Ogniste Serce. Rozdział 10.

Ogniste Serce. Rozdział 10.Uciekłam do windy, mijając porzucone części garderoby. Nie odwróciłam się, nawet gdy usłyszałam brzęk tłuczonego szkła. Arian naprawdę kocha tylko swoje cenne skarby, zdusiłam szloch. To wszystko było udawane? Każdy dotyk, pocałunek był iluzją? Jak jeden z moich snów? Niemal drgnęłam, gdy sobie uświadomiłam, że nawet nie pomyśleliśmy o prezerwatywie. Wszystko działo się tak szybko, intensywnie. I po raz pierwszy podziękowałam w duchu za przekleństwo bezpłodności.  

Na dole wpadłam na Roba, który jak zwykle zaoferował mi transport, ale uprzejmie mu podziękowałam. Nie chciałam już niczego więcej od niego, od jego pracodawcy.  

Dopiero stojąc na chodniku w świetle ulicznej latarni, łykając gorzkie łzy zorientowałam się, że zostawiłam torebkę. Nie miałam siły tam wracać, znów spojrzeć w jego obojętną twarz.  

W oddali zamigotał szyld hotelu. Poprosiłam w recepcji o użyczenie telefonu. Zaniepokojona recepcjonistka zaproponowała nawet szklankę wody.  

Martin miał dziś nockę, więc bez problemu mógł mnie podwieźć. Na szczęście pamiętałam numer. Półsłówkami odpowiadałam na jego pytania, zapewniając, że wszystko w porządku.  

Przecież jakaś część mnie spodziewała się tego wszystkiego.  

Gdy tylko zamknęłam za sobą drzwi mieszkania, w ubraniu rzuciłam się na łóżku. Hamowane łzy popłynęły niosąc ze sobą za sobą cały żal, rozpacz i gorycz. Czułam rozdzierający ból w okolicy serca, mroźny chłód otulający szczelnie całe ciało, który już nigdy miał mnie nie opuścić.  

***  

Siedziałem oparty plecami o chłodną szybę, za którą rozciągała się nocna panorama miasta. Wokół walały się resztki roztrzaskanego stołu, krzeseł, barku i innych sprzętów. Salon wyglądał jakby przetoczyła się przez niego trąba powietrzna. Ale to byłem tylko ja i moja bezsilność.  

Spojrzałem na ściskany w dłoni naszyjnik z onyksów. Na jej szyi wyglądał doskonale.  

Tęskniłem. Do utraty zmysłów. Znów chciałem jej dotknąć, patrzeć, jak wije się w moich objęciach. Żadna kobieta w tak cudowny sposób na mnie reagowała. Zapalała się niczym pochodnia przy każdym spojrzeniu.  

A teraz jej nie było. Wyrzuciłem ją. Po porostu pozwoliłem by wybiegła.  

Tyle kobiet. Setki. Tysiące. Wszystkie interesujące tylko do tego pierwszego razu.  

Co takiego jest w tej jednej? Po raz kolejny zadałem sobie to pytanie.  

Przypomniałem sobie jej rozpaczliwy krzyk, wtedy w czasie burzy, gdy frunąłem nad miastem i odezwała się pośród moich myśli, coś poczułem. Coś czego nie sposób zignorować.  

Była taka kusząca i nietknięta. Przemoczona suknia, oblepiała ją jak druga skóra. Długi warkocz barwy miodu wił się przy każdym ruchu. W twarzy odznaczały się wielkie bursztynowe oczy i wyraźnie zakrojone usta. Przypomniałem sobie wściekłość płonącą w moich żyłach, gdy oślizgłe łapska tego skurwiela zacisnęły się na jej apetycznym ciele. Omal nie rozerwałem go na pół. A ona wykrztusiła swoje imię i zemdlała. Zaniosłem ją wprost do własnego łóżka.  

