Sto lat młodej parze, czyli nigdy nie tańcz z topielicą! (część 8)

Sto lat młodej parze, czyli nigdy nie tańcz z topielicą! (część 8)*

ROZDZIAŁ 8/9

*

     Ona zaś przystaje na samym szczycie pomostu w jasnym kręgu, rzucanym przez otaczające wodę lampy i odzywa się tak donośnie, jakby mówiła przez głośnik. Mimo że nigdzie nie widać ani jego, ani także niezbędnego przecież mikrofonu.
     – Panie i panowie, szanowni goście… Zebrałam was wszystkich tutaj, by coś ogłosić. A raczej wręczyć ostatni, tym razem najważniejszy tego dnia prezent. Specjalnie dla świeżo upieczonej żony! No chodź tu, kochaniutka, pokaż się!
     Panna młoda występuje z tłumu wyraźnie zdezorientowana i rozglądająca się wokół niepewnie, jakby czegoś szukała. Albo kogoś? Mimo tego posłusznie podchodzi do wodzirejki, która obejmuje ją czule ramieniem.
     – Powiedz nam wszystkim, moja droga, jak poznałaś swojego męża?
     – Tak normalnie… na dyskotece się spotkaliśmy, zaprosił mnie do tańca i… tak wyszło. – odpowiedź jest tak cicha, aż muszę nadstawić ucha, by wszystko wyraźnie zrozumieć.
     – To wspaniale! A kiedy to dokładnie było?
     – Trzy lata temu.
     – Zgadza się, dokładnie trzy lata i cztery miesiące! A czy wiesz, kochanie, że on miał wcześniej narzeczoną? A nawet żonę? – ton wodzirejki stopniowo się zmienia i już nie jest tak uprzejmy, a staje się nieomal zjadliwy.
     – Ja… tak, wiem. Mówił, że mieli wypadek i… ale co to w ogóle za pytanie?
     Jestem niemniej zaskoczona takim kierunkiem dyskusji niż sama zapytana. I najwyraźniej nie tylko ja, bo goście także zaczynają niespokojnie mamrotać.    
     – Wypadek… cóż, bardzo interesująco nazwał to, że po pijaku wjechał ze swoją żoną samochodem do rzeki. I zamiast pomóc, to ratował własną skórę, a jej pozwolił utonąć. Rozumiesz?
     W tym momencie mruknięcia zamieniają się już w otwarte nie tylko uwagi, ale i wręcz pretensje, że tak nie wolno i wodzirejka zdecydowanie za dużo sobie pozwala! Ona jednak jakby zupełnie nie zwracała na to uwagi, kontynuując bezczelnie oskarżycielskim tonem:
     – Ale nie martw się, nie tylko on! Tak samo postąpiła świadkowa, świadek i fotograf! Wszyscy zadbali tylko o siebie, a biedna kobieta zaplątała się suknią w siedzenie i nie potrafiła uwolnić. I tak, oczywiście, wszyscy potem tak bardzo lamentowali, żałowali… szkoda tylko, że jej mąż ledwie kilka miesięcy później pojawił się na dyskotece, gdzie z miejsca znalazł sobie inną. Nawet tego jednego symbolicznego roku żałoby nie odczekał, a już miał przy boku nową dupę! Ciebie! To jest prawdziwe oblicze twojego mężusia!
     Jestem tak bezbrzeżnie zszokowana tymi słowami, że nawet nie wiem jak zareagować na całą tę scenę. Na roztrzęsioną pannę młodą, cofającą się trwożliwie przed wskazującą ją oskarżycielskim palcem wodzirejkę. Na gotujący się gniewnie tłum. Na to, co w czasie jazdy opowiedział mi Arek, a co nagle i zupełnie nie wiadomo skąd oraz dlaczego sobie przypominam…

