Rozdział I
W którym duch epoki miesza się z duchem z butelki, a przyszłość narodu rozpoczyna swój pochód od kiszonych ogórków.
Było to w roku Rozdział I
W którym duch epoki miesza się z duchem z butelki, a przyszłość narodu rozpoczyna swój pochód od kiszonych ogórków.
Było to w roku pańskim tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym ósmym, w lecie, które zapowiadało się jak każde inne: zbyt gorące, zbyt długie i zbyt socjalistyczne, by można było je przeżyć bez kaca lub ironii.
Władza, choć już chybocząca się jak stołek w zakładowym bufecie, wciąż trzymała się mocno – na łokcie, kolana i propagandę. Lud pracujący miast i wsi, zmęczony budowaniem socjalizmu przez dekady, właśnie zaczynał budować go z nieco mniejszym entuzjazmem, ale z tym samym brakiem wyboru. Po ulicach snuli się ludzie, którzy jeszcze wierzyli, że kartki na mięso są przejściowe, a cenzura ma na celu ochronę moralności, nie systemu.
W tych to dniach, w tej przedziwnej atmosferze czarnej wódki i szarego papieru toaletowego, młodzież akademicka – a raczej dopiero przyszła młodzież, zwana pieszczotliwie "materiałem ludzkim" – ruszyła na egzaminy wstępne do Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Bydgoszczy, aby spełnić swe marzenia o lepszym życiu, stabilnym etacie i bezpiecznej emeryturze w wieku pięćdziesięciu pięciu lat, jeśli świat się wcześniej nie skończy.
Nie byli to herosi z mieczem, lecz byli uczniowie z długopisami Zenith, z których połowa nie pisała. Zamiast zbroi – dżinsy z Pewexu, zamiast końskiego rzędu – plastikowe teczki z napisem "Matura 88", a ich jedynym orężem była wiedza zdobyta z „Trybuny Ludu”, podręczników pełnych błędów i... z podsłuchanych rozmów przy stole u cioci.
Wśród nich był Kuba nazywany później „Zimną Wodą”, który twierdził, że nazwisko odziedziczył po dziadku z UB i pseudonim po noclegu w namiocie podczas burzy co jedno i drugie było oczywistą nieprawdą. Był też Gajowy, który nie miał nic wspólnego z lasem poza tym, że czasem spał pod drzewem. Turek – co Turkiem nie był, ale z racji ciemnej karnacji z kolei – tak został nazwany. Maciuch – niedoszły filozof i specjalista od rozcieńczania win, oraz Adam, co miał najwięcej rozsądku, a najmniej szans na przetrwanie w tym towarzystwie.
Zbiegli się do Bydgoszczy z różnych stron – z miasteczek, wsi i blokowisk, z nadzieją, że oto wstępują do świata wiedzy, kultury, a przede wszystkim – do akademika, gdzie piwo było zimne, prysznic letni, a koleżeństwo gorące.
Ale zanim nastąpiły wykłady, indeksy, sesje zanim ktokolwiek zdążył się zakochać, spaść z łóżka piętrowego lub zemdleć w dziekanacie – wszyscy musieli zdać egzaminy co łatwym nie było aby dostać upragniony index.
Gajowy stał przed tablicą ogłoszeń jak przed tablicą Mendelejewa po spożyciu litra spirytusu. Miał na sobie wysłużony wojskowy plecak, buty po dziadku milicjancie i minę człowieka, który zaraz dowie się, czy jego życie nabierze sensu, czy dalej będzie trzeba udawać, że tak miało być.
Tablica była drewniana, ze zszywkami po starych ogłoszeniach, tłusta od palców pokoleń ambitnych i przepoconych. Lista wisiała krzywo, przyklejona taśmą klejącą, która już dawno straciła wolę życia.
Gajowy zbliżył się niepewnie. Obok niego tłum. Jacyś przyszli humaniści już się cieszyli, bo ich nazwiska kończyły się na A-K i wszystko mieli pod nosem. On, pechowiec z G, musiał się tłoczyć jak w ogonku po mięso. Dostał łokciem od dziewczyny z fizyki, obcasem w but od przyszłego geografa, ale nie ustąpił. To była wojna. Wojna o wiedzę. A przynajmniej o jej namiastkę.
W końcu spojrzał.
– "Gajowy, Stefan" — przeczytał szeptem, jakby wymawiał zaklęcie.
Zamarł.
Spojrzał jeszcze raz.
Tak. Był tam. Czarny druk, krzywe litery, typowa maszyna do pisania "Łucznik", która w PRL-u produkowała więcej dokumentów niż broni.
ZDAŁ.
Przez chwilę nie czuł nic. Potem przyszła fala euforii. I zaraz po niej... głęboka konsternacja.
– Zdałem... Ale... jak to możliwe? – zapytał siebie w duchu. – Przecież ja się nie uczyłem. Na historii mówiłem o Tatarach w kontekście PRL-u, a na biologii pomyliłem mitochondrium z mięsopustem!
Ale był. Czarna czcionka nie kłamała. A jeśli kłamała — to przynajmniej wszyscy w to uwierzą.
Spojrzał na niebo, jakby chciał podziękować. Ale chmury wisiały ciężkie jak humor profesora od dialektyki. Więc wzruszył ramionami.
