INSTRUKTOR - Rozdział 9

INSTRUKTOR - Rozdział 9Rozdział 9 - ZDRADA

Frank Russell, mistrz Paphnuti sprawujący nadzór nad Ameryką Północną, siedział na fotelu w swoim domu w Houston w stanie Teksas. Czytał czasopismo motoryzacyjne. Frank był wielkim miłośnikiem samochodów. Sięgał właśnie po stojącą obok filiżankę z kawą, kiedy usłyszał dźwięk telefonu. Dzwonił jeden z jego pracowników z północnoamerykańskiego biura. Frank słuchał a na jego twarzy pojawiał się coraz większy wyraz irytacji.
– Jesteś pewien? – mówił do słuchawki. – Przecież trzy tygodnie temu mieliśmy rutynową kontrolę i wszystko było idealnie. Więc jaki wyciek gazu?
Słuchał przez chwilę dalszego ciągu tego, co miał mu do powiedzenia pracownik.
– Ewakuacja? Czy oni zwariowali?
Frank wstał i podszedł do okna.
– Każ im poczekać. Zaraz tam będę. Mają nic nie robić.
Wyłączył telefon, złapał kluczyki od samochodu i szybkim krokiem wyszedł z domu. Po około dwudziestu minutach zbliżał się do budynku mieszczącego północnoamerykańską bazę Paphnuti. Oficjalnie mieściło się tam jedno z towarzystw ubezpieczeniowych. Była to oczywiście tylko przykrywka. Frank już z daleka zobaczył grupkę jego ludzi, stojących na parkingu.
– Cholera – zaklął. – Co to za idiotyczna kontrola?
Zatrzymał się obok swoich pracowników i szybko wysiadł z samochodu.  
– Co tu się dzieje? – zapytał nerwowo.
– Zmusili nas do wyjścia prawie siłą. Twierdzą, że jest zagrożenie wybuchem – mówił jeden z mężczyzn. – Powiedziałem, żeby za panem poczekali, ale zaczęli wykrzykiwać, że mamy natychmiast wychodzić, bo zaraz wylecimy w powietrze.
– Co takiego? – Frank nie wierzył własnym uszom. – Co za bzdury.  
Nie zważając na to co mówili dalej jego ludzie, pobiegł do budynku. W holu było pusto. Russell był tak wzburzony, że nie skojarzył, iż powinien tu stać ktoś, kto by blokował wejście do środka, w przypadku zagrożenia wybuchem. Wbiegł po schodach na piętro i skierował się do swojego biura. Na korytarzu w pobliżu drzwi stało dwóch ubranych w kombinezony ludzi.
– Co tu się do cholery dzieje? – krzyknął do nich. – Kto tu dowodzi?
Wskazali Frankowi drzwi prowadzące do jego własnego biura. Russell z impetem wszedł do środka i zobaczył odwróconego tyłem, spoglądającego w okno mężczyznę.
– Hej, pan tu dowodzi? Co to za cyrk z tym gazem? – zapytał ostro.
Mężczyzna odwrócił się, a Frank poczuł, że oblewa go zimny pot.
– Pan Frank Russell we własnej osobie. No, no – odezwał się Gordon Hoover. – Mistrz Paphnuti z Ameryki Północnej złapany jak dziecko.
Frank musiał w myślach przyznać, że to prawda. Informacja o rzekomym zagrożeniu wybuchem gazu tak go zaskoczyła, że nie zabezpieczył się żadnym polem ochronnym wchodząc do budynku. Wiedział, że teraz znalazł się w bardzo trudnym położeniu. Hoover patrzył na niego z uśmiechem.
– Co tu zrobić? – powiedział. – Nic, panie Russell. Nic.
Frank znów musiał przyznać mu rację. Nie mógł wdać się w żadną bezpośrednią walkę. Nie miało to najmniejszego sensu.
– Co cię tu sprowadza, Hoover? – odezwał się w końcu.
Ubrany jak zawsze w elegancki garnitur szef Spadkobierców przeszedł kilka kroków i usiadł w jednym ze skórzanych foteli.
– To dobre pytanie – odparł.
– No więc słucham – zapytał z oznaką niecierpliwości w głosie Russell.