Nigdy w życiu nie musiałem wykazać się taką samokontrolą, jak wtedy, gdy ją przebierałem. Poczekałem, aż się ocknie i pozwoliłem by mnie zafascynowała. Taka drobna, krucha, bezbronna, a jednocześnie w jakiś niepojęty sposób silna. Silniejsza od wszystkich innych, nie okazywała choć krzty strachu. A przecież widziała prawdziwego mnie, to co chcę ukryć przed światem człowieka.  

Wszystkie kobiety były na każde moje skinienie, a ona nawet nie zadzwoniła, odesłała suknię. Stała się prawdziwym wyzwaniem, jednak największy szok przeżyłem, gdy zobaczyłem jej obrazy, tak prawdziwe w każdym calu.  

Kiedy wyjechałem na poszukiwanie Gwiazdy Himalajów, wiedziałem, że coś jest nie tak. W końcu wszystko rzuciłem i wróciłem. W samą porę by znaleźć ją w szpitalu, wyrwać z objęć kolejnego faceta! Znów wylądowała w moim łóżku. Doprowadziła do ekstazy, a przecież nawet mnie nie dotknęła. Sam fakt, że rozpłynęła się pod moim dotykiem był upajający.  

Przekonałem się, że utrzymanie jej z dala od innych mężczyzn jest zajęciem na pełny etat. Była jak jeden z moich skarbów. Ale musiałem poczekać, aż dojdzie do siebie po wypadku. Liczyłem każdą pieprzoną minutę.  

Teraz kiedy w końcu posiadłem jej ciało. Powinna stać się jedną z wielu, zapomnianą w tłumie...  

Podniosłem czarną suknię, otrzepałem z drewnianych drzazg i okruchów stłuczonego szkła. Zaciągnąłem się zapachem żurawiny i pokrzywy. Na języku wciąż czułem jej smak.  

Chciałem więcej! Mocniej! Była jak narkotyk!  

Roześmiałem się gorzko.  

Otwarcie przyznała, to co podejrzewałem już od dłuższego czasu. Doskonale wiedziała, kim jestem. Wiedziała, że mogła zginąć, a mimo to przyszła i wykrzyczała mi to prosto w twarz. Rzuciła się na mnie.  

Po prostu powinienem był ją zabić.  

Ale nie potrafiłem. Do kurwy nędzy nie potrafiłem!  

Zamiast kochać się z nią do upadłego wygnałem ją i kazałem nigdy nie wracać. Nagle w kącie dostrzegłem jej torebkę. Oczywiste pytanie o to jak dotarła do domu, było niczym cios w splot słoneczny. Wydarłem telefon z kieszeni i wybrałem numer Roba.  

- Klara? Odwiozłeś ją? - Spytałem z pozornym spokojem, gdy tylko odebrał.  

- Nie chciała ... - Zaczął, ale to mi wystarczyło.  

- Kurwa! Za co ci płacę!? - Zmiażdżyłem komórkę w dłoni, gdy wyobraziłem są ją w jakimś ciemnym zaułku. Jeśli ktoś jej dotknął! Ktoś ją skrzywdził!  

Wybiegłem na dach i spojrzałem w chmury przesłaniające księżyc i gwiazdy. Nikt nie zobaczy...  

Napiąłem wewnętrzne mięśnie, roznieciłem ogień i rzuciłem w przestwór nocy. Jak szalony pędziłem by już po chwili wylądować na dachu znajomego budynku. Jeszcze w powietrzu wróciłem do człowieczej postaci i wskoczyłem na schody pożarowe.  

Zostawiła uchylone okno. Przeskoczyłem przez parapet, bezbłędnie trafiłem do sypialni.  

Od drzwi uderzył mnie znajomy zapach. Była tutaj cała i zdrowa.  Wciąż w ubraniu leżała skulona na łóżku. Oddychała miarowo, spała. Miała zaczerwienione oczy, poduszka pod jej policzkiem zwilgotniała.  

Płakała. Przez mnie... Nie mogąc się powstrzymać pogładziłem gładką skórę jej ramienia. Była lodowata. Rozejrzałem i bez zastanowienia przyrzuciłem ją kocem.  

