Sprzedawca cz.4

V
Gorące słońce paliło niemiłosiernie. Mimo to Jose nigdy na nie nie narzekał. Kochał słońce, kochał deszcz. Wiedział, że ziemia, którą uprawiał, nie da plonu bez jego pracy, słońca i deszczu,ale najbardziej kochał Emanuele. A ona teraz chorowała. Byli ze sobą ponad dwadzieścia pięć lat. Zaczęła chorować niedawno. Nie mieli dzieci. Nie wiedział, czy to on, czy ona. Nie mieli. Zawsze był pracowity i wówczas starczało. Nawet czasem dał żebrakowi przy kościele, tyle ile mógł. Teraz było inaczej. Lekarstwa były drogie, a i medyk nie przychodził za darmo. Jose wszedł do chaty. Słyszał kaszel Emanuele. Wszedł do drugiej izby.
– Jak się masz, moja umiłowana?
– Dobrze.
Wiedział, że nie mówi prawdy. Poprawił ją na łóżku. Dał jej pić chłodnej wody.
– Prawie skończyłem, pójdę.
Obmył się pod studnią. Założył odświętne spodnie i ukrochmaloną koszulę.
Pan mieszkał w ładnym domu. Jose minął ogród.
– Co tam Jose? – zapytał strażnik u bramy.
– Mam umówione spotkanie z Panem de la Varrą.
– A tak, mówił mi o tym dowódca – rzekł strażnik.
Powtórzył to samo trzeciej straży. Varra nie był zbyt popularny i wolał nie mieć niespodziewanych wizyt. Jose wszedł do środka. De la Varra siedział na zdobnym fotelu, palił fajka i popijał kawę.
– Co tam Jose? – zapytał obojętnie. Koniecznie chciałeś mnie widzieć.
– Panie, jak wiesz, moja żona choruje. Lekarstwa i medyk dużo kosztują. Czy mógłbyś mi nieco ulżyć w daninie?
Varra miał tyle lat co Jose, ale wyglądał gorzej. Wino, kobiety, fajka i nienawiść do biedoty nie pomagała mu.
– Co mi do tego, że żona ci choruję. Jeśli nie zapłacisz w terminie, pójdziesz precz z ziemi – rzekł zimno.
Wstał z fotela i zrobił krok do przodu. Musiał źle postawić nogę, bo się potknął i byłby się przewrócił, gdyby Jose go nie podtrzymał.
– Zabieraj swoje chamskie łapska – syknął tylko. – Wynocha!
Jose wyszedł. Nie czuł złości. Miał do domu kawałek, ale zdecydował się popróbować u proboszcza.
Ściany kościoła biły białością tak jak i reszta budownictwa w Hiszpanii. Otarł pot konopną ściereczką i zapukał w drzwi plebanii. Otworzyła służąca ojca Carbone. Mówiono, że to nie tylko służąca, ale Jose nie słuchał plotek.
– Co tam Jose i jak żona?
– Nie za dobrze – odparł. Pan Varra nie chce odpuścić, jest ciężko.
Stół, za którym Carbone siedział, zastawiony był jak u króla. Aż dziwne, że ojciec Carbone miał szczupłą figurę.
– A co ja bym mógł zrobić dla ciebie?
– Chciałem pożyczyć trochę srebra, zaraz po żniwach oddam.
– Och mój Jose, widzisz, jak ubogo mieszkam i jem. Nie mam nic na zbyciu. Muszę odprawić modły wieczorne, więc jeśli nic więcej nie masz do mnie, wracaj do domu.
Jose wiedział jakim powozem jeździ ojciec Carbone, nawet Varra takiego nie miał.
– Pomodlę się za ciebie, może coś zgrzeszyłeś i dlatego Pan dla ciebie nieprzychylny.
Jose wracał do domu. Słońce stało nisko nad horyzontem.