– Żeby nasza rozmowa była bardziej owocna – zaczął Hoover. – Powiem tylko, że w tej chwili wszyscy twoi ludzie są już w ciężarówce, która zawiezie ich w pewne miłe miejsce.
Frank poczuł jak po plecach spływają mu stróżki potu.  
– Masz nadzieję, że zastraszysz mnie takimi tekstami? – zapytał, starając się aby barwa głosu nie zdradziła stanu w jakim się znajduje.
– Ja nie straszę, po prostu mówię, że pojadą w miłe miejsce – odpowiedział spokojnie Hoover.
– Czego chcesz. Wiesz, że nie ma sensu przeciągać tej rozmowy.
– No dobrze – szef Spadkobierców zrobił pauzę. – Chcę żebyś sprowadził do mnie Klaudię. Inaczej twoi ludzie nigdy nie wrócą z tego miłego miejsca, o którym wspomniałem.
– Chyba zwariowałeś! – krzyknął Frank.
Hoover wstał i podszedł stając twarzą w twarz z Russellem.
– Nie, nie zwariowałem – odparł cicho. – Mówię zupełnie serio. Jest ich tam kilkunastu, więc byłoby ci pewnie przykro. No i tobie też się coś może przydarzyć.
Frank zrozumiał, że popełnił jeden z największych błędów w życiu, dając się złapać w tak głupi sposób. Myśli kotłowały mu się w głowie. Czy Hoover jest już tak zdeterminowany żeby zacząć zabijać? Przypomniała mu się wiadomość od Askaniusza o dziwnej śmierci jakiegoś Latynosa. Czy to ma związek?
– Jak sobie to wyobrażasz? – zapytał, nie potrafiąc już ukryć drżenia głosu.
– To ty sobie musisz to jakoś wyobrazić, Frank. Ja powiedziałem czego chcę. Zostawię cię tutaj. Do jutra chcę mieć odpowiedź co wymyśliłeś. Jasne?

Zjawili się jak zawsze błyskawicznie. Nie minęło pół godziny a w Houston była cała szóstka mistrzów Paphnuti. Frank Russell przedstawił im co się wydarzyło. Był tak załamany sposobem w jaki dał się podejść, że poprosił Askaniusza o przyjęcie rezygnacji z funkcji północnoamerykańskiego reprezentanta organizacji. Prośba została oczywiście odrzucona i wszyscy ze zrozumieniem starali się pocieszać Franka. Szybko też zabrali się do działania. Standardowa procedura sprawdzająca przepływy energii na Ziemi nie przyniosła żadnych rezultatów. Podczas niedawnej akcji w Libii mieli naprawdę szczęście, kiedy Karim Abel Abu wykrył przypadkowo małe zawirowanie energetyczne.  
– Nie wygląda to ciekawie – odezwał się Anchal Nehru. – Mogą być praktycznie gdziekolwiek.
– Słuchajcie, przecież stale monitorujemy znane nam bazy Hoovera – powiedział Australijczyk Steve Adams. – Nie jest ich znów tak dużo.
– To prawda – odezwał się Askaniusz. – Hoover nie jest jednak głupi. Na pewno wciąż organizuje nowe punkty na Ziemi, żeby się przed nami ukryć. Możemy oczywiście sprawdzić te miejsca, które znamy, ale boję się, że to nic nie da. Nie zapominajcie, że on sporo potrafi. To, że tak łatwo poszło nam w Libii zawdzięczamy tylko zaskoczeniu.
– Masz rację – powiedział Anchel Neru. – Gdyby nie Karim trudno przewiedzieć jakby to się wtedy skończyło. Frank, czy wśród twoich, porwanych ludzi jest ktoś na tyle sprytny, żeby podjął próbę dania nam jakiegoś znaku?  
– Wszyscy są znakomicie przeszkoleni, ale w tej grupie nie ma nikogo z żadnymi wyjątkowymi zdolnościami. To są pracownicy techniczni, informatycy, no wiecie, tak jak u was.
– Jasne, jasne – powiedział Askaniusz.
– Informatycy są genialni – mówił nadal Frank. – Jeśli tylko któryś z nich będzie miał taką możliwość, to niewykluczone, że spróbuje się skontaktować.
