Kryzys cz.16

Następnego dnia obudziłam się po dziewiątej, nie uświadczając już Tomka w domu. Z jednej strony mi ulżyło, że mam spokój, ale z drugiej… chciałabym, żeby to wszystko wyglądało inaczej. Momentami naprawdę chciałabym być naiwnym dziewczątkiem, bo wtedy byłabym w stanie uwierzyć, że to był tylko niewinny incydent. A tak, czy potrafiłam wybaczyć mu zdradę? Chociaż skoro byłam w stanie zmusić się do jej przemilczenia, więc może z czasem i zapomnę?…

Snując się po domu bez celu, rozprawiałam nad tym, co mogłabym w dniu dzisiejszym robić? Spotkanie z mamą odpadało, z byłą przyjaciółką tym bardziej. Z dziewczynami z pracy już dawno nie miałam kontaktu, który jakoś samoistnie się nam rozleciał, gdy moje priorytety uległy gwałtownej zmianie. Dnia przed telewizorem spędzać nie chciałam, a wizja samotnego spaceru czy bezcelowego siedzenia w kawiarni też mnie nie zachwycała. Gotowanie pysznego obiadku dla wracającego z pracy w podskokach i spragnionego mężczyzny też mnie jakoś odpychało. Wiedziałam po prostu, że nie będę czuła radości z gotowania, a głodna nie byłam, więc po co miałabym sobie w ogóle ręce brudzić? Łyknęłam witaminy ponoć niezbędne dla kobiet w moim stanie, popiłam owocową herbatką, sygnowaną napisem "dla kobiet ciężarnych” choć pewnie nic oprócz ceny nie różniło jej od tej zwykłej z hipermarketowej półki. I stałam tak w tej kuchni, wyglądając za okno i nie wiedząc co ze sobą zrobić.

Miałam ochotę zrobić coś nowego, gdzieś pojechać, coś zobaczyć, ale przecież ja nie mogłam tego zrobić. Co prawda kluczyki od samochodu leżały w komodzie na przedpokoju, ale wolałam nie wywoływać wilka z lasu i nigdzie nie jechać sama. Wyprawa gdziekolwiek za miasto taksówką, jak doradzał mi to wcześniej mój chłopak, też była bez sensu, bo potrafiłam obliczyć sobie jej koszt, a to na pewno nie wpłynęłoby pozytywnie na nasz budżet. Pieniędzy nam jak na razie nie brakowało, co było tylko i wyłącznie jego zasługą, i chciałabym, żeby taki stan rzeczy się utrzymał, bo dziecko z pewnością pochłonie sporą część wypłaty.

