Ogniste Serce. Rozdział 14.

Ogniste Serce. Rozdział 14.Siedziałam sztywno w fotelu. Schowany za plecami drobny, zimny przedmiot dodawał złudnej otuchy.  

Drzwi otworzyły się zgrzytem. Ogolony na łyso mężczyzna postawił na podłodze tacę z jedzeniem, zabierając tą zostawioną wczorajszego wieczoru. Przyjrzał mi się badawczo, wykrzywił naznaczoną półksiężycową blizną twarz w parodii uśmiechu i jak zwykle wyszedł bez słowa.  

Nazywa się Zack Taylor. Jego charakterystyczną podobiznę publikowano na wszystkich portalach informacyjnych. To zbieg, morderca. Mimo to wydaje mi się bardziej ludzki niż Gideon. Nie dotyka mnie i w ogóle się nie odzywa. Dwa razy dziennie, w kajdankach zaprowadza do toalety. Pilnuje mnie od czterech dni.  

Noce spędziłam w fotelu zapadając w płytki sen. Księżyc w pełni świecił wprost w okno, odbierając mi nawet błogosławieństwo ciemności. Każdy, najcichszy dźwięk dosłownie stawiał mnie na nogi. Gdzieś w pobliżu musi być jakiś zagajnik, słyszałam przyjmujące pohukiwanie sowy i świergot innych ptaków. Raz w oknie zalśniła para ślepi, mignął rudy lisi ogon. Spojrzałam z obrzydzeniem, na tacę zastawioną jedzeniem. Nie czuję głodu. Wiem, że powinnam się przemóc, ale gardło mam tak zaciśnięte, że udławiłabym się choćby najmniejszym kęsem.    

Przetrząsnęłam wszystkie pudła, półki regału, zdejmując kurz z każdego przedmiotu. Znalazłam stare wydania instrukcji BHP, zapasowe kombinezony robocze, puszki olejów, smarów i farb. Ale absolutnie nic co mogły mi pomóc w ucieczce. Dopiero dziś w porannych promieniach słońca zauważyłam pod regałem coś błyszczącego. Praktycznie położyłam się na podłodze by dosięgnąć kawałek sztywnego drutu.  

To nie może być trudne, pomyślałam zginając go w wytrych. Uklękłam pod drzwiami i z nadzieją włożyłam do zamka. Po kilkunastu próbach zapadki ustąpiły, a ja omal nie wrzasnęłam z radości. Ostrożnie wyszłam na korytarz.  

Kroki Zacka zawsze dochodziły z prawej, zdjęłam sandały i cicho ruszyłam w tym kierunku. Niezauważona przemknęłam po schodach. Minęłam małą kanciapę, w której mój strażnik drzemał na przeciw cicho szemrzącego telewizora. Trafiłam do rozległej hali produkcyjnej, większość lamp była zgaszona lub przepalona. W półmroku dostrzegłam stare maszyny o nieznanym przeznaczeniu, olbrzymie bryły zbiorników połączonych plątaniną kabli, rur i przewodów. Obeszłam całe pomieszczenie, jednak nie znalazłam potencjalnej drogi ucieczki. Musiałam coś przeoczyć, zawróciłam jeszcze raz obmacując ściany w poszukiwaniu jakiejkolwiek wypukłości.  

Nagły wybuch podmienionych głosów zabrzmiał jak wystrzał armaty. Charakterystyczny piskliwy napastliwy i niepewny niski ucichły po chwili. Gideon wrócił. Paraliżujący strach wypełnił pusty żołądek i zablokował myśli. Instynktownie skryłam się w głębokim cieniu rzucanym przez jedno z urządzeń, obserwując tańczące na ścianach dwa potężne, wynaturzone cienie.  

- Księżniczko, gdzie jesteś? - Sarkastyczny głos Gideona rozległ się niebezpiecznie blisko. Cofnęłam się do tył, przemknęła pod ścianą wciskając się w kolejny zaułek. Zasłoniłam dłonią usta, choć i tak nie potrafiłabym wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Oszalałe ze strachu serce waliło jak młot, rozprowadzając po ciele adrenalinę.  

- Nie chowaj się. Nie uciekniesz! – Ma rację, pomyślałam. Już jestem martwa. Spuściłam wzrok zauważając porzucony, solidnie wyglądający łom. O nie! Nie poddam się bez walki! Chwyciłam go oburącz, ruszyłam przed siebie wzdłuż plam cieni.  