– Dobrze. To już coś – powiedział milczący dotąd Rafael Costa Diaz. – Dajmy znać naszym ludziom, żeby uruchomili całą elektronikę.
– Zgoda – powiedział Askaniusz. – Zaraz to zrobimy. Wyznaczmy jednak jakiś limit czasowy. Nie możemy przecież czekać bez końca.
– Sześć godzin? – zaproponował Rafael.
– A co potem? – zapytał zrezygnowanym głosem Frank.
– Nie wiem co potem Frank – odparł Askaniusz. – Na razie zróbmy to, co zaproponował Rafael.
W ciągu kilku minut wydali polecenia swoim ludziom na wszystkich kontynentach. Russell ściągnął tych pracowników, którzy mieli akurat dziś wolne i biuro w Houston również było gotowe na odebranie ewentualnego sygnału od porwanych. Zaraz potem cała szóstka zaczęła dyskutować nad innymi możliwościami działania. Mało kto wierzył, że któremuś z informatyków Franka uda się coś zdziałać. Po dokładnym sprawdzeniu okazało się, że Hoover uprowadził czternastu ludzi. Wszystko wskazywało, że po akcji w Libii, podczas której został wręcz ośmieszony, postanowił teraz postawić wszystko na jedną kartę. Udało mu się wprowadzić nastrój zdenerwowania w gronie mistrzów Paphnuti. Sam Askaniusz był bardzo zirytowany faktem ciągłego przeskakiwania od jednego zadania do drugiego. Nie mógł zająć się niczym w spokoju i dokończyć tego co planował. Badania w Palenque, tajemnicza śmierć Eduardo, no i oczywiście Ania.  
Co zrobią jeśli nie znajdą miejsca gdzie znajdują się porwani? Czy Hoover naprawdę gotów jest posunąć się do zamordowania czternastu ludzi? Nawet nie próbował dopuszczać myśli, żeby w jakikolwiek sposób angażować Klaudię w to wszystko. Cholerny Hoover. Zwyczajnie zaszantażował ich. Śmierć czternastu osób, albo Klaudia. Askaniusz nie mógł uwierzyć, że doszło do takiej sytuacji. To wyglądało na wyraźny sygnał do rozpoczęcia otwartej wojny pomiędzy Spadkobiercami a Paphnuti. Nikt dokładnie nie wiedział jaką siłą dysponuje Hoover. Ilu ma na swoich usługach ludzi posiadających jakieś niezwykłe zdolności? Związała się z nim spora grupa Japończyków, lecz jakie stanowili zagrożenie?  
Minęły trzy godziny, połowa czasu jaki sobie wyznaczyli na oczekiwanie. Nic jednak nie dotarło do żadnego z dyżurujących miejsc rozsianych na kuli ziemskiej. Nikomu z szóstki nie przyszedł też do głowy żaden inny pomysł rozwiązania tej bardzo poważnej sytuacji. Askaniusz siedział milcząc przez dość długi czas. Wreszcie wstał i powiedział.
– Nie ma mowy żeby narażać Klaudię w żaden sposób. To chyba jest jasne?
– No oczywiście – wtrącił się Frank. – Wszyscy nasi pracownicy wiedzą, że praca z nami jest niebezpieczna i stanowi zagrożenie życia. Podejmując się jej, wyrazili na to zgodę. Czy nie uważacie jednak…
– Frank nie musisz kończyć – odezwał się Rafael Costa Diaz. – Wszyscy o tym wiemy i nikt nie mówi żeby ich poświęcić.  
– Tak – Askaniusz wrócił do przerwanej przez Franka myśli. – Pamiętajcie jednak, że Klaudia jest jedyną taką osobą na Ziemi. Jedyną wśród siedmiu miliardów ludzi. Przypominam wam kim jesteśmy i czym jest nasza misja. Choć ostatnio bardzo często żyjemy i robimy to co zwykli ludzie, jesteśmy elitą. Nie zapominajcie o tym. Hoover właśnie chyba o tym nie pomyślał. Jeśli liczy na to, że będziemy wdawać się w jakieś porachunki w gangsterskim stylu, to niestety nie damy mu tej satysfakcji.