W końcu po niezliczonym czasie bezczynnego stania przy oknie, poczułam się tym faktem zmęczona i postanowiłam skorzystać z przybytku, jaki mieliśmy w domu. Rozsiadłam się na kanapie i odpaliłam tablet. Sprawdziłam kilka portali, na których inni użytkownicy wyrażali nikłe zainteresowanie moją osobą. No cóż, taka kolei rzeczy, że przyszłą matkę wyklucza się z imprezowego grona singli. Wszyscy dobrze wiedzieli, że na clubowaniu ze mną nic nie zyskają oprócz zbędnego balastu. Początkowe gratulacje na wieść o ciąży i pytania o samopoczucie, z czasem przekształciły się w zdawkowe wiadomości mające raczej już tylko charakter grzecznościowej wymiany zdań. Z czasem jednak i takie ustały, a po nich została mi pusta skrzynka odbiorcza. Ot, tak to życie wyglądało. A propos skrzynki odbiorczej, to postanowiłam sprawdzić mejla. Pożałowałam tego, gdy zobaczyłam ilość odebranych wiadomości. Czterocyfrowa suma spamu zdecydowanie zniechęcała do przeglądania, czy pośród steku tych bzdur jest coś wartościowego. Wylogowałam się szybko… i wtedy doznałam olśnienia. Gdy zobaczyłam reklamę firmującą zajęcia dla przyszłych mam zrozumiałam, że wcale nie musze nigdzie jechać, by zrobić coś fajnego! No może nie całkiem nie muszę nigdzie jechać, ale już na pewno nie wyjeżdżać za miasto. Szybko kliknęłam w migającą reklamę, która przekierowała mnie niemal natychmiast na stronę fitness clubu. Przeczytałam tam masę mądrych rzeczy, o korzyściach płynących z tych zajęć. Jakoś mi się wierzyć nie chciało, że mają aż tak cudowny wpływ i dzięki nim pozbędę się problemu rozstępów, ale co tam! Mi wcale nie chodziło o to, by doznać jakiejś cudownej przemiany, a jedynie o to, by zrobić coś nowego i dzięki temu poczuć się lepiej. Chwilę potem, gdy moim oczom ukazały się zdjęcia z tych zajęć poczułam się rozczarowana. No dobra, fakt faktem, że sala była nowoczesna, wyposażona w te wszystkie nowoczesne bajery i przystosowana dla różnorakich klientów, ale… nie wyobrażam sobie, żebym mogła wyginać się tak na jakiejś piłce. Wszystkie przyszłe mamy na tym zdjęciu siedziały na gigantycznej piłce, z rozstawionymi szeroko nogami i rękoma wyciągniętymi przed siebie. Szczerze? Czułabym się tam jak klaun w cyrku! Zawsze tego typu rzeczy jak na przykład zajęcia z jogi kojarzyły mi się tylko z wyciąganiem pieniędzy od naiwniaków. Zdecydowanie nie byłam zwolennikiem takich głupot i tym bardziej nie rozumiałam, jak niby te zajęcia miały na mnie pozytywnie wpłynąć? Tak siedzieć i się wyginać to ja i w domu mogę. Nie potrzeba mi do tego żadnego fitnessu dla aktywnych mam.

Paradoksalnie dzięki tej reklamie doznałam kolejnego olśnienia. Dawniej tak lubiłam chodzić na basen, a woda nie wpływała niekorzystnie na dziecko, bo przecież codziennie jej używałam! Poza tym w zamierzchłej przed-ciążowej przeszłości widziałam jakieś reklamy zapraszające matki z noworodkami czy kobiety w ciąży na właśnie takie, zorganizowane zajęcia, więc wiedziałam, że nie zrobię tym Antosiowi krzywdy, a trochę ruchu nigdy nie zaszkodzi. Na moje szczęście basen był tak blisko mnie, że nie musiałam nawet jechać taksówką! Wystarczyło piętnaście minut spacerku i byłabym na miejscu. Podekscytowana przypływem genialnego pomysłu, udałam się wygrzebać z czeluści szafy strój kąpielowy. I tu zaistniał pierwszy problem. Jednoczęściowy nieprzyjemnie opinał mój brzuch, a nie byłam pewna czy na basen olimpijski wpuszczą mnie w dwuczęściowym, co by tu nie mówić – bikini. Tak dawno nie byłam już na basenie, że nawet nie wiedziałam, czy powinnam idąc tam, mieć czepek, czy wystarczy jedynie związać włosy? Postanowiłam się jednak nie zamartwiać, najwyżej mnie grzecznie wyproszą, a nie stracę nic.

Z takim też nastawieniem dotarłam do basenowej szatni. Przebrałam się w swoje bikini i zawahałam się przed wyjściem z przebieralni. Zanim ktokolwiek mnie zobaczy, najpierw ujrzy mój brzuch wyłaniający się zza zakrętu. Cholera! Nie pomyślałam wcześniej o tym, że wszyscy będą patrzeć na to, jak ciąża zdeformowała mi ciało. Piersi rosnąc, opierały mi się na już wyrośniętym brzuchu, który stale się powiększał. Wiedziałam, że to dobrze, że mój synek rozwijając się potrzebuje miejsca, ale jednak nie było to na moją korzyść, że rozwijał się kosztem mojego wyglądu.