Usłyszałam szybkie kroki. Wychyliłam się za róg rozpoznając sylwetkę Taylora. Patrzył akurat w stronę zbiorników. Zamachnęłam się, z całych sił zdzieliłam go w potylicę. Osunął się z jękiem. Znieruchomiał. Tak samo jak ja i to był mój błąd.  

- Tutaj jesteś. - Gideon wysyczał mi wprost do ucha, wyrwał z dłoni broń, unieruchomił nadgarstki. Szarpnęłam się, ale jego uścisk był jak imadło.  

- Spokojnie i tak... - cię zabije, dokończyłam w myśli. W ostatecznym akcie desperacji ugryzłam go w przegub ręki. Poczułam w ustach obrzydliwą gęstą maź i smak rdzy.  

- Ty suko... - Uderzył mnie w twarz, z impetem poleciałam do tył. Uderzenie w zbiornik wydusiło ze mnie resztki oddechu, szczeble drabinki technicznej wbiły się między żebra.  

- Arian! - Jęknęłam chwytając się ostatniej deski ratunku. Błogie ciepło rozeszło się wraz z bólem, roztopiło wszystkie siły obezwładniając mięśnie. Podłoga przybliżyła się z prędkością światła, wypełniając mój świat ciemnością.  

***  

Zimno. To pierwsza jasna myśl jaka pojawiła się w moim otumanionym umyśle. Było mi cholernie zimno.  

Coś mokrego dotknęło mojej twarzy. I znów. I znów. Otworzyłam oczy. Krople spadały z zasnutego burzowymi chmurami nieba. Były niepokojąco nisko. Otaczała mnie otwarta przestrzeń. W oddali, za kurtyną deszczu majaczyły sylwetki wieżowców. Jestem na dachu, uświadomiłam sobie. Lęk wpełznął do piersi.  

Opierałam się plecami o wysoki słup oblepiony antenami. Spróbowałam się ruszyć. Ostry ból zakuł w okolicy żeber, w głowie rozbłysły tępe światła.  W ręce wbił się szorstki materiał. Byłam skrępowana. Ponownie spróbowałam się ruszyć, ból był nieco lżejszy. Musiałam mocno oberwać w głowę. I ta diabelna drabinka...  

- Obudziłaś się księżniczko! – Gdzieś za plecami odezwał się piskliwy głos. W oddali rozległ się pomruk burzy.  

- Doprawdy nie wiem, co ty w sobie masz. – Gideon wszedł w moje pole widzenia, ukucnął na przeciwko. – Może to te włosy. – Nawinął sobie luźny kosmyk na palec. Wzdrygnęłam się. Deszcz spływał mu po twarzy, nadając wrażenie oślizgłości. Roześmiał się szaleńczym rechotem. On zaraz mnie zabije, pomyślałam. Pazury przerażenia wbiły się w umysł, otrzeźwiając go.  

Arian! Krzyknęłam w myśli, starając się włożyć w nią całą dostępną siłę. Proszę cię, pomóż mi... Nie oszukuj się idiotko, jesteś zdana sama na siebie, zbeształam się.  

- Wypuść mnie, na nic się nie przydam. - Porzuciłam resztki godności, przyjmując błagalny ton. - Arian mnie zostawił.  

- Liczyłaś na długo i szczęśliwie. - Znów się roześmiał, pochylił i wyszeptał z satysfakcją. – Smoki to samolubne stworzenia. Kochamy tylko swoje skarby. Wy ludzie jesteście dla nas tym czym dla ludzi są robaki. A robaki się zgniata. - Dotknął mojej szyi lodowatymi palcami. Gdy je zacisnął, z oczu trysnęły mi łzy.  

- Ja nic nie znaczę. - Zgodziłam się z nim. Świat rozświetliła błyskawica, grzmot przetoczył nad naszymi głowami. Nagle szarpnął mnie do góry, rozerwał więzy i zaciągnął na brzeg dachu. Poczułam mdłości, gdy spojrzałam kilkanaście pięter w dół.  

- Piękny widok, prawda? Chcesz popatrzeć bliżej? - Popchnął mnie, zawisłam nad przepaścią, zdana wyłącznie na silę jego uścisku. Oddech ugrzęznął mi w płucach. Nikłe wstążki chodnika i drogi wydawały się przybliżać z każdą chwilą.  

- Chcesz się przekonać, jak to jest frunąc w powietrzu? - Każde jego słowo drżało z ekscytacji, wprost upajał się moim przerażeniem.  

