Sto lat młodej parze, czyli nigdy nie tańcz z topielicą! (część 2)

Sto lat młodej parze, czyli nigdy nie tańcz z topielicą! (część 2)*

ROZDZIAŁ 2/9

*

     Popycham Amelię do przodu, by oparła się na łokciach, po czym nie czekając ani sekundy dłużej uderzam dłonią o wypięte pośladki. Mocno. Może nawet za bardzo? Ponawiam jednak klepnięcie, tym razem z drugiej strony. I jeszcze raz! Amelia unosi biodra wyżej, ewidentnie oczekując na ciąg dalszy. Rozchylam ją więc całą szerokość i…
     Nie mogę powiedzieć, by wylizywanie kobiecego tyłeczka było moją ulubioną formą pieszczot. I to niezależnie po której stronie ust się znajduję. Zdecydowanie bardziej wolę całowanie nie tylko ust, biustu lub oczywiście kobiecości, lecz także szyi, uszu, wewnętrznej strony ud, palców... Nie oznacza to jednak, że całkowicie mnie od tego odrzuca. Wręcz przeciwnie! Zwłaszcza że zdaję sobie doskonale sprawę jak silnie działa to na Amelię. Kiedy w chwilach największego podniecenia wypina się niczym kocica lub kuca nade mną, błagając wręcz, bym sprawiła jej tak rozkosz. Obezwładniającą. Głośną. Mokrą. A potem, gdy już skończę, pozwoliła posmakować siebie samej.
     To jednak zostawiam sobie na następny raz. Teraz tylko ślinię kciuk i zaczynam masować jakże wrażliwe miejsce pomiędzy dwiema cudownie ponętnymi półkulami, pozostałymi palcami sięgając do kobiecości. Jednym, dwoma, trzema. Nabieram podejrzeń, że Amelia już wcześniej musiała ukradkiem sama się pobudzać – jest tak podniecona, że wystarczyłoby ledwie kilka minut rozciągania, a będzie w stanie przyjąć calutką dłoń aż po nadgarstek… Chociaż wiem, że powinnam się powstrzymać, to kusi mnie, by mimo wszystko podjąć ryzyko. Przecież jeśli Amelia poczuje się niekomfortowo, po prostu się odsunie lub powie najprostsze z prostych słów: „nie”. Tymczasem napina się, zaciska pięści i jęczy, ale nie cofa ani o centymetr.
     Dokładam więc czwarty palec, sprawdzając, jak daleko mogę się posunąć. Amelia reaguje na to wygięciem kręgosłupa i podniesieniem głowy. Jakby tylko czekała, kiedy wreszcie złapię ją za włosy. Dokładnie tak, jak lubi – stanowczo, niemalże brutalnie. Zanim jednak zadośćuczynię jej niemej prośbie i całkowicie zdefasonuję fryzurę, składam kciuk pomiędzy pozostałe palce. Napieram wpierw powoli i ostrożnie, bacząc na najdrobniejsze nawet sygnały ostrzegawcze, lecz gdy już jestem absolutnie pewna powodzenia, dociskam mocniej.
     Teraz pozostaje mi już tylko pieprzyć mą nienasyconą kochanicę z całych sił. Do momentu, w którym nie padnie, wyjąc wręcz przy tym z rozkoszy.

     Z nieukrywaną satysfakcją podziwiam prężącą się na podłodze Amelię. Uśmiechniętą. Dyszącą ciężko. Wilgotną nie tylko od potu. Tak bardzo chciałabym usiąść przed nią z rozchylonymi nogami, przyciągnąć i nakazać, by zrobiła mi dobrze jeszcze raz. Zbyt dobrze zdaję sobie jednak sprawę, że muszę czym prędzej wstać i…
     Nagły dzwonek w sekundę rujnuje wszelkie nadzieje na choćby w miarę cywilizowane doprowadzenie się do stanu używalności. Podrywam się błyskawicznie, usuwam dłonią resztki rozmazanej szminki i na tyle poprawiam sukienkę, bym przynajmniej na pierwszy rzut oka się nie zdradzić. Obym tylko odruchowo nie podała wciąż mokrej dłoni na powitanie…
     – Szlafrok załóż! – pokrzykuję jeszcze w kierunku próbującej się ogarnąć Amelii i otwieram drzwi.
     Stojący w progu trzydziestoletni szatyn, przyodziany w ewidentnie zbyt szeroką jak na jego smukłą sylwetkę marynarkę, uśmiecha się promiennie zza bukietu kwiatów. Przeogromnej wiązanki róż wszelakich kolorów i kształtów, której nie powstydziłaby się nawet najbardziej wybredna panna młoda, a co dopiero… no właśnie – kto?
     – A Areczek punktualny jak zawsze! Następnym razem dzień wcześniej przyjedź! – Zamiast zwyczajowej grzeczności rzucam uszczypliwą uwagą, po czym pytam z gracją słonicy w składzie materiałów radioaktywnych. – A to dla kogo?
     – Tak, też mi miło, że cię widzę. – Gość złośliwie odbija piłeczkę. – A kwiatki są dla was. Znaczy w sumie bardziej dla Amelii, że zgodziła się mi ciebie udostępnić! Naprawdę bardzo mi miło, że pojedziemy razem i… eee… czy ja wam na pewno nie przeszkadzam? Może lepiej zaczekam w aucie?
     Podążam wzrokiem za widocznie zawstydzonym spojrzeniem Arka. Owszem, Amelia zgodnie z przykazem narzuciła na siebie szlafrok, ale po pierwsze – i tak wszystko spod niego widać, a po drugie – rozczochrana czupryna i zamglone oczy świadczą nadto wyraźnie o tyle, co zakończonych (s)ekscesach. Zerkam więc to na nią, to na niego, bąkam coś podobnego do „tojapójdędołazienkizarazwracam” i zostawiam ich samych.

