— Wielka wyprawa kijowska… — mruknął Dobromir, jadąc obok króla. — Wróciliśmy biedniejsi, niż byliśmy przed wyjazdem.
Bolesław warknął pod nosem:
— Cisza, Dobromirze. Jeszcze jeden komentarz, a każę cię powiesić za krytykowanie królewskiego sukcesu!
— Sukcesu? — Dobromir uniósł brwi, ale nie kontynuował. Wiedział, że dyskusja z królem w tym stanie mogłaby się skończyć na królewskim szafocie.
W Gnieźnie czekał już biskup Radzimir, który zorganizował uroczyste powitanie. Jednak gdy ujrzał królewską świtę, jego oblicze wyrażało coraz większe rozczarowanie. Spodziewał się wozów pełnych kosztowności i bogatych łupów, które zasiliłyby kościelne skarbce, a tymczasem zobaczył żałosny pochód ubogich rycerzy i zmęczonego króla.
— Wasza Wysokość — powiedział Radzimir, witając króla przed katedrą. — Czyżbyśmy mieli do czynienia z… chwilowymi trudnościami?
Bolesław zmarszczył brwi i odciągnął biskupa na bok.
— Powiem wprost, Radzimirze. Jesteś zawiedziony, że nie przywożę ci złota i srebra na twoje katedry i sanktuaria, prawda?
— Oczywiście, że nie, mój panie! — wykrzyknął biskup, choć jego głos zdradzał co innego. — Wszystko, co czyni władca Polski, jest dla chwały Pana!
Bolesław nachylił się bliżej, a jego ton przybrał niepokojący chłód.
— To dobrze, bo byłoby szkoda, gdyby ktoś zaczął drążyć różne sprawy. Wiesz, takie jak twoje zamiłowanie do… hojnych darów od możnych. Albo te „nieformalne spotkania” twoich podwładnych, o których coraz głośniej w królestwie.
Radzimir zbladł.
— Wasza Wysokość, nie rozumiem…
— Oczywiście, że rozumiesz — przerwał mu król. — Jesteś mi potrzebny, Radzimirze. Ja wspieram Kościół, a Kościół wspiera mnie. Ale jeśli się wyłamiesz, może się okazać, że niektórzy duchowni zostaną pociągnięci do… jakby to powiedzieć… ziemskiej sprawiedliwości.
Biskup przełknął ślinę i po chwili milczenia pokiwał głową.
— Wasza Wysokość może liczyć na moje wsparcie.
— Oczywiście, że mogę. — Bolesław uśmiechnął się złowieszczo. — A teraz zorganizujesz wielką ceremonię ku czci zwycięskiej wyprawy kijowskiej.
Kilka dni później w katedrze gnieźnieńskiej odbyła się uroczysta msza, podczas której biskup Radzimir głosił kazanie na cześć „wielkiej victorii kijowskiej”.
— Nie każdy sukces można zmierzyć złotem i łupami! — grzmiał z ambony. — Wyprawa naszego ukochanego króla Bolesława to przede wszystkim triumf polskiej wiary, ducha i odwagi!
Król, siedzący w pierwszym rzędzie obok swoich doradców, słuchał tego z zadowoleniem. Obok niego Wszemir Zawzięty kiwał głową, jakby każde słowo biskupa było objawieniem.
Po zakończeniu mszy wierni ustawili się w długiej kolejce po błogosławieństwo biskupa Radzimira. Ludzie całowali go w pierścień i wręczali dary — złote monety, kosztowne tkaniny, a nawet kurczaki i jajka. Biskup przyjmował wszystko z uśmiechem, co chwilę dziękując Panu za hojność swoich wiernych.
Król, widząc to, postanowił udobruchać biskupa do końca.
— Z mojego skarbca przeznaczę znaczną sumę na odbudowę kościołów i katedr — oznajmił Bolesław po ceremonii.
Radzimir rozpromienił się.
— Wasza Wysokość to prawdziwy opiekun Kościoła i wiary!
Tylko Dobromir, stojący w cieniu, mamrotał coś pod nosem.
— Sojusz tronu z ołtarzem… zawsze kończy się źle. A rozdział Kościoła od państwa? No cóż… marzenia.
Ale nikt go nie słuchał. Król i jego doradcy mieli teraz inne zmartwienia: jak przekonać lud, że „victoria kijowska” była wielkim sukcesem Polski.
Dodaj komentarz