- Błagam. - Wyjęczałam - Wciągnij mnie! Zabij, ale najpierw wciągnij!  

- Gideonie! - Potężny krzyk wstrząsnął powietrzem. - Zostaw ją! – Pociągnął mnie i obrócił. Ostra krawędź dachu wrzynała się w moje nagie stopy. Szok, zaskoczenie i ulga przesłoniły na moment strach.  

Arian szedł w naszym kierunku piastując w objęciach skrzynie. Jego ciałem wstrząsały dreszcze. Na jasnej koszuli wykwitły zwęglone plamy, smażyła się na nim, jakby rzucana w ogień. Uderzające krople deszczu z sykiem zmieniały się w parę.  Oczy dosłownie płonęły w wykrzywionej furią twarzy. Zaciśnięte szczęki pełne ostrych zębów zgrzytały.  

Był potworem, zamkniętym w ludzkim ciele. Przyszedł. Dla mnie.  

- Pokaż! - Rozkazał Gideon.  

Arian odstawił skrzynię, zwolnił blokadę, wyjął klejnot unosząc wysoko w górę. Lśniący jak gwiazda na nieboskłonie, zamigotał wszystkimi barwami świata. Rozjarzył się w świetle błyskawic.  

Nagle spłynęło na mnie olśnienie.  

W tych kamieniach jest zamknięta energia. Niosąca życie i śmierć, przepełniająca wszystkie żywioły. Zamrugałam. Krople deszczu zalśniły, zapłonęły niesione wiatrem iskry.  

Energia jest jak ból. Świdrująca i odbierająca zmysły. Ale jeśli się na nią otworzyć, dopuścić do siebie, scalić z nią w jedność. Stanie się naszym atutem.  

Poczułam moc, jakbym odnalazła z dawna zagubioną cząstkę siebie. Zrozumiałam, że tylko niedowierzanie nie pozwalała mi z niej zaczerpnąć.  

Musiałam wyzbyć się słabości. I stać się tym za kogo mnie uważał.  

Wiedźmą.  

- Masz czego chciałeś! Wypuść ją! - Warknął Arian nie spuszczając ze mnie wzroku. Jedną myślą przyciągnęłam najbliższe cząstki energii. Pchnęłam je w Gideona. Sapnął i odskoczył jak rażony jednym z piorunów. Puścił mnie zwijając się w konwulsjach.  

- Klara! – Arian ryknął rozdzierająco, biegnąc w moją stronę. Ale nie zdążył.  

Mokry, śliski beton nie dał jakiegokolwiek oparcia. Przez zatrważającą chwilę balansowałam na krawędzi, aż w końcu przegrałam rozpaczliwą walkę z grawitacją i runęłam w gardziel ulicy.  

Opór powietrza docisnął mi plecy, a wizg powietrza wypełnił uszy.  

Nie potrafiłam zamknąć oczu.  

Ściana wieżowca uciekała mi spod stóp, tysiące kropel trwało w złudnym bezruchu spadając wraz ze mną.  Bezwolnie jak ciśnięty kamień. Tak samo jak ten kamień, roztrzaskam się w drobny mak, pomyślałam. Ogarnął mnie spokój. Cisza przed ostatnim zrywem.  

Od niknącego na tle chmur dachu oderwała się sylwetka. Arian leciał tuż nade mną. Jego serce napęczniałe od ognia pulsowało jak tykająca bomba. Rozłożył ramiona i pochłonęła go eksplozja. Podmuch znajomego gorąca owiał mi twarz. Z tumanu ognia wyrwała się rogata paszcza uzbrojona w rząd śmiercionośnych zębów. Złote gadzie ślepia wpatrywały się we mnie z mieszaniną strachu i rozpaczy.  

Zamach potężnych skrzydeł zgasił resztki dogasających płomieni, smukły ogon wystrzelił. Smok zapikował w dół.  

Szponiaste łapy zacisnęły na mnie w ostatniej chwili, utuliły jak dziecko w kołysce.  

Jednym uderzeniem skrzydeł wzbił się ponad budynki, wprost w kłąb burzowych chmur. Wiązki błyskawic rozwinęły się wokół nas, łoskot grzmotów odbił się permanentnym echem. Wiatr wdarł się pod przemoczone ubranie zabierając ze sobą resztki sił. Gdy kolejne wyładowanie wypaliło zygzakowaty ślad powidoku, przymknęłam oczy odpływając w błogą nicość.

Dodaj komentarz