– Ty Panie wiesz, że nic nie uczyniłem złego, a im nie poczytaj tego za grzech – powiedział Jose.
Był już blisko domu, kiedy zobaczył nieznajomego w czarnym płaszczu. Wyglądał na wędrowca, ale jego buty nie miały dość pyłu z drogi.
– Niech was Pan błogosławi, chcecie wody, albo kawałek chleba?
– Nie odmawiam zaproszenia z serca – powiedział nieznajomy.
– Skromne moje progi i żona chora na suchoty.
Nieznajomy tylko pokiwał głową.
Jose postawił kubek wody i położył chleb na stole. – Mam jeszcze kawałek wędzonej kury z rana.
– O nie, woda i chleb w zupełności wystarczy.
Nieznajomy posiedział chwilkę i wstał.
– Dziękuję Jose za poczęstunek. Ach, bym zapomniał. I ja mam coś dla ciebie.
Położył na stole solidną, złotą monetę i prosty klucz na różowej wstążce.
– Chciałbym, abyś wziął jedną z tych rzeczy. Złoto jest niemal czyste, bez domieszki. Ten Denar pochodzi z przelewu krwi i nie w dobrych rękach przebywał, ale to tylko złoto, a ja je posiadam i mogę ci je dać. Klucz, zwykły mosiężny, może będzie pasował do zamku w domu. Kokardka przechodziła przez różne ręce. Dotykali ją ludzie różnych profesji i w różnym czasie. Co ich łączyła to dobroć i uczciwość serca.
Nieznajomy popatrzył na Jose błękitnymi oczami.
– Piękne i czyste oczy u was panie, nie widziałem takich.
Nieznajomy uśmiechnął się tylko i czekał.
– Potrzebuję złota, ale nie chcę dotykać, jeśli ma ono krew i nieszczęście na sobie. Wezmę klucz.
– Ty dałeś mi błogosławieństwo, chleb i wodę. Ja tobie klucz i wstążkę. Dobiliśmy handlu.
– Kim jesteś panie? I jak znasz moje imię, nie podałem ci go?
– Znam twoje, znam Emanuele. Teraz muszę już iść. Nie kłopocz się bardzo Jose. Znajdziesz drzwi z zamkiem, które ten klucz otwiera. A co do mnie, jestem handlarzem.
Wstał i skłonił głowę.
– Do zobaczenia.
Zniknął za drzwiami. Jose wybiegł za nim, ale nie było go na drodze.
Wszedł do komnaty. Emanuele oddychała krótko.
Otworzyła oczy i uśmiechnęła się na widok męża.
– Miałem gościa i dał mi klucz ze wstążką – powiedział do żony.
– Och, to ten dobry człowiek o błękitnych oczach – powiedziała cicho.
– Tak, jak wiesz?
– Był tu, kiedy poszedłeś do Varry i Cordone. Nie mówiłeś kochany, że idziesz do nich. Ten człowiek wiedział moje i twoje imię. Powiedział, że oni mają serce z kamienia, nie tak jak ty i ja. Kiedy odejdę, odsuń szafę. Tam znajdziesz drzwi, to mi powiedział.
Dała mu znak ręką, aby podszedł.
– Nie mówię, ci żegnaj, bo to będzie chwila – szepnęła.
Jej oczy znieruchomiały. Jose czuł się dziwnie. Nie płakał, nie rozpaczał. Czuł radość. Wyszedł z chaty. Wszedł do stajni, wyprowadził swojego konia, co pomagał mu od dwóch lat.
– Młody jesteś i życie przed tobą – szepnął mu do ucha. – Biegnij i bądź wolny albo zostań u kogoś o dobrym sercu.
Rumak wyszedł powoli, a potem zaczął gnać w kierunku sawanny.
Jose popatrzył na ciało żony.
– Nawet teraz jesteś piękna, Emanuele.
Odsunął szafę. Nie widział nigdy tych drzwi. Wziął klucz, przytrzymał chwilkę wstążkę.