– Czy to co mówisz oznacza, że podjąłeś jakąś decyzję? – zapytał Karim.
– Tak. Uważam, że po upłynięciu ustalonych przez nas sześciu godzin, jeśli nie nadejdzie żaden sygnał, opuszczamy ten budynek. Biura w Houston przestają funkcjonować. Frank przenosisz się z tutejszymi ludźmi do któregoś z innych twoich punktów. My wracamy do siebie. Wszędzie ogłaszamy stan najwyższej gotowości. Wszyscy pracownicy zostają od tej chwili zakwaterowani w naszych bazach. Ogłaszamy ćwiczenia przewidziane regulaminem w takich przypadkach. Sami również przeprowadzamy procedurę pełnej kontroli naszych umiejętności.  
Askaniusz popatrzył na twarze reprezentujących wszystkie kontynenty mężczyzn. Cała piątka słuchała go z uwagą. Właśnie dlatego to on był szefem. Potrafił w sytuacjach zagrożenia podejmować zdecydowane, konkretne decyzje.
– Wiem, że to nie zabrzmi miło – kontynuował. – Ale jeśli twoi ludzie zginą Frank, trudno. To brutalne, wiem. Jednak nie możemy zacząć krążyć na oślep po całym świecie w ich poszukiwaniu, zostawiając bez kontroli praktycznie wszystko. Jeszcze raz przypominam wam to, co przez ostatnie lata względnego spokoju, trochę nam wszystkim chyba zaczęło znikać z pola widzenia. Jesteśmy szóstką najpotężniejszych ludzi na Ziemi. Pod naszą opieką mamy jedyną, żyjącą na planecie istotę idealną. Taka jest moja decyzja. Słucham, czy macie jakieś uwagi lub pytania?
Wszyscy milcząco zaaprobowali to, co powiedział Askaniusz. Pozostawało jedynie mieć nadzieję, że w ciągu pozostałych jeszcze dwóch godzin, gdzieś zostanie odebrany sygnał od uprowadzonych ludzi Franka.
W karaibskiej bazie Askaniusza zrobił się spory ruch, kiedy pojawili się wszyscy pracownicy. Zasady ustalone przez Paphnuti zakładały maksymalną liczbę zatrudnionych do trzydziestu, w głównych siedzibach na poszczególnych kontynentach. W innych, mniejszych punktach, ilość osób nie mogła przekraczać dziesięciu. W Azji najważniejsze miejsce mieściło się w okolicach miasta Kandy na Sri Lance. Tam głównie urzędował Anchal Nehru. Australijska baza mieściła się w Brisbane. Karim Abel Abu ulokował się oczywiście w Kairze. Południowoamerykański główny punkt stanowiła wyspa Montserrat. Dwa pozostałe miejsca częstego pobytu Rafaela to Cali w Kolumbii oraz San Lorenzo w Paragwaju. Frank Russel miał swoją najważniejszą bazę w Houston. Jednak po wydarzeniach z Hooverem przeniósł się do Tampa na Florydzie. No i wreszcie Askaniusz reprezentujący kontynent europejski. Jego licząca najwięcej pracowników siedziba mieściła się w angielskim Exeter. Bywał tam jednak bardzo rzadko. Tak naprawdę jego centrum to dom w Polsce, w którym dyżurowała Danka. Natomiast na jednej z karaibskich wysp Askaniusz, jako szef organizacji, zbudował posiadłość pełniącą funkcję głównego, centralnego punktu dowodzenia. Było to również miejsce wyposażone w różnego typu laboratoria badawcze. Ze względu na swój niepowtarzalny klimat wyspa znakomicie nadawała się też na miejsce do szkoleń i ćwiczeń osób obdarzonych niezwykłymi umiejętnościami.