Przekręciłam cichutko zamek, jakby to miało mi w czymś pomóc i wychyliłam głowę zza drzwi poszukując ewentualnego zagrożenia. Na moje szczęście wybrałam sobie dość wczesną porę, o której ludzie pracowali bądź uczyli się, więc ruch był niewielki. Wyłoniłam się więc z pewną dozą nieśmiałości z szatni i zostawiając rzeczy w szafce, udałam się pod prysznic. Później chciałam szybciutko przemknąć na basen, ale na mojej drodze stanęła przeszkoda i mój plan spalił na panewce. Zachciało im się elektrycznych bramek! Ja wiem, ze elektronika idzie na przód i tak dalej, ale skoro płacę za wejściówkę, dostaję bransoletkę, którą przykładam do takiej samej bramki przy wejściu do szatni to po co jeszcze jedna taka sama przed samym wejściem na basen? Ech, ta logika…

Jak na złość gdy przykładałam swoją wściekłoróżową bransoletkę do czujnika, ten zamiast magicznie otworzyć mi tę bramkę, to jedynie pokazywał wielki czerwony "x”. Moje kilkakrotne próby dogadania się z nim i przykładania tej bransoletki od każdej strony nic nie dawały. Głośno westchnęłam, rozumiejąc, że najprawdopodobniej będę musiała wrócić się do samego wejścia i jakże uprzejmej pani w okienku, zgłosić zaistniały problem. Technologia mnie jednak przerosła… już miałam odwrócić się i odejść, gdy z zza rogu wyłonił się chłopak w czerwonej koszulce, na której dumnie widniał napis "ratownik”. Obrzucił moją postać ciekawskim spojrzeniem, o sekundę za długo przytrzymując wzrok na moich stanowczo za dużych piersiach. Z czarującym uśmiechem podszedł do mnie i kulturalnie zapytał, czy w czymś mi nie pomóc? Oczywiście, że miał mi pomóc! W końcu przyszłam tu na basen, a nie po to, by spędzić opłaconą już godzinę stojąc przy bramce.

– Czasem tak się zacina – wyjaśnił przykładając swoją bransoletkę, tym samym umożliwiając mi wejście na basen.

– Nic nie jest doskonałe – odrzekłam zamiast zwykłego podziękowania, przeciągając wymianę zdań pomiędzy nami.

Wtem on obrzucił moją osobę zdumionym spojrzeniem, kwitując to uśmieszkiem. Przeszłam przez bramkę, lecz w tych japonkach na śliskich płytkach szło mi się wręcz tragicznie. Na moje szczęście, że chyba moje cycki go zauroczyły, bo gdyby nie on roztrzaskałabym sobie głowę na tej posadzce. Złapał mnie w ostatniej chwili i nawet nie śmiałam protestować, że w odruchu udzielenia mi pomocy, złapał za piersi, a nie za brzuch. Już wolałam, żeby mnie one potem trochę bolały, niż gdyby zrobił coś Antosiowi tak stanowczym szarpnięciem.

Postawił mnie do pionu i omiótł moją sylwetkę przestraszonym wzrokiem, ale chyba nie zauważył żadnych szkód.

– Wszystko dobrze? – zapytał znacząco patrząc na brzuch, na którym właśnie położyłam rękę.

– Tak – starałam się uśmiechnąć i zabrzmieć autentycznie. – Po prostu mały się trochę przestraszył i zacząć kręcić. Wiesz, tak to działa, gdy dzieje się coś ze mną, to on też to czuje – tłumaczyłam, bo sądząc po wyglądzie to był młodszy ode mnie i pewnie nie za dobrze orientował się w sprawach ciężarnych.