– Och! – szepnął, bo poczuł nieziemsko rozkoszne uczucie. Przekręcił klucz...
I
Julia była śliczna. Stała z innymi dziećmi w szeregu. Tak jak dla innych, to był jej pierwszy dzień szkoły. Karl i Gerda stali wraz z rodzicami innych dzieci. Gerda miała krótkie włosy jak dojrzałe kłosy pszenicy. Urosły jej do barków i dalej nie chciały. Cieszyła się Julią. Kochała Karla, a on ją. I oboje kochali Julię. Lekarz, który ją leczył osiem lat temu, wielokrotnie nalegał, by pozwolia się zbadać, ale ona zawsze miło odmawiała.
Po ceremonii wrócili do domu. Czy była szczęśliwa? Tak. Cieszyła się, że żyje i ogląda Julię. Zarówno w dzień jak i noc z Karlem, miał mnóstwo miłych chwil. Żyła trochę w niepewności, ale znosiła to cierpliwie. Tej nocy zasnęła wtulona w Karla. Obudziła się i usiadła na łóżku. Karl spał. Weszła do sypialni Julii. Od dwóch lat ich córka spała w swoim pokoju. Przedtem spała z nimi, ale i teraz nie mieli nic przeciwko, że przychodziła do nich i zasypiała obok Karla, obok niej, czy w środku. Gerda poszła do kuchni, bo czuła, że musi tam iść. Wcale się nie wystraszyła. Jak gdyby wiedziała, że on przyjdzie. Pojawił się nagle. Miał inne ubranie w hiszpańskim stylu, ale poznała go od razu.
– Czy to sen, czy jawa?
– Sen, ale bardzo specjalny – odrzekł sprzedawca. – Już nie będziesz się trapić. Zobaczysz, jak dorasta, jak staje się kobietą, tak jak ty się stałaś. Kiedy spotkamy się następnym razem, wszystko ci wyjaśnię. Wam wszystkim, bo nie tylko tobie coś sprzedałem. Kiedy Julia pozna swoją miłość, odejdziesz. Bez obaw i cierpienia. Potem odejdzie Karl, więc Julia nie będzie sama. Julia będzie już dorosła, nie obawiaj się. Ona będzie wiedziała. A kiedy Julia przeżyje kilka lat, przyjdzie do was ze swoim wybranym. Oni nie będą mieli dzieci, będą wiedzieć, że tak musi być. Tam, gdzie przyjdziecie, będzie ich wiele i będzie mogła stać się matką wielu, jeśli zechce. Teraz wróć do łóżka i zaśnij. A kiedy wstaniesz jutro rano, nie będziesz tego pamiętać. Przeżyjesz swój czas bez trosk i niepokojów, to będziesz wiedziała.
– Mam jedno pytanie, czy pan jest Bogiem?
– Nie kochanie, ja jestem tylko sprzedawcą.
Zniknął. Gerda poszła do łóżka. Zasnęła.
Stało się dokładnie, jak jej powiedział.
Gerda odeszła, kiedy Julia miała 19 lat. Julia pokochała miłego chłopca o imieniu Hasse.
Karl odszedł tak, jak żona, bez żadnych symptomów jakiejś choroby. Stało się to kiedy Julia ukończyła 28 lat. Zanim odszedł, przygotował ją na to i to, co miało stać się później...
W trzy miesiące później Julia pojechała z Hasse do Nepalu. Od dawna pasjonowały ja Himalaje. Mieli z sobą jeszcze pięć osób.
– Poczekajcie tu – zawołał Hasse.
Znajdowali się na wysokości 6200 metrów.
– Idziemy z Julią, jeśli nie wrócimy za pół godziny, nie szukajcie. Wracajcie do obozu.
Ruszyli po śniegu.
– Wiem, że to tu – powiedziała Julia.