Dwie godziny oczekiwania na sygnał od porwanych nie przyniosły żadnego rezultatu. Zgodnie z ustaleniami cała szóstka udała się więc do swoich siedzib i natychmiast wdrażała w życie zarządzenia Askaniusza. Sam szef z Houston udał się najpierw na krótko do Anglii, wydał odpowiednie polecenia i po dwóch godzinach był w Kazimierzu Dolnym u Danki. Wystarczyło jego spojrzenie i wiedziała co ma robić. Zabezpieczył dom najmocniejszymi polami ochronnymi jakie tylko znał i trzydzieści minut później był już na Karaibach. Do czasu kiedy Hoover wymyślił sobie swoją wizytę w Houston, w celu usłyszenia odpowiedzi Franka, było jeszcze około jedenastu godzin. Po powrocie Askaniusz szybko sprawdził czy wszystko w porządku z Klaudią i Anią, wydał polecenia Mikowi i poszedł do swojego pokoju aby chwilę odpocząć. Biorąc prysznic rozmyślał jak musiała zabrzmieć treść decyzji, którą zakomunikował kilka godzin wcześniej w Houston. Na pozór mogło wyglądać jakby poświęcił życie czternastu ludzi. Czy tylko na pozór? Nie powiedział tego głośno, ale zarówno on, jak i pozostała czwórka, zdawali sobie doskonale sprawę, że Russell popełnił niewybaczalny błąd. Jakie będą jego ostateczne skutki, pokaże przyszłość. Może powinien rzeczywiście przyjąć jego rezygnację? Nie było jednak nikogo, kto mógłby go zastąpić. Z kolei zostawić tak potężny obszar jak Stany Zjednoczone i Kanada bez żadnej kontroli, byłoby nierozsądne.
Frank stał na tarasie budynku w Tampa na Florydzie. Przyglądał się zjawiającym się co chwilę swoim pracownikom. Wykonał polecenie Askaniusza, ale nie mógł pogodzić się z tym, że szef tak szybko zrezygnował z poszukiwania jego ludzi. Co on do cholery sobie myśli. Czy rzeczywiście jest taki nieomylny? Wybrali go jednogłośnie już wiele lat temu. Może zbyt długo już im przewodzi? Frank nie zdawał sobie sprawy, że myśląc w ten sposób, zwyczajnie szuka winnego. Starał się odrzucić od siebie popełniony ewidentnie błąd. Czy Askaniuszowi nigdy nie zdarza się żadna pomyłka? Myśli krążyły w głowie Franka z prędkością błyskawicy. Nagle odwrócił się i ruszył w stronę schodów. Zszedł na plac przed budynkiem. Był tam pracownik kierujący przybywających ludzi w odpowiednie miejsca.
– Muszę jeszcze coś sprawdzić w mieście – powiedział do niego. – Niedługo wrócę.
Mężczyzna spojrzał nieco zdziwiony na swojego szefa. Zauważył, że dłonie Franka lekko drżały.
– Czy wszystko w porządku szefie? – zapytał.
– Tak, tak. Klimat jest tu męczący – odparł nerwowo Russell.
Gordon Hoover, wraz z kilkunastoma swoimi ludźmi, zjawił się w Houston w wyznaczonym przez siebie czasie. Zbliżyli się do biur Russella na odległość około kilometra. Tam, uruchomili całą baterię najnowocześniejszej elektroniki w celu sprawdzenia co dzieje się wokół budynku. Po kilkunastu minutach Japończyk Hikito podszedł do swojego szefa.
– Urządzenia pokazują, że budynek jest prawie pusty – powiedział.
– Prawie? – zapytał Hoover.
– W jednym z pomieszczeń jest jeden człowiek. Cały czas w tym samym miejscu.
Szef Spadkobierców pokiwał głową z zadowoleniem. Wynikało z tego, że Russell jest sam i nie próbuje nic kombinować.
– Co z otoczeniem budynku? – zwrócił się do Hikito.
– Czysto. Zupełnie nic – odpowiedział Japończyk.
– Żadnych blokad, pół ochronnych?
– Nic.
– Hmm – mruknął Hoover. – No dobrze. Zostaw czterech ludzi w odległości kilometra i niech bez przerwy monitorują teren. My powoli będziemy się zbliżać do wejścia.
– Tak jest.
Kiedy cała grupa była już w odległości pięćdziesięciu metrów od drzwi prowadzących do środka, Hoover kazał zatrzymać się swoim ludziom i sam skierował się do wejścia. Wszedł bez przeszkód do holu. Zabezpieczył się polem ochronnym i wolno skierował na górę. Wiedział już, że będący w budynku człowiek znajduje się w biurze Russella. Po chwili był na piętrze. Zbliżył się ostrożnie do drzwi i nacisnął klamkę.  
