
- Taa, ciekawe jak. Wszędzie straże. Teraz gdy Mistrz mnie ukarał, wszyscy na pewno się o tym dowiedzieli i nie wypuszczą mnie stąd.
- Dlaczego mówisz o swoim ojcu Mistrzu?
- Bo nim jest — odparłem, odwracając wzrok. - Wyszkolił mnie i przygotował do bycia Asasynem, a ja go zawiodłem. Nie potrafiłem wykonać powierzonego mi zadania. Zawiodłem mojego Mistrza. Miał prawo mnie w ten sposób ukarać.
- Nie, jako przede wszystkim twój ojciec, powinien był cię wysłuchać i zrozumieć — powiedziała ostrym tonem. - Nieomal cię zabił, zdajesz sobie z tego sprawę?
- T-tak... Podjął właściwą decyzję...
- Nie! - warknęła Victoire. - Nie właściwą! Jesteś jego jedynym synem, a niemal skazał cię na śmierć!... A ja... Ja... Eh, nieważne. Dobrze, że ty już zdrowiejesz.
- Ale co chciałaś powiedzieć? - zapytałem zaskoczony jej dziwnymi słowami.
- Nic... Słuchaj, porozmawiam z pozostałymi, może razem coś wymyślimy. Odpoczywaj — rzekła spokojnie i wyszła z pomieszczenia, a ja zacząłem się poważnie zastanawiać, czy ona przez przypadek czegoś do mnie nie czuje, ale szybko odrzuciłem ten pomysł, jako całkowicie niemożliwy i zapadłem w niespokojny sen. Byłem dużo bardziej osłabiony, niż sądziłem i ta rozmowa mnie szybko zmęczyła.
Trzy dni później zacząłem powoli siadać na łóżku, a po kolejnym tygodniu wstałem.
Bardzo zdziwiło mnie, kiedy pewnego dnia Victoire niczym wichura wpadła do mojej komnaty i kazała mi się pakować.
- Co? Czemu? - zapytałem zaskoczony zarówno jej poleceniem, jak i jego gwałtownością.
- Zbieramy się stąd. Nie mam teraz czasu wyjaśniać, opowiem ci wszystko w drodze. Jak sądzisz, jesteś w stanie wsiąść na konia? - zapytała, pakując moje koszule do jakiegoś przytarganego przez siebie worka.
- Być może, ale co tutaj się dzieje? - zdenerwowałem się.
- Naprawdę nie ma na to czasu! Zbieraj się, błagam!
Coś w jej klasie powiedziało mi, że to nie są żarty. Chwyciłem za spodnie, z lekkim trudem naciągnąłem je na siebie i chwyciłem za kolejną parę i wpakowałem je w worek, który trzymała kobieta.
- To wszystko? - zapytała.
- Tak — kiwnąłem głową i podszedłem do niej. - Jedna sprawa jeszcze...
- Co takiego? To nie może zaczekać?
- Nie, nie może... Dziękuję raz jeszcze i nie mów, że to nic takiego — odparłem i szybko pocałowałem ją w policzek. Odebrałem jej worek i ruszyłem do drzwi. Kiedy za mną nie poszła, obejrzałem się za nią.
- To idziemy czy nie? - zapytałem z uśmiechem.
- Tak. Po cichu — przytaknęła i wymknęliśmy się na ciemny korytarz. W pobliżu nikogo nie było, więc chyłkiem zaczęliśmy przekradać się ku stajniom, które były połączone wąskim korytarzem.
- Cicho — syknąłem w pewnej chwili i pociągnąłem dziewczynę w jakiś ciemny kąt.
- C-co? - zapytała.
- Ktoś idzie — szepnąłem, przykładając jej dłoń do ust. Faktycznie, po chwili minęło nas troje strażników. - Teraz szybko, zanim zorientują się, że zniknęliśmy.
Wypadliśmy z ukrycia i starając się nie narobić hałasu, pobiegliśmy ku stajniom.
- Co z resztą? - zapytałem, siodłając wierzchowca.
- Czekają na nas kilometr stąd — odparła, gdy wyjechaliśmy z wysokiego budynku mocno pachnącego sianem i nawozem. Kopyta koni zagrzmiały na brukowanym dziedzińcu, więc popędziliśmy konie, by jak najszybciej opuścić zamek. Gdy wypadliśmy przez bramę na ziemną drogę, za nami powstał tuman kurzu.
Dodaj komentarz
Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż konto za darmo.