— To chyba żart — mruknął jeden z wojów, patrząc na kolejną biedną osadę, w której mieszkańcy mieli mniej zębów niż król koni. — A gdzie te skarby, o których mówił król?
— Pewnie je schowali, bo bali się naszej wielkości — odparł drugi, ale ton jego głosu zdradzał więcej ironii niż przekonania.
Bolesław, siedząc na swoim koniu, wściekle mrużył oczy. Zamiast uwielbienia, jakie chciał wzbudzić wśród podbitych ludów, widział tylko strach, a może i… politowanie.
— Jeszcze zobaczycie — rzucił przez ramię do Dobromira, który milczał z kamienną twarzą. — Zbliżamy się do ziem, które będą świadectwem naszej wielkości. To tylko preludium!
---
Po południu wojska dotarły na szeroką, malowniczą polanę otoczoną lasem. Promienie słońca przebijały się przez delikatną mgłę, a w powietrzu unosił się zapach mokrej trawy i świeżości.
— Chwila odpoczynku! — zarządził Bolesław, zsiadając z konia i rozciągając plecy.
Wtem Wszemir, stary, nadgorliwy doradca króla, który od początku wyprawy próbował przyciągnąć uwagę władcy swoimi egzaltowanymi spostrzeżeniami, spojrzał w niebo. W jego oczach błysnęła histeria.
— Patrzcie! — wrzasnął, wskazując ręką na niebo. — Buzię widzę w tym tęczu!
Wojsko zamarło. Głowy zwróciły się w stronę wskazanego miejsca. W blasku zachodzącego słońca na niebie pojawiła się delikatna, rozmyta tęcza. Wszemir klęknął dramatycznie, a za nim poszli kolejni wojowie, wyciągając ręce ku niebu.
— Matka Boska! — zawołał ktoś z tłumu. — To jej oblicze! Ona nam błogosławi!
Król Bolesław uniósł brew i spojrzał na Dobromira.
— Matka Boska? Ja widzę tylko tęczę.
Dobromir westchnął ciężko.
— Wasza Wysokość, nie wszyscy mają równie… krytyczny wzrok.
Tymczasem tłum wojów zaczął śpiewać religijne pieśni. Niektórzy padli na kolana, inni wyciągali do nieba ręce, a kilku najwyraźniej próbowało skomponować pieśń pochwalną na cześć objawienia. Atmosfera szybko zmieniła się w chaotyczny, religijny entuzjazm.
Król był coraz bardziej zirytowany.
— Wstawajcie, do cholery! Mamy wyprawę do dokończenia!
Nikt go jednak nie słuchał.
— Dobromirze, masz jakiś pomysł? — zapytał przez zaciśnięte zęby.
Dobromir zastanowił się przez chwilę.
— Najlepiej byłoby posłać po biskupa Radzimira. Niech odprawi uroczystą mszę, uspokoi tłum i zamknie sprawę. Możemy też zaproponować budowę sanktuarium w tym miejscu. To ich uszczęśliwi i pozwoli ruszyć dalej.
Bolesław skinął głową, choć w jego oczach tliła się frustracja.
— Zróbmy to. Radzimir z pewnością znajdzie sposób, by to obrócić na swoją korzyść… jak zawsze.
---
Kilka dni później biskup Radzimir przybył na miejsce objawienia z całą swoją świtą. Jego powóz, ozdobiony złotem i purpurą, wzbudził w wojach podziw. Gdy wysiadł, rozłożył ręce w teatralnym geście.
— Moi umiłowani! — zawołał. — To miejsce zostało wybrane przez samą Matkę Boską! Tutaj zbudujemy sanktuarium, które będzie przyciągać pielgrzymów z całej Europy!
Ludzie wiwatowali, a Radzimir kontynuował kazanie, opowiadając o potrzebie datków na budowę i duchowego poświęcenia. Na koniec położył rękę na kamieniu, który miał stać się „kamieniem węgielnym” przyszłego sanktuarium.
— A teraz, moi drodzy wojowie, pamiętajcie! Wasza misja jest święta! Ruszajcie na Ruś Kijowską z wiarą w sercach i mieczami w dłoniach!
Król był zadowolony, że tłum wreszcie uspokoił się na tyle, by można było kontynuować marsz. Jednak w głębi serca czuł coraz większą irytację na swoich wojów, którzy łatwiej wierzyli w cudowną tęczę niż w sens jego wielkich planów.
Dobromir, jadąc obok króla, rzucił z przekąsem:
— Jeśli tak łatwo ich przekonać, to może zamiast wypraw wojennych powinniśmy skupić się na budowie więcej sanktuariów?
Król spojrzał na niego gniewnie.
— Nie kpij, Dobromirze. Historia zapamięta nas jako budowniczych imperium, nie tęczowych wizji!
Dobromir tylko wzruszył ramionami. W końcu nie wszyscy mieli tak wielkie ambicje jak król Bolesław.
Dodaj komentarz