     Nie mam jednak czasu dłużej się nad tym rozwodzić, gdyż główna bohaterka dramatu nagle odskakuje w tył i z głośnym pluskiem znika pod wodą, pozostawiając po sobie jedynie rozchodzące się koliście fale. Spoglądam to na stojącą z otwartymi ustami Asię, to na równie zdezorientowane towarzystwo, gdy wtem już niemal zupełnie uspokojona tafla na powrót się burzy.
     Powoli, centymetr po centymetrze, wśród wściekle wrzącej piany, nad wodę unoszą się włosy. Już nie równiutko przyczesane i lśniące złotem, a posklejane błockiem w ohydne kołtuny. Prześwitująca spod nich skóra nie jest gładka, tylko pokryta sinymi liszajami. Nędzne pozostałości ślubnej sukni zwieszają się strzępami ze skręconego w nieludzkiej pozie, epatującego wystającymi kośćmi ciała. Strasząc nędznymi resztkami brudnych koronek, perełek i sama nie wiem, czego jeszcze.
     Prawa ręka – bo lewa wisi bezwładnie, urwana na wysokości łokcia – wyciąga z wody ociekający kształt rozmiaru mniej więcej człowieka... Nie! Nie mniej więcej, tylko dokładnie! Unosi go ponad głowę tak lekko, jakby nic nie ważył, po czym ciska na deski pomostu z głuchym trzaskiem.
     Choć próbuję nie dopuścić do siebie tego niezaprzeczalnego faktu, ale nagle pojmuję, co widzę. Czy raczej kogo. Zbyt dobrze zapamiętałam kręcone włosy, charakterystyczny żakardowy garnitur i niemniej rzucający się w oczy, wzorzysty krawat, by nie rozpoznać ich nawet z odległości tych kilkunastu kroków.
     Przejmującą ciszę przerywa dobiegający niczym z dna studni, skrzeczący nawet nie głos a bardziej potępieńczy jęk:
     – A teraz masz swój prezent, lafiryndo! Z najszczerszymi życzeniami wszystkiego dobrego na nowej drodze życia! Od pierwszej żony dla drugiej… i tym razem na pewno ostatniej! Bierz wszystko, na co zasłużyłaś!
     Zaciśnięta pięść nagłym ciosem wybija dziurę w klatce piersiowej, po czym jednym ruchem wyszarpuje spomiędzy połamanych żeber czarne, oślizgłe, jakby wciąż bijące… i rzuca nim wprost w pannę młodą, trafiając w sam środek już wcale nie tak białej sukni.
     Maniakalny, mogący dobiegać równie dobrze z rozszarpanego gardła co z pozbawionych warg ust śmiech, roznosi się dokoła coraz głośniej i głośniej, aż muszę przysłonić uszy dłońmi. Potworne spojrzenie martwych, migoczących jaskrawozielonym ogniem oczodołów, zmusza mnie do odwrócenia wzroku. Lodowaty pot przerażenia spływa po drżących z przerażenia plecach.
     Jedna po drugiej lampy pękają z trzaskiem, sypiąc dokoła iskrami, aż wreszcie wszystko dookoła zalewa ciemność.

     Podnoszę się ostrożnie. Czyżbym zemdlała? Najwidoczniej tak. I sądząc po tym, co dzieje się wokół, nie ja jedna. Asia też jest wyraźnie zdezorientowana, nie wspominając o gościach, rozglądających się trwożliwie. Podobnie jak i oni, próbuję nie spoglądać na pomost, lecz nie jestem w stanie się powstrzymać. Zdecydowanie zbyt wyraźnie widzę leżącego bez śladu życia pana młodego. Pochyloną nad nim, zanoszącą się spazmatycznym płaczem pannę młodą. Trzymającego się za głowę ojca, lamentującą matkę… Nigdzie nie dostrzegam natomiast najmniejszego nawet śladu wodzirejki, która jakby zapadła się pod ziemię. Czy raczej pod wodę.
     Próbując jakimś cudem opanować wszechobecne szaleństwo, pomagam Asi wstać i czym prędzej odciągam ją jak najdalej. Po drodze odnajduję Arka i po chwili nerwowej rozmowy decydujemy, że musimy zostać. Przynajmniej on, jako świadek, więc i chcąc nie chcąc także ja. Asi zostawiam wolny wybór, z którego od razu korzysta i bez słowa pożegnania oddala się w kierunku parkingu. Odprowadzam ją tęsknym wzrokiem, lecz po prawdzie nie mam za złe takiej decyzji – nie dość przecież, że z wiadomych przyczyn jest przerażona, to jeszcze została nie mniej i nie więcej, a uwiedziona i wykorzystana przez sporo młodszą, napaloną lesbijkę.
     Poza tym, gdyby nie Arek, zapewne i ja siedziałabym już w samochodzie, dociskając gaz do dechy. I pal licho pogotowie, policję, ewentualne zeznania i cały ten nadchodzący pierdolnik! Gdyby nawet wezwali mnie po czasie, najwyżej powiedziałabym, że spanikowałam i uciekłam. Nie ja jedna zresztą. Wracam więc po torebkę, dla choćby pozornego uspokojenia pociągam wódki wprost z gwinta i czekam. Tak zwyczajnie. Próbując przy okazji jakimś sposobem ogarnąć zszargane nerwy.
     Obserwuję, jak pod salę podjeżdża karetka i radiowóz. Nie jeden zresztą. Współczuję z daleka wciąż szamoczącej się pannie młodej, niepozwalającej żadną siłą na odciągnięcie jej od zwłok. Przyglądam się w milczeniu policyjnym oględzinom. Towarzyszę składającemu zeznania Arkowi i nawet dodaję kilka zdań od siebie, choć po prawdzie wątpię, by cokolwiek wniosły do sprawy. W końcu za pozwoleniem służb wsiadamy oboje do auta i wyjeżdżamy. Nareszcie!

*

Tekst (c) Agnessa Novvak
Okładka na podstawie ilustracji Piotra Gratkiewicza

Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 01.12.2021. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!

Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobało Ci się opowiadanie? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na FB i Insta (niestety nie mogę wkleić linków, niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!

Dodaj komentarz