– Wchodź Hoover. Czekam na ciebie – zabrzmiał głos Franka.
Szef Spadkobierców wszedł do środka. Paliła się tam tylko mała biurowa lampka. Ujrzał siedzącego na fotelu mężczyznę.
– Miło, że jesteś – odpowiedział Russellowi.
Usiadł na fotelu naprzeciwko.
– Słucham. Co wymyśliłeś? – zapytał, przechodząc bez zbędnych słów do głównego tematu.
– Zabierzesz mnie ze sobą do miejsca gdzie przetrzymujesz moich ludzi. Chcę ich zobaczyć. Wtedy przedstawię ci moją propozycję – odparł zdecydowanie Frank.
Hoover spodziewał się, że usłyszy coś w tym rodzaju.
– Nie pomyliłeś się? – zapytał. – Ty chcesz mi stawiać warunki?
– Jaką mam gwarancję, że nic im nie zrobiłeś? – Russell ciągnął przygotowany, widocznie wcześniej wątek.
– Nie masz gwarancji.
– Nie będę z tobą dyskutował – odparł głośno Frank wstając z fotela. – Albo zrobisz to co powiedziałem, albo koniec rozmowy.
– No, no, Frank. Nie bądź taki nerwowy. Usiądź.
Hoover wyciągnął papierosa i zapalił. Zaciągnął się mocno kilka razy. Widział, że Russell jest zdenerwowany i nie czuję się pewnie, mimo buńczucznego tonu jakim starał się mówić.
– Hmm – mruknął. – No załóżmy, że zobaczysz swoich ludzi – mówił dalej wolno, wydmuchując chmury dymu papierosowego. – Jeśli jednak twoja oferta to jakiś podstęp, zostaniesz tam z nimi i… raczej już nie wrócisz do Houston.
– Zgadzam się – odparł Russell.
Hoover zgasił papierosa. Podszedł Franka, który chwilę wcześniej usiadł ponownie na fotel. Złapał go za łokieć i w tym samym momencie obaj zniknęli z biura. Po kilkunastu sekundach Russell ujrzał niewielki pokój bez okien. Lekko kręciło mu się w głowie.
– No proszę. Patrz – usłyszał głos Hoovera.
Spojrzał na wielki monitor po prawej stronie, którego nie zauważył w pierwszej chwili. Zobaczył wszystkich swoich porwanych pracowników. Nikt z nich nie wyglądał na rannego. Siedzieli przy wielkim stole, na którym stały butelki z jakimś napojem. Niektórzy rozmawiali ze sobą.
– Widzisz, że nic im nie jest – odezwał się Hoover. – Mają czym ugasić pragnienie.
Frank chciał zapytać czy dostali coś do jedzenia, lecz nagle poczuł chwytającą go za łokieć dłoń i za moment byli znów w biurze w Houston.
– Pamiętaj co powiedziałem – rozległ się głos Hoovera, który nadal trzymał Franka za łokieć. – Jeśli nie chcesz porozmawiać sobie z twoimi ludźmi, a potem razem z nimi zostać na zawsze przy tym stole, który widziałeś, twoja propozycja może być tylko jedna.
– Będziesz miał dziewczynę – odparł Russell.

Czternastu zmęczonych mężczyzn wchodziło do kabiny wielkiego śmigłowca w pobliżu Austin w Teksasie. Mimo wyczerpania widać było na ich twarzach ulgę. Niektórzy rozmawiali ze sobą i uśmiechali się. Po kilku minutach byli już w powietrzu. Siedzący za sterami Stan Richardson, skierował śmigłowiec w stronę Tampa na Florydzie.  
Frank Russell wchodził zamyślony po schodach. Prawie nie zauważył stojącego na ich szczycie Askaniusza.  
– To ty, Askie? – powiedział zaskoczony.
– Witaj Frank. Musimy chwilę pogadać. Prowadź do swojego biura.
Russell otworzył drzwi a Askaniusz gestem wskazał mu by wszedł pierwszy.
– Mogę usiąść?
