Gwiazdeczka cz. XVIII (Zdzi*a tom II)

XVIII

     Za osiem trzecia zaparkowałam koło lasku okalającego hawirę rzeźnika. Dom był duży i mieścił się na tyłach ogromnej masarni. Z pewnością kolo miał kasy jak lodu, o czym świadczyły poustawiane pod bramą posągi tygrysów odlanych z mosiądzu. „Wieś tańczy i śpiewa” – skwitowałam, mijając z pogardą ten istny festyn. O dziwo, brama stała otworem, a system alarmowy najwyraźniej nie został zamontowany – kolejny dowód na pewność siebie całego wsiurskiego tałatajstwa. Patrząc przez klapkę strażackiego hełmu wszystko wydawało się nieco rozmyte, jednak stanowczo nie można ująć, że miejsce to wręcz tryskało przepychem. „Na co komu coś takiego, skoro nie ma się z kim tym dzielić?” – dumałam, gdy zerkając na cyferblat, zadzwoniłam dzwonkiem u drzwi. Przeciągły gong rozbrzmiewał w uszach nad wyraz złowieszczo.
     Skrzydło uchylono niecałą minutę później i oczom ukazał się sam właściciel. Już miałam zacząć wyuczoną na pamięć przemowę, gdy nieoczekiwanie gościu zaprosił mnie gestem do środka:
   – Jak zwykle punktualna – rozpoczął i wykonał zajętą przez drinka ręką nerwowy ruch. Połowa bursztynowej cieczy chlupnęła głośno na ciemną marmurową posadzkę. Puścił mnie przodem i przeszliśmy do salonu, a tam nim zdążyłam zareagować, Jędrzej zdjął czarny szlafrok frotte, po czym odrzucił go na pobliską kanapę. Następnie odwrócił się do mnie.
     Na całe szczęście szybka kasku została delikatnie przyciemniona, więc nie mógł zauważyć mojego zdziwienia. Nie był nagi, bo miał na sobie grafitowe bokserki, ale nie to odgrywało tutaj pierwszoplanową rolę. Chodziło o ślady. Brzuch i klatkę zdobiły blizny, w ilości stanowczo większej od mojej. Niewątpliwie pochodziły jednak od tego samego narzędzia. Niemal nie mogłam oderwać wzroku od tych ledwo zasklepionych ran. Na całym ciele, tylko szyja, dłonie, stopy i twarz pozostawały gładkie. Poza tym, nogi zdobiły ślady po gaszonych na sobie petach. Nie widziałam jego pleców, ale mogłam się tylko domyślać, że także ich nie oszczędzał.
     Gardło zacisnęło się niemal całkowicie i już wiedziałam, iż nic więcej dzisiaj nie powiem. Stałam tak, niezdolna do najmniejszego ruchu, podczas gdy spojrzenie powędrowało w górę męskiej sylwetki. Nadal był przystojny, co tylko podwójnie mnie rozpraszało. Postanowiłam jednak przezwyciężyć odrętwienie, studiując znienawidzoną gębę. Niewiele się zmieniło od spotkania na targu, poza oczywistym faktem, że facet był totalnie naćpany. Nie wiedziałam co zażywał, ale rozszerzone źrenice, całkiem nieprzytomny wzrok i niewątpliwe omamy, odpowiadały grupce brązowych grzybków na cieniuteńkich nóżeczkach.
     Nie dane było mi jednak dokonywać dalszych obserwacji, ponieważ ponownie zabrał głos:
   –  Może chociaż tym razem się jakoś odezwiesz? Po tylu latach mogłabyś w końcu powiedzieć, co jeszcze powinienem dla ciebie zrobić…
     Milczałam. Grałam. Szłam z biegiem historii. Skoro nawiedzałam go w halucynacjach, mogłam spokojnie pozwolić, by myślał, iż to po prostu kolejna z nich.
   – Kogo ja próbuję oszukać? Przecież wiem, że ciebie tu nie ma. To twoje wspomnienie mnie nęka. Nigdy byś z własnej woli tutaj nie przyszła. Nie po tym, co żeśmy ci zgotowali…
     Łzy spłynęły po naszych twarzach. Własnych nie ocierałam. Chciałam, żeby je widział. Sam również nie próbował swoich powstrzymać. „Takie ładne ma oczy” – westchnęłam w duszy, ale szybko się poprawiłam: „Na wskroś bezczelne i puste”.