     Porządnie wyszorowane i nakremowane dłonie, umalowane na nowo usta i przede wszystkim świeżutkie majtki później powracam do przedpokoju, gdzie Arek i Amelia… rozmawiają sobie jak gdyby nigdy nic. Owszem, on ewidentnie stara się nie zerkać na nią zbyt lubieżnym wzrokiem, ona zaś zanadto nie kusić go nadmiarową golizną, lecz poza tym zachowują się całkowicie zwyczajnie. W przeciwieństwie do mnie. Wciąż podenerwowana żegnam się z Amelią całuskiem w policzek i czym prędzej wypycham Arka za drzwi.
     Dopiero po jakiejś pół godzinie jazdy uspokajam się na tyle, że jestem w stanie w miarę normalnie odpowiadać na zagadywania. A przynajmniej przestaję się boczyć na w gruncie rzeczy Bogu ducha winnego weselnego partnera. Zwłaszcza że mam świadomość, jak bardzo musi mu być trudno opanować emocje – ostatecznie nie dość, że zdecydował się zaprosić na przyjęcie dawną niespełnioną miłość, to jeszcze nakrył ją in flagranti z innym. Czy raczej z inną. Tym gorzej. Dlatego też przed upływem kolejnego kwadransa sama się rozgaduję, celowo omijając co bardziej drażliwe tematy. Plotkuję o pracy, dawnych znajomych ze szkoły czy wreszcie zbliżającej się z każdym kilometrem imprezie, przy okazji podziwiając malownicze krajobrazy za oknem.
     Wstyd bowiem przyznać, że choć od lat mieszkam na tyle blisko gór, by przy dobrej pogodzie dostrzec ich zarys na horyzoncie, to jakoś niespecjalnie mnie do nich ciągnie. A już na pewno nigdy nie byłam w tej ich części, nie tak znanej i obleganej przez turystów. Chłonę więc całą sobą kolejne zapierające dech w piersiach widoki, zmieniające się niczym w kalejdoskopie. Sycę oczy abstrakcyjnie wielobarwną mozaiką pól, rozsypaną po coraz bardziej stromych stokach. Oszałamiającym widokiem migoczących w oddali w złocistych promieniach słońca majestatycznych grani, przywodzących na myśl sceny z legend. Magiczną aurą spienionych potoków, szumiących gdzieś pod nami. Mroczną, iście baśniową atmosferą nieprzeniknionej ściany lasu sięgającego tak blisko jezdni, iż zdaje się być niemal na wyciągnięcie ręki…

     I wtem zauważam coś, co wydaje się zupełnie nie pasować do owego sielskiego nastroju. Niewielki, metalowy krzyż, postawiony niedaleko mostu, przez który przejeżdżamy. Leżący pod nim bukiet zwiędłych kwiatów i wyglądający na dawno wypalony znicz. I pochylającą się nad nim kobietę w długiej białej sukni oraz równie długich, jasnozłotych włosach.
     A może jednak tylko mi się wydaje? Przysłaniam oślepiające promienie słońca dłonią i mrugam parokrotnie, a gdy znów skupiam wzrok, postaci już nie ma. Pozostaje tylko nieme świadectwo czyjejś tragedii.

*

Tekst (c) Agnessa Novvak
Okładka na podstawie ilustracji Piotra Gratkiewicza

Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 01.12.2021. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!

Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobało Ci się opowiadanie? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na FB i Insta (niestety nie mogę wkleić linków, niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!

Dodaj komentarz