Julia była piękna jak matka, a może piękniejsza. Mogła z powodzeniem zdobić pierwsze strony magazynów, lecz zdjęcia robił jej tylko Hasse. Pomagała każdemu na swej drodze. Gołębiowi ze złamanym skrzydłem, kotu ze zwichniętą łapką. Dziecku na drodze, jeśli upadło. Żebrakowi na ulicy, chociaż w Szwecji nie było ich wielu.
– To będzie blisko – rzekła.

– Jesteś pewna, kochanie?
– Tak, mama mówiła, a potem ojciec. Oboje mówili to samo, dzień przedtem, zanim odeszli. Nie byli tu nigdy, a opisali to miejsce bardzo dokładnie.
Nagle śnieg się załamał i wpadli do groty.
– Cała jesteś?
– Byłabym zdziwiona, gdyby było inaczej.
Hasse zauważył od razu. Wpadli do groty na usypaną stertę miękkiego śniegu.
– To nie wypadek albo przypadek, zaraz się przekonasz – rzekła Julia.
– I ja tak czuję – rzekł Hasse.

Znał niezwykłą historię Gerdy, więc łatwo mu przyszło to wszystko pojąć.
Po chwili zobaczyli postać w białej, prawie lśniącej szacie.
– Czekałem na was – rzekł nieznajomy.
– Czy ty jesteś sprzedawcą? – zapytała Julia.
– Byłem, teraz jestem przewodnikiem. Chodźcie za mną.
Doszli do lodowej ściany.
Julia patrzyła na gładką ścianę.
– Tam coś jest – powiedziała.
– Bystra jesteś, tam są drzwi – rzekł nieznajomy.
Wyjął zwykły, mosiężny klucz na różowej wstążce i wsunął go do dziurki. Przekręcił. Oślepiająca jasność zalała pieczarę.
– Witam w domu – rzekł.
II
Veronic tuliła Gilberta. Czuli jak życie ulatuje z nich. Wiedzieli tylko, że byli bardzo szczęśliwi. Zrobiło się ciemno. To była chwilka. Znaleźli się w wielkim pomieszczeniu o gładkich, jasnych ścianach. Mieli na sobie białe stroje.
– Czy my umarliśmy? – zapytała.
– Bez wątpienia – odrzekł Gil.
Ona rozpięła kombinezon o nieznanym pochodzeniu. Żadnego znaku po dzidzie i strzałach, nic.
– Czy myślisz, że będziemy walczyć?
– Jeżeli jest, jak myślę, to zaraz poznasz sprzedawcę – rzekł Gil.
Po chwili się pojawił. Miał na sobie biały strój jak oni.
– Czy to niebo? – zapytała Veronic.
– Macie trochę na sumieniu – rzekł pomijając, jej pytanie, ale walczyliście w słusznej sprawie. Zobaczymy, co da się zrobić.
– Będzie jakiś sąd? – zapytał Gil.
Mężczyzna popatrzył tylko na niego.
– Witajcie w domu – odparł tylko.
III
Nie wiedzieli ile czasu minęło. Dzieci podrosły. Ta-lii stała się piękna. Jej brat wyrósł na smukłego mężczyznę. Prawie przypominał ojca. Byli szczęśliwi i nie liczyli dni. Jedli ryby, banany i inne owoce. Wodę mieli opodal. Byli sami na ziemi. Podświadomie czuli, że to przejściowe. Siedzieli nad brzegiem i wsłuchiwali się w szum fal. Saginteya pierwsza go dostrzegła, potem reszta. Zupełnie się nie zmienił.
Miał tylko inny strój. Biały i obcisły.
– Nadal nie pozostawiasz śladów – rzekła Saginteya.– Nie miałam, nie mieliśmy okazji ci podziękować. Jak to było cudownie dotknąć Ta-lii – szepnęła.
