Zakon - część 20

Z trudem otworzyłem oczy. Oślepiło mnie wpadające do komnaty Słońce. Razem z tym obezwładnił mnie ból pleców. Leżałem na brzuchu i nie mogłem za bardzo się rozejrzeć, ale kątem oka dojrzałem, że na krześle śpi Victoire.
- Hej — szepnąłem. Nie obudziła się. - Hej! - zawołałem, pomimo że ból się nasilił. Jęknąłem głośno i to dopiero obudziło kobietę.
Podeszła do mnie i przyklękła przy wezgłowiu mojego łóżka.
- Jak się czujesz? - zapytała mnie, jednocześnie przykładając rękę do mojego czoła. - Gorączka chyba już spadła.
- Wszystko mnie boli — szepnąłem. - I czuję się, jakbym w gardle miał Saharę. Tak co najmniej...
- Poczekaj — powiedziała i podeszła do dzbanka z wodą. Nalała do glinianego kubka i podała mi go. Napiłem się, choć z wielkim trudem.
- Dziękuję — odparłem, starając się uśmiechnąć. - Również za to, że cały czas tu byłaś. Nie musiałaś, mogłaś po prostu pozwolić mi umrzeć.
- Nie mów tak. Nie mogłam — odparła. - Zależało mi, byś wyzdrowiał.
- Dlaczego? - zdziwiłem się.
- Bo mi na tobie zależy — wymruczała cichutko. - Słuchaj, trzeba cię stąd wydostać.
- Taa, ciekawe jak. Wszędzie straże. Teraz gdy Mistrz mnie ukarał, wszyscy na pewno się o tym dowiedzieli i nie wypuszczą mnie stąd.
- Dlaczego mówisz o swoim ojcu Mistrzu?
- Bo nim jest — odparłem, odwracając wzrok. - Wyszkolił mnie i przygotował do bycia Asasynem, a ja go zawiodłem. Nie potrafiłem wykonać powierzonego mi zadania. Zawiodłem mojego Mistrza. Miał prawo mnie w ten sposób ukarać.
- Nie, jako przede wszystkim twój ojciec, powinien był cię wysłuchać i zrozumieć — powiedziała ostrym tonem. - Nieomal cię zabił, zdajesz sobie z tego sprawę?
- T-tak... Podjął właściwą decyzję...
- Nie! - warknęła Victoire. - Nie właściwą! Jesteś jego jedynym synem, a niemal skazał cię na śmierć!... A ja... Ja... Eh, nieważne. Dobrze, że ty już zdrowiejesz.
- Ale co chciałaś powiedzieć? - zapytałem zaskoczony jej dziwnymi słowami.
- Nic... Słuchaj, porozmawiam z pozostałymi, może razem coś wymyślimy. Odpoczywaj — rzekła spokojnie i wyszła z pomieszczenia, a ja zacząłem się poważnie zastanawiać, czy ona przez przypadek czegoś do mnie nie czuje, ale szybko odrzuciłem ten pomysł, jako całkowicie niemożliwy i zapadłem w niespokojny sen. Byłem dużo bardziej osłabiony, niż sądziłem i ta rozmowa mnie szybko zmęczyła.

Trzy dni później zacząłem powoli siadać na łóżku, a po kolejnym tygodniu wstałem.
Bardzo zdziwiło mnie, kiedy pewnego dnia Victoire niczym wichura wpadła do mojej komnaty i kazała mi się pakować.
- Co? Czemu? - zapytałem zaskoczony zarówno jej poleceniem, jak i jego gwałtownością.
- Zbieramy się stąd. Nie mam teraz czasu wyjaśniać, opowiem ci wszystko w drodze. Jak sądzisz, jesteś w stanie wsiąść na konia? - zapytała, pakując moje koszule do jakiegoś przytarganego przez siebie worka.
- Być może, ale co tutaj się dzieje? - zdenerwowałem się.
- Naprawdę nie ma na to czasu! Zbieraj się, błagam!
Coś w jej klasie powiedziało mi, że to nie są żarty. Chwyciłem za spodnie, z lekkim trudem naciągnąłem je na siebie i chwyciłem za kolejną parę i wpakowałem je w worek, który trzymała kobieta.
- To wszystko? - zapytała.
- Tak — kiwnąłem głową i podszedłem do niej. - Jedna sprawa jeszcze...
- Co takiego? To nie może zaczekać?
- Nie, nie może... Dziękuję raz jeszcze i nie mów, że to nic takiego — odparłem i szybko pocałowałem ją w policzek. Odebrałem jej worek i ruszyłem do drzwi. Kiedy za mną nie poszła, obejrzałem się za nią.
- To idziemy czy nie? - zapytałem z uśmiechem.
- Tak. Po cichu — przytaknęła i wymknęliśmy się na ciemny korytarz. W pobliżu nikogo nie było, więc chyłkiem zaczęliśmy przekradać się ku stajniom, które były połączone wąskim korytarzem.
- Cicho — syknąłem w pewnej chwili i pociągnąłem dziewczynę w jakiś ciemny kąt.
- C-co? - zapytała.
- Ktoś idzie — szepnąłem, przykładając jej dłoń do ust. Faktycznie, po chwili minęło nas troje strażników. - Teraz szybko, zanim zorientują się, że zniknęliśmy.
Wypadliśmy z ukrycia i starając się nie narobić hałasu, pobiegliśmy ku stajniom.
- Co z resztą? - zapytałem, siodłając wierzchowca.
- Czekają na nas kilometr stąd — odparła, gdy wyjechaliśmy z wysokiego budynku mocno pachnącego sianem i nawozem. Kopyta koni zagrzmiały na brukowanym dziedzińcu, więc popędziliśmy konie, by jak najszybciej opuścić zamek. Gdy wypadliśmy przez bramę na ziemną drogę, za nami powstał tuman kurzu.

elenawest

opublikowała opowiadanie w kategorii fantasy, użyła 895 słów i 4709 znaków, zaktualizowała 28 wrz 2016.

Dodaj komentarz

Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż darmowe konto