Sto lat młodej parze, czyli nigdy nie tańcz z topielicą! (część 4)

Sto lat młodej parze, czyli nigdy nie tańcz z topielicą! (część 4)*

ROZDZIAŁ 4/9

*

     Po raz co najmniej setny w ciągu ostatniej godziny przestępuje z nogi na nogę, próbując opanować roztrzęsienie. W głowie kotłuje mi się tak wiele pytań bez odpowiedzi, że zaraz przez nie zwariuję.
     Dlaczego Arek wcześniej mi o tym nie powiedział? Czy gdyby nie moja przypadkowa obserwacja, w ogóle to zrobił? Czyżby było to dla niego aż takim problemem? Kim właściwie jest dla niego ten znajomy, skoro z jednej strony ponownie – tym razem jednak skutecznie – zgodził się być jego świadkiem, a z drugiej praktycznie nigdy mi o nim nie wspominał? I jak właściwie ja powinnam go traktować? Fakt, że tylko przez kilka najbliższych godzin, ale jednak. Jako wielkiego pechowca, któremu paskudnym zbiegiem okoliczności wesele zamieniło się w stypę, czy raczej hulakę bez skrupułów, który znalazł sobie nową kobietę, by zapomnieć o starej? Mam udawać, że o niczym nie wiem? A może złożyć wyrazy współczucia i życzenia na dalszą szczęśliwą drogę życia jednocześnie?
     Nie mogłam dojść z tym wszystkim do ładu ani w urzędzie stanu cywilnego, ani w czasie przejazdu pod salę, ani nie mogę teraz, gdy pomagam świadkowi w pełnieniu jakże ważnej funkcji, polegającej na pomaganiu państwu młodym w ogarnianiu prezentów. Czytaj: stoję wyszczerzona wraz ze świadkową – swoją drogą całkiem ładną, choć jak na mój gust zbyt krągłą i uczesaną w kompletnie niemodnego boba brunetką po czterdziestce – i zbieram koperty, podczas gdy faceci targają co większe pakunki.
     Tymczasem życzenia zostają złożone, pierwszy powitalny szampan wypity, a otwierający taniec młodej pary właśnie się rozpoczyna. Korzystając z okazji, przypatruję się obojgu uważnie, próbując na tej podstawie wysnuć jakieś co bardziej konkretne wnioski. I… nic. On zachowuje się całkowicie zwyczajnie, jak nieco zestresowany, świeżo upieczony mąż. Podobnie zresztą jak ona, na oko sporo młodsza żona, także widocznie przytłoczona całym tym zamieszaniem. Co jednak najważniejsze, nawet w samym środku weselnego pierdolnika oboje nie zapominają o okazywaniu sobie drobnych czułości. A to on bierze ją za rękę, a to ona jego pocałuje, a to oboje zapozują do szczerze uśmiechniętej fotografii z każdym, kto tylko o to poprosi. W takiej sytuacji odpuszczam sobie jakiekolwiek dalsze analizy – ostatecznie jestem tutaj, by się dobrze bawić, a nie zastanawiać nad cudzą przeszłością. A już na pewno nie oceniać!

     Wtem dzieje się coś, co sądząc po reakcji, zaskakuje chyba nawet samych nowożeńców – gasną wszystkie lampy, zatapiając salę w półmroku, rozświetlanym jedynie ledwie przebijającą się przez grube zasłony poświatą zachodzącego słońca. W głośnikach rozlega się klimatyczny, jakby orientalny akord, a kelnerzy zaczynają wnosić coś, co już z daleka jarzy się neonowym fioletem. Gdy jeden z nich podchodzi bliżej, zauważam… kieliszki. Wypełnione po same brzegi drinkami. Fakt, że robiącymi wrażenie, bo to właśnie one są źródłem owego klimatycznego blasku, jednak bez przesady – przy odrobinie umiejętności nawet w domu sobie takie przygotuję! Nie czekając na pozwolenie, biorę jeden z tacy i ustawiam się wraz z innymi gośćmi w okrąg, podczas gdy do klawiszowej plamy dołącza głęboki, brzmiący dosłownie jak z jakiegoś kinowego zwiastuna głos:
     – Panie i panowie! Ladies and gentleman! Meine damen und herren! Madame et monsieur! Drodzy państwo młodzi oraz szanowni goście! Jako wasza dzisiejsza wodzirejka mam zaszczyt wszystkich powitać i zaprosić na specjalny toast! Weźcie więc proszę po kieliszku, wznieście go wraz ze mną i wypijcie za zdrowie naszych kochanych gospodarzy! Do dna!
     Podążając za tak sugestywną namową, wychylam drinka na raz. Nie mam pojęcia, co w nim było, lecz efekt naprawdę robi wrażenie – bąbelki smyrają nos, przyjemna słodycz spływa po gardle, a po kilku chwilach cudowne alkoholowe ciepło rozgrzewa trzewia. Dzieje się jednak coś jeszcze, mianowicie ogarnia mnie osobliwe uczucie… szczęśliwości? Ale takiej absolutnej. Jakby wszelkie troski i zmartwienia przestały mieć jakiekolwiek znaczenie i liczyło się tylko to, co tutaj i teraz, czyli zabawa!
     Do upadłego! Bez ograniczeń, bez konsekwencji i bez żadnych hamulców! Czysty hedonizm i folgowanie najskrytszym nawet pragnieniom.

     Reflektory na powrót rozświetlają salę, na której środku stoi teraz smukła kobieta w długiej białej sukni i równie długich, złotych włosach. Przez ułamek sekundy odnoszę dziwne wrażenie, jakbym gdzieś już ją spotkała, lecz szybko odrzucam tę jakże nieprawdopodobną myśl. Łapię za to Arka za rękę i bez pytania zaciągam na parkiet, gdzie prowadząca zabawę właśnie ustawia pierwsze pary w korowód. W końcu jak szaleć, to szaleć!
     Kilka tańców później przysiadam przy stole, gdzie czeka już na mnie talerz pełen tradycyjnych góralskich frykasów. Nie bacząc na konwenanse, zaczynam się nimi łapczywie zażerać, popijając obficie wódką zmieszaną z sokiem w jedynie słusznych proporcjach forty-forty. I przy okazji coraz mocniej zastanawiam się nad pewną kwestią. Bo owszem, towarzystwo mojego weselnego partnera towarzystwem, czekająca na mnie w domu narzeczona narzeczoną, lecz bardzo chętnie poszalałabym sobie dzisiaj z więcej niż jednym gościem. Ba, nie tylko z mężczyzną! Pozostaje pytanie, czy otwarty flirt z inną kobietą nie będzie zbyt odważny jak na bieżące okoliczności?

*  

Tekst (c) Agnessa Novvak
Okładka na podstawie ilustracji Piotra Gratkiewicza

Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 01.12.2021. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!

Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobało Ci się opowiadanie? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na FB i Insta (niestety nie mogę wkleić linków, niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!

Dodaj komentarz