– Zostawiliście ten raj, by dotknąć dziecko. Innym nie mogłem powiedzieć, ale z wami jest inaczej, wy częściowo zrozumiecie. W czasie pęknięcia dużo się stało. Powstała materia, gwiazdy i galaktyki. Z wielu równoległych wszechświatów przybyły istoty i zostały związane w materii. Jedna mała, maleńka cząstka, nawet ty Saginteyo nie potrafisz sobie tego wyobrazić, jak mała, przedostała się tam, gdzie nie powinna. Tak naprawdę byliśmy wam to winni.
– My, jest was więcej?
– O tak, tak wielu, że nie pojmiesz tego.
– W związku z tym nie jesteś Bogiem, bo on jest jeden – powiedziała Ta-lii.
– Dobrze kochanie, masz rację. Dla was zrobiłem wyjątek, macie wybór.
– Jaki? – zapytał Alliantey.
– Możecie tu zostać w czwórką i żyć tak długo, jak zechcecie, w niezmienionym stanie. Możecie zaludnić ten świat.
– My tak – rzekła Saginteya, ale oni – pokazała na dzieci.
– A jak było z Adamem i Ewą i z ich dziećmi? – zapytał. – Tylko wy nie umrzecie, jeśli nie zechcecie.
– To, to jest prawda – powiedziała Ta-lii – to mój brat!
Zrobiła kwaśną minę.
– Macie wybór, po moim odejściu nie będziesz tak czuć, wierz mi.
– Albo? – zapytała Saginteya.
– Albo pójdziecie ze mną do domu – rzekł tajemniczo.
Popatrzyli po sobie.
– Idziemy do domu – powiedziała Ta-lii.
– Były czasy, że kobiety decydowały, potem mężczyźni, potem wspólnie, ale dzieci! Co za czasy. Uśmiechnął się sprzedawca.
– Dobrze, prawdę mówiąc, tego pragnąłem w sercu.
Popatrzył w koło.
– To powinno być tu.
Podszedł do palmy. Wyjął z kieszeni na piersi, klucz z różową wstążką. Odsunął korę. Wsunął klucz do zamka, wewnątrz drzewa.
– Ten zamek tu był? – zapytała Saginteya.
– Od chwili jak tu jesteście, to jest od 586 lat – rzekł. Witajcie w domu.
Jasność napełniła plażę. Zniknęli w drzwiach. Po chwili zniknęła plaża, dom, ocean, słońce. Wszystko.
IV
Agata i Zbyszek wrócili do domu.
– Poważnie myślisz, że jesteś...
– Może – szepnęła.
Wieczorem wyszła z łazienki.
– Po prostu się opóźniło – rzekła. – Jest OK, czuję, że możemy mieć i będziemy mieli.
Przytulili się.
– Wiesz co, nigdy nie mogłam podziękować mu za nogi.
Usłyszeli pukanie do drzwi.
– To może Józek, pójdę otworzyć – rzekł Zbyszek.
To nie był Józek. Zbyszek poznał go od razu.
– Niech pan wejdzie.
– Pięknie wyglądasz – rzekł nieznajomy do Agaty.
– Właśnie mówiłam Zbyszkowi, że nigdy panu nie zdołałam podziękować. Dziękuję – podeszła i przytuliła go.
– Napije się pan herbaty, a może ciasto.
– Jesteś urocza, Agatko.
– Jak ma pan na imie? – zapytał Zbyszek.
– Ty mnie pierwszy o to pytasz, inni pytali, czy jestem Bogiem – uśmiechnął się.
– A jest pan? – zapytała Agata.
– To zależy od punktu widzenia. Z waszego tak, z mojego nie. Przyszedłem w innej sprawie.
Agata i Zbyszek czuli się normalnie, a przecież to było niesamowite. Rozmawiali z kimś, kto miał nieograniczone możliwości!
– Masz Agato tę wstążkę? – zapytał po prostu.