     Zrezygnowany podszedł do małego granitowego stolika. Wziął z niego butelkę z rozpoczętym chianti, zawczasu jeszcze upijając kilka łyków ze szklaneczki z burbonem. Ten najwyraźniej miał zbyt kwadratową karafkę do zabaw. Wino szybko zostało rozbite o kant mebla i rozlało się krwistym strumieniem na wszystko dookoła, ochlapując umięśniony brzuch jegomościa. Nic sobie z tego nie robiąc, wstał i ruszył z powrotem w moim kierunku. Przez cały ten czas nie drgnęłam ani na jotę.
     Nie minęła chwila, a już zaczął wbijać ostrego tulipana w usianą bliznami skórę. Raz za razem znaczył klatę, brzuch, a nawet podbrzusze, tuż ponad bielizną, krwawymi rankami. Były stanowczo głębsze od moich. Żółć powoli zaczynała podpływać do gardła, gdy po kilku minutach wyglądał niczym oblany posoką. Wówczas padł na kolana i rozpłakał się już na dobre.
     A ja tylko stałam. Wryta w podłogę, zapuszczałam korzenie i myślałam, że umrę tam razem z nim. Nie wiedziałam co robić. Nie umiałam się zdecydować, czy go ogłuszyć i karać, jak zamierzałam, czy zwyczajnie obrócić ciało na pięcie i zwiać, gdzie pieprz rośnie. Widmo nadchodzących wymiotów mogło wszystko pokrzyżować, jednak nie byłam zdolna wykonać najmniejszego ruchu. Jędrzej zaś łkał coraz bardziej żałośnie, aż w końcu opadł plackiem na brzuch, rozchlapując posokę dookoła swojego ciała. Wówczas przyjrzałam się uważniej plecom mężczyzny i poczułam, iż krew odpływa również z Anielskiej twarzy.
     To nie był tatuaż. Nie. Tak byłoby stanowczo zbyt prosto. Gdy odwrócił się do stołu, zauważyłam, iż tył był jakby o ton ciemniejszy niż reszta ciała, jednak dopiero teraz zrozumiałam dlaczego. Rząd podłużnych nacięć rozchodził się centymetrowymi odstępami po całym tułowiu. Niewątpliwie, codziennie powtarzał ten sam rytuał i podstawiał grzbiet pod jakąś maszynę, która nacinała mu skórę. Stąd ciągle niezagojone krwawe paski widniały na męskich plecach. Nigdy nie znikały. Zawsze pozostawały klejące, brudne i porozrywane…
     Byłam na wykończeniu sił emocjonalnych oraz witalnych. Ręce mi się trzęsły, a flaki wywracały do góry nogami. Nogi niemalże ugięły jak u rzeźnika, ale po prostu nie mogłam odpuścić. Nie dopóki nie zniknę z tego przeklętego mieszkanka.
     Pogodziłam się z myślą, że nie ma najmniejszego sensu karać go jeszcze bardziej. Był wrakiem. Zniszczoną skorupą człowieka. Sam sobie wymierzał najgorsze chłosty.
     Chciałam po prostu uciec. Nie miałam siły spojrzeć na oprawcę. A raczej na mokrą mieszankę krwi, brudu i mięsa. Nie wiem więc jakim cudem udało mi się odwrócić. Postawiłam pierwszy krok i niemal podskoczyłam na dźwięk głosu za sobą:  
   – Nie możesz wyjść – zaskowyczał z podłogi, gramoląc się z powrotem do pozycji stojącej. – Jeszcze nie połykałem… muszę… dzisiaj jest przecież ten dzień…
     Przystanęłam i zwróciłam ciało ku mężczyźnie. Głowę miał spuszczoną, ręce leżały płasko po bokach, a wzrok niepewnie zerkał w moim kierunku. Dodał jeszcze tylko: „proszę, inaczej nie zasnę”.
     W gruncie rzeczy miałam w dupie czy jeszcze kiedykolwiek odpłynie w niebyt. „Sam sobie to wszystko zgotował, więc co mi było do tego?” – pytałam wewnętrzne „ja”, chociaż doskonale znałam odpowiedź. „Przecież tylko Anioł mógł go wyzwolić z okowów”.
     Stanęłam więc twardo na nogach i nieznacznie skinęłam głową. Ślepia ponownie zalała woda i w te pędy podbiegł do okiennicy. Schylił się i porwał z kaloryfera pętko mocno podsuszonej jałowcowej. Następnie wrócił i uklęknął bliżej mnie, tak, że odchylając głowę mógł pewnie spoglądać mi w oczy. Wówczas otworzył usta i kontynuował obrządek.
