Miękkie, jazzowe dźwięki unosiły się nad salą niczym poranna mgła – delikatnie, ospale, jakby każdy ton musiał najpierw zapytać o zgodę, zanim opuści instrument. Były w nich przerwy, małe zawahania, takie, które sprawiały, że człowiek wstrzymywał oddech, jakby czekał na odpowiedź. Amélie nie potrafiła czytać zapisu muzycznego, ale potrafiła czytać emocje. A ta melodia… była jak rozmowa po północy, prowadzona przy butelce czerwonego wina, kiedy nikt już nie udaje, że wszystko jest w porządku.
Bar „Nocturne” był niewielki, wąski jak wiele paryskich budynków w starych dzielnicach. Mieścił się między sklepem z używanymi książkami a niewidoczną na pierwszy rzut oka kwiaciarnią, która pachniała różami nawet wtedy, gdy była zamknięta. Wnętrze baru tonęło w półmroku, rozświetlone jedynie lampkami o ciepłym odcieniu. Po lewej stronie ciągnął się drewniany bar, ciemny od lat polerowania, z metalowymi, lekko porysowanymi okuciami. Po prawej rząd stolików, każdy z małą świeczką, której płomień tańczył w rytm jazzowej muzyki.
Amélie siedziała przy barze od dziesięciu minut, może dłużej. Straciła rachubę czasu. Wysoka kelnerka, z włosami spiętymi w niedbały kok, postawiła przed nią szklankę wody z cytryną, którą zamówiła kilka chwil temu. Amélie zaczęła wodzić palcem po jej krawędzi, czując chłód szkła i gładkość, która dziwnie uspokajała. Jej myśli, jak zawsze, kiedy robiło się zbyt cicho, uciekały tam, gdzie nie chciała ich zapraszać.
Ostatni miesiąc był ciągiem decyzji podjętych zbyt szybko, zupełnie tak, jakby i ją dopadł paryski pęd. Dni zaczynały się i kończyły w tym samym miejscu – w sypialni małego mieszkania, z widokiem na dachy Montmartre, gdzie powietrze o poranku pachniało dziwną, lecz znajomą mieszanką – bagietkami i spalinami. Tydzień temu rzuciła pracę w małej agencji reklamowej. Być może przez brak satysfakcji zawodowej, być może przez poczucie, że każdego dnia trochę mniej przypominała siebie.
Oparła brodę na dłoni, wpatrując się w refleksy światła na podłodze. A jednak… dziś czuła się spokojniejsza. Może przez to miejsce. Może przez saksofon, który zdawał się rozmawiać z jej sercem językiem, którego jeszcze nie znała. Zerknęła znów w kierunku mężczyzny w rogu. Siedział przy stoliku dla dwóch osób, choć zajmował tylko połowę przestrzeni – reszta była wypełniona ciszą i papierem. Wyglądał na ten typ człowieka, który przez całe życie nosi w kieszeni zapasowe pióro i zna na pamięć cytaty z książek filozoficznych. Miał siwe włosy, ale cięte równo, jakby wciąż dbał o to, by wyglądać przyzwoicie.
Patrzył w notatnik. Potem, jakby wyczuł jej wzrok, uniósł głowę. Ich spojrzenia spotkały się kolejny raz. W barze wciąż brzmiała muzyka, ale dla Amélie świat na chwilę ucichł.
Zacisnęła palce na krawędzi blatu, biorąc głęboki oddech. Jedno spojrzenie w stronę drzwi – mogła wyjść. A jednak zebrała się w sobie i wstała. Poprawiła włosy, jakby od tego miało zależeć powodzenie całej rozmowy, i ruszyła. Szła powoli, z wahania robiąc rytuał. Każdy krok był decyzją, ale jej stopy wiedziały, dokąd zmierzają. W głowie miała sto scenariuszy tej rozmowy i każdy kończył się inaczej, ale przecież nie chodziło o zakończenie. Chodziło o początek.
– Przepraszam… czy to miejsce jest wolne? – zapytała niepewnie, stając przy jego stoliku.
– Od zawsze – odpowiedział trochę zaskoczony, ale bez cienia niechęci. – Ale miło, że ktoś wreszcie to zauważył. – Uśmiechnął się lekko, z nutą gorzkiej prawdy.
Odwzajemniła uśmiech. Usłyszała w jego głosie lekką, przyjemną chrypkę.
Usiadła, kładąc dłonie na blacie.
– Amélie. – przedstawiła się po chwili, gdy cisza zaczęła się wydłużać.
– Julian. – odpowiedział. – Lub cokolwiek innego, jeśli ktoś miałby taką fantazję.
– Nie mam jeszcze żadnej. – rzuciła. – Ale to może się zmienić.