– Oczywiście, zaraz przyniosę. Wróciła po chwili ze wstążką w dłoni.
– To razem lepiej działa – rzekł i zawiązał ją na kluczu.
– Prawdę mówiąc zabieram teraz do domu tych, z którymi robiłem handel. Z tobą Aga zrobiłem sprzedaż wiązaną. To zdaje się u was w kraju, powstał ten termin. Otóż tobie dałem nogi, a tamten się poprawił. Rzucił palenie, picie, pogodził się z żoną. Wpłynęła na to, twoja decyzja, Agatko.
– Powiedział mu pan o naszej rozmowie?
– Tak, to nie ja sprawiłem, że się zmienił. To twoja dobroć serca, Agato – rzekł patrząc na nią, swoimi błękitnymi oczami.
– Do czego ten klucz? – zapytał Zbyszek.
– Do drzwi – powiedział, uśmiechając się sprzedawca.
– Wracając do mojego imienia, tu nie mogę powiedzieć. Mówiąc wprost, materia by tego nie wytrzymała.
– To znaczy? – zapytał Zbyszek.
– Znikłaby cała.
– Cała Ziemia?
– Nie, wszystko, cały wszechświat i wszystkie równoległe – powiedział, jak by chodziło o poziomki w bitej śmietanie. – A co do was, czy to by się stało teraz, czy za 50 lat, w końcu i tak byście mnie spotkali.
– To co, idziemy?
– A co z rodzinami, pracą, rachunkami za gaz i internet?
– Zadbałem oto. Jesteś dobrym i uczciwym człowiekiem – rzekł sprzedawca do Zbyszka. – Ja i tak miałem przyjść dzisiaj, a ty Agatko w swoim sercu już dawno mi podziękowałaś – zwrócił się do Agi.
– Mam tylko jedno pytanie – rzekła Agata.
Sprzedawca wiedział co to za pytanie i wiedział, że ona je zada.
– Tak, będziesz mogła mieć. Jak wiele zechcesz. Czuję, że chcecie iść ze mną, prawda?
– Tak, to prawda – odrzekli razem.
– Wybaczcie, że się szarogęszę.
Podszedł do ściany, zdjął obrazek z lasem. Zobaczyli zamek w ścianie.
– Nigdy go nie widziałem.
– Był tam od chwili, gdy Agata zaczęła chodzić – odparł sprzedawca.
– Witajcie w domu.
Pokój napełniła jasność.
V
Jose wsunął klucz do zamka, a jego chatę napełniło światło. Jaśniejsze niż słońce, ale nie raziło oczu.
Znalazł się nagle w sali pełnej światła. Miał na sobie biały strój. Stał się młody, może dwudziestoletni. Nie czuł zdziwienia. Obok zobaczył żywą, równie młodą Emanuele. Nie byli sami. Widział kilka innych osób ubranych jak on.
Pojawił się sprzedawca.
– Witajcie w domu.

– Wyglądam tak jak oni – pokazał na światła. – To dla was przyjąłem taką formę.
– Wyjaśnię, najprościej jak potrafię. Nie wiedzieliśmy, że coś jeszcze istnieje, aż do momentu pęknięcia ściany, która ścianą nie jest. Dla nas to było parę sekund, chociaż jesteśmy zawsze i wieczni i nie mamy czasu. W czasie pęknięcia ja znalazłem się tam. Ze mną do materii przedostały się nieprzeliczalne istnienia. Powstały wszechświaty, równoległe, podobne i inne. Ja przemierzałam Ziemię i inne światy, w czasie i przestrzeni. Są z nami Jose i Emanuele z XV wiecznej Hiszpanii. Veronic i Gilbert z X wiecznej Francji, Gerda i Karl oraz Agata i Zbyszek są z XXI wieku z Polski i Szwecji. Mamy też ludzi z XXXVI wieku, kiedy nie było już państw, języków, religii jako takiej i ras, Saginteya i Alliantey i ich dzieci Ta-lii i syn Altey. Zrobiłem z wami handel. Dałem wam życie, zdrowie, moc dotykania dziecka, nogi. Tak jak w dobrej sprzedaży, dodałem bonus. Dałem wam życie wieczne w młodości i zdrowiu. Teraz od was zależy co dalej. Możecie być bogami lub zwykłymi ludźmi. Możecie pozostać z nami albo wybrać światy do zamieszkania. Możecie stwarzać światy i galaktyki. Tylko dlatego, że pokazaliście trochę dobra i ciepła. Wasz wybór. Wasza wiedza jest pełna.