– No dobra. To teraz trzeba powiadomić matkę. I ojca. I wujka Henia, co był w ZOMO i mówił, że się nie nadaję do niczego poza gaszeniem zamieszek.
Zaczął się rozglądać. Telefonu nie nie było nigdzie widać a ten w holu jakby inwalida bez słuchawki. Monety do automatu? Śmiech na sali. Połączenia międzymiastowe? Zamawiało się na poczcie i czekało trzy dni, aż pani Zofia z centrali zlitowała się i złączyła numery. Więc, jako człowiek nowoczesny, pragmatyczny i dobrze przygotowany do życia ...
...poszedł na piwo.
Wstąpił do najbliższego baru z szyldem „Oaza u Towarzysza”, który wyglądał, jakby spłynął z czasów Stalina i utknął w epoce Jaruzelskiego, po czym zamówił "kufel sukcesu".
– Zdałem na studia... – mruknął do barmana, który nawet nie uniósł wzroku, tylko podał kufel.
– To jeszcze nie powód do dumy, – odparł znudzony barman. – Na pierwszym roku to jesteś dopiero kandydatem, zobaczymy później.
Gajowy podniósł kufel, spojrzał w jego bursztynową głębię i wypowiedział słowa, które przejdą do historii (albo przynajmniej do legend akademika):
– Nie wiem, co mnie tu czeka... ale skoro państwo ludowe uznało, że się nadaję, to znaczy, że już jesteśmy w dupie.
I wypił. Do dna. Jak patriotyczny obowiązek. Jakby pił za przyszłość, która kilkanaście minut temu uległa radykalnej zmianie.
Turek nie poszedł sprawdzić listy osobiście. Nie dlatego, że był leniwy — był, ale z godnością. Uważał, że człowiek powinien się dowiadywać o swoim losie z listu — jak należy. Z pieczęcią, kopertą i tą dziwną atmosferą jak przy otwieraniu wyników DNA w "Sondzie". Miał w sobie coś z arystokraty, który czekał na dekret z Ministerstwa Łaski i Poronienia, który zmieni jego życie. Albo przynajmniej pozwoli uniknąć pracy w betoniarni.
List miał przyjść pocztą. Taką prawdziwą. Z listonoszem, który nosił czapkę jak ze starych filmów wojennych i nigdy nie przychodził, gdy się go potrzebowało.
Turek siedział codziennie przy oknie jak bohater XIX-wiecznego dramatu. O ósmej rano już był na posterunku, z herbatą z fusami i twarzą, która mówiła: "dostałem się, prawda?"
List jednak nie przychodził.
Pierwszego dnia pomyślał, że mają opóźnienie.
Drugiego dnia uznał, że może listonosz się rozchorował, zjadł listy lub zdezerterował do NRF-u.
Trzeciego dnia stwierdził, że może to nie pomyłka, tylko sabotaż. Bo przecież on miał świetny wynik z historii — wprawdzie większość odpowiedzi dopisał po marginesie, ale był szczery, a szczerość powinna się liczyć.
Czwartego dnia przyszło awizo. Wstrzymał oddech, serce mu przyspieszyło, w głowie usłyszał fanfary. Pobiegł na pocztę jak pies gończy na śladzie, by przekonać się, że... to był rachunek za gaz.
Piątego dnia zaczął wątpić, czy w ogóle pisał egzamin. A może to był sen? A może ktoś mnie podstawił? Może to jakaś teoria spiskowa? Może zdawał za mnie sobowtór?
Szóstego dnia zadzwonił do uczelni. Po półgodzinie czekania, przekierowań, a nawet jednej rozmowie z kimś, kto myślał, że dzwoni w sprawie zatkanego zlewu, dowiedział się:
– „Zawiadomienia są w drodze. Jeśli pan zdał, to przyjdzie. Jeśli nie przyjdzie – znaczy nie zdał. Nie, nie możemy powiedzieć przez telefon. Takie czasy. Do widzenia.”
Siódmego dnia... zrezygnował. Wyszedł z domu. Kupił dwa piwa. Jedno wypił za siebie — jako przyszłego studenta. Drugie – za siebie jako szeregowego żołnierza. Bo nie wiedział, którym się stanie.
W ósmym dniu stworzenia, Turek siedział na ławce i obserwował gołębie, które żarły starą bułkę z ziemi. Pomyślał, że one mają lepiej. Przynajmniej wiedzą, co będą robić jutro.
I właśnie wtedy, kiedy uznał, że już nic nie ma sensu, zza rogu wyłonił się listonosz. Powolny, zmęczony życiem i kopertami. Zbliżał się jak los – nieunikniony, niewzruszony.
Koperta była. Z pieczęcią WSP w Bydgoszczy. Sztywna, urzędowa, jak wzywająca do wojska. Turek otworzył ją powoli, jakby od tego zależał pokój światowy.
Odczytał.
Zdanie brzmiało:
„Z przyjemnością zawiadamiamy, że został Pan zakwalifikowany...”
Tyle wystarczyło. Dalej już nie czytał. Odetchnął. Spojrzał w niebo.
Wstał, złożył kopertę i ruszył w kierunku "Perły gastronomii"
– Jak już wchodzę w ten cyrk, to chociaż z piwem w ręku...
Dodaj komentarz
Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż konto za darmo.