     Nie trzeba było dotykać, by stwierdzić, że kiełba wyróżniała się niezwykłą twardością. Niewzruszony jednak, centymetr po centymetrze wpychał frykas do gardła. Nawet się zbytnio nie dusił, chociaż wślepione w szybkę gały niewątpliwie bardziej lśniły od łez. Punkt kulminacyjny nastąpił na górze pęta, gdy części się przełamały, a ta z gardła wpadła mu jeszcze głębiej. Ku mojej zgrozie zarzęził tylko boleśnie i kontynuował wpychanie reszty kiełbasy. Nie wiem jak to było fizycznie możliwe, ale naprawdę to robił. Co gorsza, interes w bokserkach stanął mu przy tym jak maszt żaglowca. Cały czas nie spuszczał ze mnie wzroku i chociaż na jego miejscu padłabym już dawno na podłogę, krztusząc się i wymiotując, gdy skończył, trwał tak, jakby czekał na coś więcej. Z zamkniętymi ustami, zapewne licząc na możliwość zwrócenia porcji mięsiwa, podszedł na klęczkach i otarł głowę o moją bezsilną dłoń. Dopiero wtedy Anielicą targnęło.
     Wspomnienie zalało mnie niczym Niagara. Skulona i obolała leżałam na klepkach w salonie. Wokół rozbrzmiewały rechoty i pijackie odzywki. Dźwięk otwierających się drzwi i coraz to większa cisza. A wówczas ten szept Jędrzeja i dotyk dużej dłoni, gładzącej po włosach: „Byłaś grzeczna, maleńka. Od dzisiaj masz czterech tatusiów. A oni nigdy cię przecież nie skrzywdzą…”.  
     Zadygotałam. Machałam głową, ledwo panując nad furią i bólem. Pomimo to pogłaskałam starucha po szczecinie. „Nie załamię się tutaj. Wszędzie, ale nie przy nich”.
     Uraczony pieszczotą, jak posłuszny piesek zwinął się w kulkę pod moimi stopami. Wystarczyła minuta czy dwie, a chrapał doniośle, obśliniając suto podłogę, gdy część jałowcówki wypadła mu z pyska. Wówczas ze wstrętem odsunęłam nogę ubraną w kombinezon strażacki. Trochę chciało mi się śmiać, że tym razem mogłabym być całkiem sobą, a i tak pozostałabym poza podejrzeniami. Opuszczając domostwo, powiedziałam jedynie w myślach: „Panie, chyba w wędzarni się pali za mocno”, po czym zwyczajowo uśmiechnęłam kącikiem ust.
     Mission completed, moi państwo. Anioł z Diabłem przybili sobie piąteczkę po raz ostatni. Teraz tylko trzeba było jakoś wrócić do przyjaciela. „Jakoś” miało tutaj kluczowe znaczenie. No, bo jak jechać autem, gdy ręce, wzrok i nogi żyją własnym żywotem? Kiedy żołądek kurczy się spazmatycznie, a łzy ciskają o klapkę od kasku, całkowicie zamazując drogę przed tobą? Gdy nie czujesz nic poza bólem, rozrywającym wnętrzności od środka? Wspomnienia zalewają cię falą, słowa ranią bardziej niż gilotyna – ona chociaż zakończyłaby mękę. A ty tak trwasz. Jedziesz przed siebie, niby niewzruszona. Bo przecież każdy zasłużył na karę. Wszyscy jak jeden mąż powinni całować ci stopy. Błagać o kropelkę wody, kiedy pustynia twych uczuć nie jest w stanie wyhodować nawet kaktusa. Ty nic nie musisz. Nawet żyć. Nie ma już celu ani nadziei. Tylko same wątpliwe kierunki. Nic nie osiągnęłaś. Niczego sobą nie zaprezentowałaś. Ładna buzia i cycki, a poza tym dno. „Kto by zechciał taką tandetną Barbie? Zaczekałby? Zaczeka? A może już dawno zapomniał?”.
     Nie wiem jak dojechałam. Chyba na pamięć, bo inaczej nie było sposobu. Zaparkowałam w lesie i zakryłam brykę gałęziami oraz listowiem. Nadal ubrana w kombinezon i hełm, otworzyłam znalezionym pod wycieraczką kluczem tylne drzwi domu Elterów. Pozostała pewnie tylko godzina do świtu. „Czy nowy dzień, okaże się dla mnie łaskawy?” – zapytałam samą siebie, gdy padłam półżywa na przedpokoju. Nie miałam już siły ustać na nogach.
     Baloniko-serduszko bez zbędnego powietrza, leżało na glebie i kwiliło niczym nastoletnia dziewczynka…

Dodaj komentarz

Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż konto za darmo.