Zaśmiał się cicho, z aprobatą, po czym wskazał głową na scenę.
– Znasz ten utwór?
– „My Funny Valentine”? Tak. Ale nie wiedziałam, że można go tak zagrać.
– Bo to nie jest tylko piosenka – powiedział. – To list. Do kogoś, kto nie wie, jak bardzo jest potrzebny.
Przyjrzała mu się uważniej.
– A ty? Piszesz takie listy? – wywnioskowała po jego słowach. – Wyglądasz na kogoś, kto zamiast krótkich wiadomości wysyła do swojej wybranki kilkustronicowe wyznania.
Julian sięgnął po swój notatnik. Był stary, w skórzanej okładce, z rogami wytartymi od noszenia. Pożółkłe kartki wypełniało pismo pochylone, wyraźne, jakby każde słowo ważyło tyle samo.
– Nie listy. Raczej szkice. – odparł. – Strzępy historii, które mogłyby się wydarzyć, ale pewnie się nie wydarzą. – Przerzucił kilka stron. – Albo już się wydarzyły, tylko nikt ich nie zauważył.
– Mogę? – zapytała, wskazując na notatnik.
Zamyślił się przez moment, a potem przesunął go w jej stronę. Papier pachniał kurzem i atramentem.
Czytała powoli. Kilka krótkich wersów, urwanych myśli. Brzmiały jak wyznania miłosne, ale ubrane w obrazy. „Zapach mokrej ulicy”, „cień, który wraca do domu bez właściciela”, „dłonie, które nie wiedzą, że są piękne”.
Zamknęła notatnik i spojrzała na niego.
– To o kimś konkretnym?
Julian milczał przez chwilę, jakby ważył słowa.
– Była kobieta. Przychodzenie tutaj trochę mi o niej przypomina. – powiedział w końcu. – Muzyczka. Nie grała dla publiczności. Grała, żeby oddychać.
– A ty? – zapytała szeptem.
– Ja? – uśmiechnął się lekko. – Byłem tylko kimś, kto słuchał.
Zamilkli. Pianista przeszedł do kolejnego utworu – wolniejszego, bardziej melancholijnego. Świeczka na stoliku drgnęła, gdy ktoś obok otworzył drzwi i do środka wpadł chłodny podmuch powietrza.
Amélie poczuła, że ta rozmowa wcale się nie zaczęła. Ona się toczyła gdzieś obok, jak rzeka, w którą weszło się tylko jednym palcem. Jeszcze nie całkiem.
– Co robisz jutro? – zapytał nagle Julian.
Zaskoczył ją. Nawet się nie znali. Przysiadła się do niego tylko dlatego, że coś dziwnego ją tutaj przyciągnęło. Może mężczyzna wydawał jej się zbyt samotny? Nie spodziewała się usłyszeć takiego pytania.
– Nie wiem. Nic konkretnego. Zrezygnowałam z pracy, więc...
– Więc wróć tutaj. O tej samej porze. Chcę ci coś pokazać.
– Co takiego?
– Gdybym powiedział, to przestałoby być niespodzianką. Po prostu przyjdź. Czwartki są tutaj naprawdę magiczne.
Przytaknęła, bardziej z ciekawości niż z przekonania, i poprosiła kelnerkę o kieliszek białego wina, gdy ta podeszła. Julian – o kolejną lampkę czerwonego. Pili powoli, w milczeniu, które wcale nie było niezręczne. Było już późno, dlatego niedługo później się pożegnała. W duchu wiedziała, że jutro znów się tu spotkają. Nie musiała przychodzić, jednak wiedziała, że przyjdzie.
Kiedy wyszła na ulicę, wciąż mżyło. Ale deszcz był lżejszy, jakby ktoś przykręcił jego strumień. Powoli schodziła po schodach stacji metra, a woda na ulicy odbijała migotliwe światła latarni. W jej piersi coś się poruszyło – ledwie dostrzegalne, ale było to coś nowego. Nadzieja? Może po prostu potrzeba, by wierzyć, że jutro może być lepsze?
W głowie wciąż powtarzała jedno zdanie, które przeczytała w pamiętniku Juliana: „Deszcz nie pada zawsze”.
Wszędzie wokół było chłodno, ale w niej zrodziło się ciepło, które rozlewało się powoli, leniwie.
Zatrzymała się na moment, wzięła głęboki oddech i spojrzała w nocne niebo, choć chmury nadal kryły gwiazdy. Czasem wystarczy jeden wieczór, jedno spotkanie, jedna nuta, by przypomnieć sobie, że życie, nawet jeśli nie jest idealne, wciąż ma w sobie coś pięknego.
Uśmiechnęła się pod nosem. Po raz pierwszy od dawna uwierzyła, że to prawda.
Dodaj komentarz
Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż konto za darmo.