– Siadaj, oczywiście – odparł Frank z roztargnieniem.
– Sprowadziłeś wszystkich, tak jak ustaliliśmy? – zapytał Askaniusz.
– Powinni już być.
– To dobrze.
Russell nie bardzo wiedział co powiedzieć. Zdziwiła go wizyta szefa.
– Ilu dokładnie masz tu ludzi?
– Dziesięciu i pięciu z Houston, to razem piętnastu – odparł Frank, nie bardzo wiedząc do czego zmierza rozmowa.
– Hmm – mruknął Askaniusz. – Będziesz musiał znaleźć jeszcze czternaście miejsc.
– Nie rozumiem. Dla kogo?
Szef Paphnuti westchnął i spojrzał głęboko w oczy Amerykanina.
– Frank – zaczął powoli. – Jest mi naprawdę szczerze przykro, że muszę to powiedzieć. Od tej chwili przestajesz pełnić funkcję mistrza Paphnuti w Ameryce Północnej. Jesteś pod działaniem blokad, więc proszę żebyś nie próbował zrobić jakiegoś głupstwa.
Russell poczuł jakby zmniejszył się o kilkanaście centymetrów. Po czole zaczęły mu spływać strużki zimnego potu.
– Ja nie rozumiem… – zająknął się.
– Słychać już nadlatujący śmigłowiec – kontynuował Askaniusz. – Jest w nim cała twoja porwana czternastka.
Amerykanin spojrzał nerwowo w stronę okna.
– Tak? Jak to? Udało ci się ich znaleźć? – zapytał.
– Można powiedzieć, że dzięki tobie Frank – odparł spokojnie Askaniusz, wciąż przyglądając się uważnie Russellowi.
– Dzięki mnie? – odparł tamten uśmiechając się niepewnie. – Ty sobie robisz ze mnie jakieś żarty, prawda?
– To nie są żadne żarty.  
Askaniusz zapalił papierosa.
– Nie wierzyłem, że kiedyś będę musiał podjąć taką decyzję. Zostaniesz pozbawiony wszystkich umiejętności jakie posiadasz. Frank, ty po prostu próbowałeś nas zdradzić. To nie pozostawia mi wyboru. Jak mogłeś pomyśleć, że zostawiłem twoje biura w Houston bez kontroli. Natychmiast wiedziałem kiedy tam wróciłeś. Obstawiliśmy budynek ze wszystkich stron. Widzieliśmy przybycie Hoovera i jego ekipy. Zarejestrowaliśmy waszą krótką wycieczkę. W ten sposób właśnie dowiedziałem się gdzie są twoi ludzie.  
Frank Russell wyglądał jakby postarzał się o kilka lat w ciągu paru minut. Śmigłowiec wylądował już na terenie bazy w Tampa. Na jego pokładzie oprócz uwolnionej czternastki i pilotującego Stana Richardsona był jeszcze Harry Gregor, główny informatyk Askaniusza. On właśnie miał tymczasowo zastąpić Russella. Jego rola miała polegać tylko na nadzorowaniu wszystkiego co dzieje się w Tampa. Gregor nie posiadał żadnych niezwykłych zdolności, nie mogło więc być mowy o tym by objął schedę po Amerykaninie. Tymczasem Askaniusz postanowił nie ciągnąć już dalej rozmowy z Russellem. Nie było to przyjemne dla żadnego z nich. Poinformował tylko, iż wsiądą teraz razem do śmigłowca, który przetransportuje ich na lotnisko, skąd polecą do karaibskiej bazy.  
W głównym laboratorium Mike Paulinson pełnił rolę gospodarza czekając na przybycie Askaniusza. Kilka minut wcześniej zjawili się tam Anchal Nehru, Steve Adams, Karim Abel Abu i Rafael Costa Diaz. Rozmowa toczyła się na tradycyjny w takich sytuacjach temat, jakim była oczywiście pogoda. Zwrotnikowy klimat wyspy, na której się znajdowali, jest jednak na tyle mało zmienny, że Mike niecierpliwie wyglądał przez okno, w obawie, że za chwilę nastąpi niezręczna cisza. Zdarzało mu się już spotykać z poszczególnymi mistrzami Paphnuti, jednak nigdy nie był z czterema z nich sam na sam. To niezwykłe uczucie gawędzić o temperaturze powietrza z takimi osobowościami. Na szczęście, dwie minuty później, zobaczył idącego w stronę laboratorium Askaniusza w towarzystwie Franka Russella. Mężczyźni weszli do środka.