– Okej, to może usiądziesz? – w pierwszym odruchu chciałam zaprzeczyć, ale w końcu chwila dla uspokojenia się małego mi się przyda, więc się zgodziłam. – Chodź – wskazał mi ręką kierunek, w którym miałam się udać.

Zaczęłam niepewnie stawiać pierwsze kroki, wiedząc już, że na następną wizytę na basenie zakupię sobie z pewnością antypoślizgowe klapki, a nie takie ze zwykłą, piankową podeszwą. Obeszliśmy chyba z pół basenu, gdy wskazał mi ręką drzwi, które chwilę później przede mną otworzył, tym samym zapraszając do środka. Weszłam i przystanęłam niepewna co zrobić, no bo co ja tak właściwie tu robię? Odwróciłam się ku niemu, a ten uśmiechnął się życzliwie na przełamanie pierwszych lodów i powiedział, żebym usiadła sobie na kanapie. Chwilę potem otrzymałam plastikowy kubeczek wypełniony wodą.

– Dzięki.

– Nie ma za co – odpowiedział grzecznie.

– Wiem, że nie musiałeś się tak przejąć.

– Wiesz, bądź co bądź, to ja odpowiadam tu za bezpieczeństwo, więc raczej musiałem. Poza tym jesteś w ciąży, musisz bardziej uważać.

– Wiem – przytaknęłam, bo przecież nie będę chłopakowi robić wyrzutów, że nie ma prawa mnie strofować, gdy okazał się być aż tak pomocny.

– Który to miesiąc? – nie wiem czy zapytał z grzeczności czy z ciekawości, ale o synku byłam gotowa rozmawiać godzinami.

– Piąty – przyznałam mimowolnie się uśmiechając.

Moje słoneczko miało już pięć miesięcy i to na nim powinnam była się teraz w pierwszej kolejności skupić. Nie na sobie i swoich fochach, tylko na nim.

– Wiesz, moja koleżanka we wtorki i czwartki prowadzi tu na basenie zajęcia dla przyszłych mam, więc jakbyś chciała przyjść to mogę dać ci ulotkę o tych zajęciach. Zawsze to raźniej w towarzystwie innych przyszłych mam.

– Dzięki, chętnie na to zerknę – przytaknęłam jego propozycji, bo tutaj rzeczywiście trenowali wręcz zawodowi pływacze więc moje żółwie tempo mogłoby komuś przeszkadzać.

Chwilę potem dostałam tą ulotkę, z której skwapliwie postanowiłam skorzystać. Jeszcze tego samego dnia, wychodząc z basenu postanowiłam zapisać się do grupy dla kobiet ciężarnych.

Już następnego dnia mogłam doświadczyć na własnej skórze, że zajęcia jakie polecił mi tamten ratownik nie są żadną fuszerką. Co prawda mieliśmy z Tomkiem wymianę sprzecznych, jak się okazało poglądów, gdyż ten uważał, że niepotrzebnie wymyślam sobie zajęcia zamiast odpoczywać. Ale ja nie chciałam odpoczywać! Chciałam robić wszystko, bylebym tylko nie musiała odpoczywać i myśleć! Zatem twardo oświadczyłam mu, że zajęcia te skierowane są i przede wszystkim dostosowane, do takich kobiet jak ja, więc nie musi się o nic martwić. Postawiłam na swoim i poszłam. Czy czułam się przez to lepiej? Nie bardzo…

Agnieszka, nasza instruktorka, była na tyle rezolutną osobą, że potrafiła tak ułożyć plan naszych zajęć, by nikt nie narzekał na zbytnią nudę lub też przemęczenie. W międzyczasie oczywiście znalazły się chwile relaksu, w których nie stroniłyśmy od ploteczek. Grupa składała się z czternastu pań, a jak wiadomo ile pań, tyle też poglądów. Zaczęłyśmy wymieniać się przepisami na dania bogate w witaminy, a skończyłyśmy na polecaniu sobie wzajemnie bielizny ciążowej. Te rozmowy uświadomiły mi jedną, niby oczywistą rzecz, ale jakoś sama wcześniej na nią nie wpadłam. Oprócz ubranek ja nie miałam dla Antosia nic, a jak powszechnie wiadomo dziecko na samych ubrankach nie przeżyje. Tyle rzeczy było jeszcze przed nami, tyle rzeczy do kupienia, załatwienia… aż złapałam się za głowę, jak ten cały ogrom niezałatwionych spraw do mnie dotarł.

