Sto lat młodej parze, czyli nigdy nie tańcz z topielicą! (część 3)

Sto lat młodej parze, czyli nigdy nie tańcz z topielicą! (część 3)*

ROZDZIAŁ 3/9

*

     – Wszystko dobrze? – pyta Arek, najwyraźniej zaniepokojony mą nagłą zmianą nastroju.
     – A tak się zastanawiałam, co tam się stało. – odpowiadam bardziej sobie niż jemu.
     – Ale że gdzie?
     – Koło tego mostu, co go mijaliśmy. Taki krzyż tam stał i wydawało mi się, że… zresztą nieważne… – Wolę nie ujawniać zbyt wiele, bo jeszcze zostanę posądzona o jakieś przywidzenia.
     Zamiast jednak oczekiwanej odpowiedzi Arek obdarza mnie dziwnym spojrzeniem. I równie długim, co wymownym milczeniem. Na dodatek wyraźnie czuję zdjęcie nogi z gazu, jakby to, o czym właśnie myśli, wymagało maksymalnego skupienia.
     – Interesujące, że o to pytasz, bo jak się teraz zastanawiam, to właściwie powinienem ci o tym wcześniej powiedzieć. Tylko się bałem, że… mogłabyś mnie źle zrozumieć.  
     Nie mam pojęcia dlaczego, ale z jednej strony ogarnia mnie niepokój, z drugiej zaś niedająca się powstrzymać ciekawość.
     – Skoro już zacząłeś, to skończ. – Postanawiam trochę go podpuścić. – Wiesz, że mnie możesz przyznać się do wszystkiego i pozostanie to naszą tajemnicą!
     – Nie w tym rzecz, że to jakiś sekret, tylko… Ale naprawdę nie słyszałaś o tym wypadku? To była dość głośna sprawa, nawet wspominali o niej w wiadomościach.
     – Jakbym jeszcze oglądała telewizję… Ej, uważaj na drogę! – podnoszę głos, gdy bok auta niebezpiecznie zbliża się do barierki. – I mów wreszcie!
     – Dobra, sama chciałaś. Tylko potem nie miej do mnie pretensji. – Arek wzdycha, przełyka głośno ślinę i zaczyna cichym, skupionym głosem. – To może zacznę od początku: cztery lata temu było tu niedaleko wesele. W sumie typowe dla tych okolic: tradycyjna karczma, pieczony świniak, pełno gości nawet z najdalszej rodziny, takie tam. A przede wszystkim różne mniej lub bardziej mądre zabawy. I w pewnej chwili ktoś namówił młodą parę, świadkową, świadka i fotografa, żeby zrobili sobie przejażdżkę.
     – Ale tak w środku przyjęcia? A kto wtedy jest trzeźwy? – dziwię się.
     – No właśnie o tym mówię, że to nie miało znaczenia. Zaraz się okazało, że nieważne, kto ile wypił, ale z kogo jest większy kozak. Zresztą sama panna młoda też nieźle zdążyła już dać w palnik. W każdym razie wsiedli wszyscy do takiego dużego kabrioletu i pojechali. I na tym właśnie moście wylecieli przez barierkę i wpadli do rzeki. I teraz uważaj: prawie wszyscy byli poobijani, pokaleczeni od rozbitych szyb i oczywiście mokrzy, ale poza tym nic im się nie stało.
     – Prawie wszyscy? – upewniam się, czy dobrze rozumiem.
     – Prawie. Bo panna młoda… cóż, wiem jak to zabrzmi, ale do dzisiaj nie wiadomo, co z nią.
     – Jak to? – dopytuję z niedowierzaniem.
     – A tak. Zaginęła. Dosłownie jak ten przysłowiowy kamień w wodę.
     – Przecież – staram się skojarzyć fakty – to nie jest jakaś wielka rzeka.
     – No właśnie to jest najbardziej interesujące. Albo raczej dziwne? Jak się trafi suche lato, to można ją dosłownie przejść w poprzek. Owszem, wtedy akurat padało i wody było naprawdę sporo, ale to i tak wszystkiego nie tłumaczy. Bo jakby ta dziewczyna przeżyła, to wyszłaby sama na brzeg tak samo jak reszta. A gdyby się utopiła, to by ją znaleźli kilka kilometrów dalej, koło jazów. W sensie takich spiętrzeń, coś wyglądają jak niskie tamy, na pewno je kiedyś widziałaś. Ale tam też nie było ani śladu. Szukała policja, straż, mieszkańcy, sprawdzili naprawdę co się dało. I nic. Zero. Wyciągnęli tylko z krzaków podarty welon i bodajże jednego buta, ale to wszystko. Nawet taki znany jasnowidz miał się w to zaangażować, tylko że straszcie coś kręcił. I najpierw mówił, że ona żyje, potem, że jednak nie, i tak co chwila zmieniał wersję.
     – Ech, jakiego trzeba mieć pecha, żeby na weselu… – podsumowuję opowieść wyjątkowo mało oryginalnie. – No ale co dalej?
     – Dalej się zaczęły wzajemne oskarżenia. Że to niby fotograf namówił, ale on się zapierał, że to był pomysł samej panny młodej, bo chciała mieć nocną sesję. I chociaż świadek się przyznał do prowadzenia, to podobno wcale nie on siedział za kółkiem. Potem jeszcze było kilka spraw w sądzie, jakieś pretensje rodziny panny młodej, groźby wobec młodego, ale nawet nie wiem, jak to się skończyło.
     – Dobrze, dobrze… – zamyślam się na moment – tylko wspominałeś, że to ma coś wspólnego z tobą.
     – Bo ma. Ech… No powiem wprost: ja byłem na tym ślubie. Powiem nawet więcej: mało brakowało, a byłbym świadkiem, tylko w ostatniej chwili musiałem zrezygnować. I właściwie tylko dlatego nie siedziałem wtedy w tym samochodzie… Ale to nadal nie wszystko, bo ten sam pan młody zamiast opłakiwać stratę, to dość szybko znalazł sobie nową dziewczynę. Tę samą, która już za kilka godzin zostanie jego żoną. A ty poznasz oboje, bo to właśnie na ich ślub jedziemy.

*

Tekst (c) Agnessa Novvak
Okładka na podstawie ilustracji Piotra Gratkiewicza

Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 01.12.2021. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!

Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobało Ci się opowiadanie? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na FB i Insta (niestety nie mogę wkleić linków, niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!

1 komentarz

 
  • AnonimS

    Masz łapkę.  :blackeye:

    7 gru 2021

  • AgnessaNovvak

    @AnonimS gdzie mnie z tymi ręcoma?  :lol2:

    7 gru 2021