Przetarłem dłońmi po twarzy. Kurwa co ja tutaj robię! Jednak nie ruszyłem się ani o milimetr, wciąż się jej przypatrując. Bezczelnie. Zachłannie.  

Wiedźma! Naprawdę mnie opętała. Rozbudziła nieznane pragnienia, zawładnęła każdą myślą. Stała się moją obsesją.  

Stała się moim skarbem.  

***  

Obudził mnie potężny ból głowy. Świat wydawał się wyprany z barw i emocji, jakby był zaledwie ołówkowym szkicem. W łazience o mało co nie wrzasnęłam, widząc poszarzałą, zapuchniętą od płaczu twarz, resztki wytwornego koka, który zmienił się w zbity kłąb podobny do ptasiego gniazda. Tak jak stałam weszłam pod prysznic, jednak woda nie przyniosła ukojenia.  

- On nie jest tego wart. - Pouczyłam lustrzane odbicie, ale nie byłam pewna czy potrafię wyciągnąć właściwe wnioski. Przebrałam się w luźny podkoszulek oraz szorty. Uzbrojona w szczotkę i spray do włosów poczłapałam do kuchni. Zaparzyłam kilka kostek czekolady mlekiem mieszając energicznie. Gdy wypiłam kilka łyków, świat wydał się odrobinę lepszym miejscem. Posiadanie tak długich włosów, ma jednak pewne minusy, pomyślałam. Dopiero po godzinie udało mi się, przyprowadzić je do względnego stanu używalności.  

Właśnie wtedy rozdzwonił się telefon. Skonsternowana rozejrzałam się wokół, niepewna czy to omamy, czy zaburzenia pamięci. Torebka leżała w sypialni na fotelu. Podeszłam do niej z ostrożnością, jakby nagle miała ożyć i zmienić się w małego potworka.  

- Co ty tutaj robisz? - Wymamrotałam. Do diabła powinna być u Ariana, równie zapomniana i samotna jak ja. Istniało tylko jedno wyjaśnienie. Jakimś cudem niezauważony wszedł do mieszkania i ją podrzucił. Tak bardzo nie chciał mnie widzieć. Nie chciał, żebym po nią wróciła.  

Wytrząsnęłam jej zawartość na łóżko. Niczego nie brakowało, w bocznej kieszonce znalazłam gumkę do włosów. Tą samą, którą Arian ściągał mi z włosów w parku zaledwie dwa tygodnie temu.  

- Pieprz się Arianie Unfaire! - Otworzyłam okno i wyrzuciłam ją najdalej jak potrafiłam. Telefon znów zadzwonił.  

- Czego? - Odebrałam nie patrząc na wyświetlacz.  

- Coś ty taka wkurzona? Bal się nie udał? -  Spytała Dagmara.  

- Poproszę inne pytanie.  

- Znaczy, że tak. - Westchnęła. - Dzwonił Martin. Mówił, że wczoraj kiepsko wyglądałaś.  

- Nic mi nie jest.  

- Ostatni raz, gdy to mówiłaś, byłaś w szpitalu. Lara martwię się o ciebie!  

- Daga, naprawdę wszystko jest w porządku.  

- Wolę sprawdzić. - Zadzwonił domofon. - Otwórz, to ja! - Głos z telefonu pokrył się z okrzykiem dochodzący spod drzwi. Nim je otworzyłam spojrzałam w lustro w przedpokoju. Wyglądałam względnie przyzwoicie.  

- Mam twoje ulubione bułeczki z nadzieniem koksowym. - Pomachała mi przed nosem paczką z logo piekarni i rozsiadła się w kuchni.  

- To się nazywa przekupstwo. - Wstawiłam wodę na herbatę.  

- To się nazywa najlepsza przyjaciółka. - Poprawiła mnie, rozkazując władczym głosem. - Opowiadaj!  

- Bal jak bal. Wylądowaliśmy w łóżku, a na koniec okazało się, że ma bzika na punkcie dziewic i mam spadać.  

- Bydlak! Podstępny gad! – Warknęła, a ja zachichotałam nerwowo.  