I tak też minął mi piątek. Szczerze powiedziawszy to z ubrankami dla Antosia nie miałam najmniejszego problemu. Wręcz przeciwnie, chyba kupiłam ich aż za dużo. Najpotrzebniejsze, czyli te najmniejsze przybory, jakie byłam w stanie sama dotransportować do domu też kupiłam. Oczywiście zostało jeszcze kilka rzeczy do kupienia takich jak przewijak czy wanienka, ale po to będę już musiała pojechać z Tomkiem i to samochodem.

Jednak było coś mniej pozytywnego w tych zakupach, co uświadomiło mi, co mnie czeka w przyszłych miesiącach… zakup rzeczy dla synka nie był problemem, a wręcz cieszyłam się, bo dostrzegałam podniosłość tej chwili. Problem natomiast stanowiły zakupy dla świeżo upieczonej mamy. Te wszystkie wkładki laktacyjne, podkłady poporodowe czy też specjalne biustonosze były jeszcze do przeżycia, ale jak dowiedziałam się, że powinnam sobie kupić "krem na pękające brodawki sutkowe” to mnie zatkało. Autentycznie doznałam szoku! Nigdy wcześniej nie słyszałam o czymś takim. Ja wiedziałam, że dziecko wszystko zmienia, że poród to nie droga usłana różami, ale dlaczego… uch, dlaczego aż tak?! Przerażało mnie to wszystko.

Wróciłam do domu obładowana torbami i zanim Tomek zdążył zauważyć ile tobołków przywlokłam, to już na mnie napadł w samym progu:

– Gdzie ty byłaś? Przecież prosiłem, żebyś dawała mi znać, jak gdzieś wychodzisz.

– Tak wiem, ale nie sądzisz, że odrobinę już przesadzasz? Też mam prawo wyjść na świeże powietrze.

– To nazywasz świeżym powietrzem? – zapytał ostro, odbierając mi torby, ale gdy dostrzegł co w nich jest, jakby jego twarz złagodniała. – Przecież mogliśmy razem pojechać na zakupy, nie musiałabyś wtedy tego dźwigać.

– Nie było ciężkie – skwitowałam – poza tym ty pracujesz.

– Ale weekend mam wolny.

– Cały? – zapytałam przerażona, no co on tylko skinął głową, potwierdzając.

Co my u diabła będziemy robić cały weekend? I to na dodatek razem? W jednym mieszkaniu? Ten weekend jakoś nie jawił mi się w najjaśniejszych barwach…

dajsieuwiesc

opublikowała opowiadanie w kategorii miłość, użyła 2825 słów i 15898 znaków.

5 komentarzy

 
  • dajsieuwiesc

    Romantyczny weekend... hm? Obawiam się, że romantyzm w moim wydaniu dalece odbiega od tego, o jakim myślicie. w każdym razie dziękuję wam za komentarze i zainteresowanie opowiadaniem. :)

    8 mar 2015

  • mała 091

    Niech się bardziej on stara i oby relacje między nimi się polepszyly :) weny :*

    6 mar 2015

  • Jaga

    Może romantyczny weekend we dwoje? :)

    5 mar 2015

  • Jagoda

    Świetne

    4 mar 2015

  • prf

    Super, czekam na kolejną część. Mam nadzieję że w końcu sytuacja między głównymi bohaterami stanie się mniej napięta

    4 mar 2015