– Czy kiedyś zobaczymy Boga? – zapytała Emanuele.
– Na pewno, każdy ma to pragnienie i jest to pewne. Mam na imię Ahn – dodał.
– Veronic i Gilbert, możecie na chwilkę.
– Teraz nam się dostanie – szepnęła Veronic.
– Co z Piorunem? – zapytała.
– Mieszka w innej wieczności z żoną i córką.
– A Franciszka?– zapytał Gil.
– Umarła w chwilę potem, po was. Jest z Jezusem i jest szczęśliwa, ale to ja was chciałem o coś zapytać.
– Jesteśmy w stanie odpokutować za zabranie wielu żyć – rzekła Veronic.
– Tak, wiem i On to wie. Dostaliśmy wiadomość z góry. Jest nowa oferta pozycji sprzedawcy na Ziemi i w kilku innych galaktykach. Piszecie się? – zapytał Ahn.
Popatrzyli po sobie.
– Tak – odparli wspólnie.
– Ahn, obiecałeś – powiedziała Gerda.
– Pamiętasz, jak Karl przybył? – zapytał Ahn.
– Tak, może sekundę po mnie.
– Na Ziemi minęło kilka lat, w tym czasie – odparł Ahn.
– Tu nie płynie czas. Julia i Hasse zaraz was zobaczą, bez obaw.
W tej chwili pojawił się Hasse i Julia.
– A co z wami, Altey i Ta-lii. Chcecie być mężem i żoną, bratem i siostrą, razem z rodzicami, osobno?
– Możemy jeszcze przedyskutować to w rodzinie? – zapytała Saginteya.
– Tak. Zawsze uważałem, że wykształcenie tylko przeszkadza – rzekł Ahn.
– Słuchajcie, rzekła Saginteya. W żadnym świecie nie chcę porodów wymiarowych.
– Nie musicie się spieszyć z odpowiedzią, macie całą wieczność na podjęcie decyzji – rzekł Ahn i zamienił się w światło.
– Czujecie to? – zapytała wszystkich Emanuele.
– Tak – odrzekła Ta-lii – jesteśmy sobą, lecz również jesteśmy wszystkim.
– Miłość jest wszystkim, a my jesteśmy nią – szepnęła wzruszona Agata.
Stali się światłem i byli jego źródłem.
Epilog
Było naprawdę trochę smutno, kiedy sprzedawca zniknął. Jedni mówili, że zniknął, a inni, że umarł. Po jakimś czasie zaczęły się pogłoski, że pojawił się znowu, a właściwie dwójka. I znowu można było odczuć ciepły wiatr nadziei.
Posłowie

Pewnie sądzicie, że to bajka lub fantazja. Tak wygląda, ale tak nie jest. Jeżeli nie jesteś do tej chwili dobry, czy dobra, masz nadal szansę lub może spotkasz sprzedawcę i wówczas już nie będzie tak samo. Tak mnie się zdarzyło. Prawdę mówiąc nie widziałem go, ale słyszałem. I to nie był zwykły sprzedawca, jak Ahn. To był jego szef...

Sapphire77

opublikował opowiadanie w kategorii fantasy i miłosne, użył 3790 słów i 21788 znaków.

Dodaj komentarz

Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż konto za darmo.