- Nie wyglądasz jakbyś potrzebowała pocieszenia. – Przyjrzała mi się badawczo. Dobrze, że nie widziałaś mnie rano, pomyślałam.  

- Wiesz jaka jestem, nie umiem użalać się nad sobą. – Wzruszyłam ramionami.  

- Jesteś niemożliwa. – Wybuchała serdecznym śmiechem.  

- Powinnaś zawodowo pocieszać. – Zawtórowałam jej, jednak w głębi serca wciąż czułam ciężką ołowianą rozpacz.  

- Uśmiechasz się jak pies z tej reklamy o sztucznej szczęce.  

- Że co proszę?  

- Nie udawaj, że nie wiesz o czym mówię. To, że nie beczysz w poduszkę, nie znaczy, że nie widzę co się z tobą dzieje. Jak zawsze będziesz wszystko dusić w sobie. To cię kiedyś zerze od środka!  

- Nic nie duszę! - Oburzyłam się, choć wiedziałam, że ma sporo racji.  

- Chodź. Trzeba tobą porządnie wstrząsnąć. - Siłą podniosła mnie z krzesła, zaciągnęła do nowo otwartego parku rozrywki, postawiła przez ich główną atrakcją. Wielką kolejką górską, zdobiącą niemal wszystkie banery na mieście. Rosnącymi oczami obserwowałam sznur wagoników, który wbrew prawom grawitacji mknął po konstrukcji z wysokimi wzniesieniami, stromymi spadkami, gwałtownymi zakrętami. Przy każdym z nich rozlegał się chór wrzasków pasażerów. Nigdy nie byłam fanką mocnych wrażeń, ale Dagmara była niezłomna. Wsiadłam do niepozornego fotela i machina ruszyła.  

To było jak katharsis. Wykrzyczałam z siebie ból, rozpacz i gorycz. Wściekłość na Ariana, na siebie, na cały świat. Z każdym szarpnięciem wagonika, myśli niknęły w wizgu powietrza. Na koniec miałam wrażenie, że wszystkie wnętrzności zmieszały się ze sobą, niczym koktajl we wprawnych rękach barmana. Czułam się lekka, pusta, jak wymazana tablica. To wszystko wydawało się być tylko snem, który nagle zmienił się w koszmar. Snem, z którego właśnie się obudziłam.  

Gdy wróciłam do domu, pod drzwiami zastałam kuriera poczty kwiatowej.  

- Do rąk własnych. – Wręczył mi olbrzymi kosz czarnych róż, pośród których płonęła jedna czerwono-żółta. Podsunął mi blankiet z potwierdzeniem odbioru.  

- Od kogo? - Spytałam podejrzliwie, składając podpis.  

- Nie mam danych nadawcy. - Zajrzał do listu przewozowego i pożegnał się. Wyjęłam jeden z kwiatów, czarne aksamitne płatki kontrastowały z zielenią łodygi, miała słodki, ale niemdlący zapach. Była piękna, ekstrawagancka i z pewnością bardzo kosztowna. Tylko jedna osoba mogła je wysłać.  

Ale kompletnie nic z tego nie rozumiałam. Zebrało mu się na przeprosiny? Potraktował mnie jak dziwkę! Wykorzystał, wyrzucił jak zużyty przedmiot! Do diabła zakochałam się w nim, choć nie potrafiłam tego wyznać! Dlaczego on mi to robi? Dlaczego nie pozwoli zapomnieć?  

Nawet nie miał odwagi spojrzeć mi w oczy. Kwiaty to za mało... Powinnam je wyrzucić, pomyślałam. Ale zamiast tego włożyłam je do wszystkich wazonów jakie znalazłam w domu, w końcu nie były niczemu winne. Równe sto czarnych jak węgiel róż i jedna ognista, jego podpis.  

Nagle zdałam sobie sprawę, że świat przestał przypominać szkic i znów odzyskał barwy. Skrzywiłam się czując absurdalną nadzieję, wypełniającą serce.

Dodaj komentarz