– Mike dziękuję ci, że zająłeś się naszymi gośćmi – powiedział szef.
Paulinson doskonale zrozumiał, że powinien teraz wyjść. Ukłonił się całej szóstce i opuścił laboratorium. Askaniusz wskazał Frankowi Russellowi przygotowane miejsce, usytuowane naprzeciwko siedzącej czwórki. Sam usiadł na piątym krześle, w środku, pomiędzy Rafaelem i Karimem.
– Nie będę przedłużał – zaczął mówić. – Wszyscy wiemy po co się tutaj zebraliśmy. To nic przyjemnego, prócz tego nie mamy czasu, sytuacja jest bowiem dość napięta i każdy z nas ma sporo pracy.
Askaniusz spojrzał na siedzącego prze nimi Amerykanina i zaczął wygłaszać oficjalną formułkę.
– Franku Russell, w związku z próbą zdrady oraz poważnym zaniedbaniom w pełnieniu funkcji mistrza Paphnuti reprezentującego Amerykę Północną, zostaniesz pozbawiony wszystkich posiadanych zdolności. Następnie twoja pamięć zostanie zmodyfikowana i staniesz się zwyczajnym obywatelem Stanów Zjednoczonych. Zamieszkasz w Houston i nie będziesz pamiętał niczego ze swej przeszłości. Czy ktoś chciałby coś powiedzieć?
Pozostała czwórka milczała. Frank wyglądał na pogodzonego ze swoim losem i również się nie odzywał. Askaniusz spojrzał na siedzących po prawej, potem po lewej. Wszyscy skinęli głowami, że są gotowi. Cała piątka wyciągnęła dłonie przed siebie i po chwili skupienia w stronę Franka popłynęła fala olbrzymiej energii. Każdy przesłał nieco inny jej rodzaj, mający za zadanie wyeliminowanie określonego typu umiejętności. Ktoś, kto obserwowałby to z boku, nie zauważyłby niczego szczególnego. Frank siedział bez ruchu, a naprzeciwko niego pięciu mężczyzn trzymało wyciągnięte przed siebie ręce. Fale energii były niewidoczne. Panowała absolutna cisza. Wyglądało to więc jedynie nieco dziwnie. Po niecałych trzech minutach było po wszystkim. Na koniec Karim i Rafael podeszli do Russella aby uśpić go na kilkanaście minut.
– Ja go zabiorę i przetransportuję do Houston – powiedział Karim. – Potem wracam do Kairu.
– Uważam, że dopóki nie znajdziemy kogoś, kto będzie mógł zastąpić Franka, na razie Rafael i ja będziemy na zmianę nadzorować bazę w Tampa – odezwał się Askaniusz. – Mamy najbliżej.
– Zgoda – powiedział Steve Adams. – Tylko kiedy znajdziemy kogoś, kto go zastąpi?
Szef Paphnuti rozłożył ręce.
– To na pewno nie stanie się szybko – odparł. – Proszę was żebyście o tym myśleli. Strata Franka jest… Sami zresztą wiecie, co to dla nas oznacza.
– Askie, a co z pracownikami w bazach? – zapytał Steve. – Myślę, że możemy już teraz wrócić do zmianowości i wypuścić ich do swoich domów.
– Tak, tak oczywiście. Jednak uważam, że zarządzone ćwiczenia należy dokończyć i cały czas musimy być w podwyższonej gotowości.
Nie mieli ochoty na dalszą rozmowę. Wszyscy odczuwali zdegustowanie i żal z powodu tego co się wydarzyło. Pożegnali się i po paru minutach Askaniusz został sam w laboratorium.

CDN...

RyszardGwiazdoklucz

opublikował opowiadanie w kategorii przygoda, użył 4539 słów i 28077 znaków.

1 komentarz

 
  • Somebody

    Znów muszę cię pochwalić ;)

    19 lip 2017