Gwiazdeczka cz. XIV (Zdzi*a tom II)

Podróż do Kor trwała tylko dwadzieścia sześć minut. Istny rekord, no ale jak tu się dziwić, skoro pożyczone od Michela nowiutkie BMW E34 miało niezłego kopa. Ukryte w lesie, spory kawałek od domu, tylko czekało, aż z czułością popieszczę skórzany drążek. Najpierw jednak musiałam odwalić piętnastominutową serię Dziadka kalesony i pośpiewać z Ksenią reklamy Johnson's Baby. Nic nie działa tak pobudzająco jak dawka parodii w naszym wspólnym wykonaniu. Nie ma to jak dobre uwiarygodnienie obecności poprzez wycie na cały regulator.
     Jechałam więc w skupieniu, ale z błąkającym się na ustach uśmiechem. Bywałam tu w latach szkolnych, jednak już po małych oględzinach zauważyłam, że miasto znacznie się zmieniło i mocno rozkwitło. W porównaniu do mojej zapyziałej dziury, w Korach wszystko wręcz tętniło życiem. Nawet późnym wieczorem można było spotkać gromadki podpitej młodzieży z boomboxami czy walkmanami, dziadków energicznie wygrażających sobie laskami, bądź też matki z dziećmi, obserwujące na moście gwiaździsty już nieboskłon.
     Znowu dopadło mnie rozrzewnienie. Coraz częściej wpadałam w ten stan. "Miękłam?" – Pokręciłam przecząco głową. "Jeszcze nie. Nie mogę teraz odpuścić". W końcu przyjechałam do tej mieściny z zamiarem zdobycia wiarygodnego kamuflażu. "Tak, wiem, nigdy wcześniej tego nie robiłam, no ale, do tej pory nie próbowałam się powstrzymywać od zabijania". – Gębę wygiął grymas. Przyjęcie do wiadomości tej decyzji, zabrzmiało gorzej niż sądziłam. Ale tak właśnie było. "No more death". Kurwa, jakie to szalenie trudne do zaakceptowania...
     Odganiając ponure rozważania, stwierdziłam, że udam się do teatru i za sowitą opłatą wypożyczę kilka strojów. Pomimo chodów w milicji, nie chciałam ryzykować rozpoznania. No i im mniej wiedzieli, tym lepiej. Sam fakt, że musiałam pożyczyć wóz, nieznośnie odznaczał się plamą na mojej dumie.  
     Jakże wielkie było zdziwienie, gdy podjechałam pod niegdysiejszy teatr, a w jego miejscu stało... kino. No beczka śmiechu! Chuj, dupa i kamulców kupa! Wkurwiona, że ohoho, zamknęłam gablotę i owinąwszy się szczelniej płaszczem, polazłam oprzeć cycki o barierki i popatrzeć na rzekę. Musiałam prędko obmyślić plan "B". Wyglądało jednak, że nie uda mi się wszystkiego ogarnąć w jedną noc. A miało być tak pięknie...
    Stałam z nosem na kwintę dobre osiem minut, klnąc i złorzecząc przemysłowi kinematograficznemu jak świat stoi, kiedy raptownie dotarł do mnie czyjś szloch. Odwróciłam się szybko i przyjrzałam krępej dziewczynie w pielęgniarskim uniformie. Szła chwiejnie i ocierała łzy, zupełnie nie zwracając uwagi, iż jeszcze kilka kroków, a przydzwoni w filar. Jej długie i gęste włosy kogoś mi przypominały, ale za cholerę nie mogłam odszukać w głowie wzorca. Stwierdziłam jednak, że zlituję się nad tym chodzącym nieszczęściem:
   – Paniusiu, zaraz zęby stracisz! – krzyknęłam, wcale nie siląc się na uprzejmość. "No, co? Też miałam kiepski dzień, ale mnie jakoś nikt nie żałował!". Niunia odskoczyła w bok jak oparzona, o mało nie wpadając na znak drogowy. O mało – bo pędem ją przyciągnęłam do siebie. "No, rozgarnięta jak kupa siana! Nic, tylko lecieć po grabki..."
   – Ja pierdolę, jaki wstyd! – wymsknęło się klępie, gdy opuściła anielskie objęcia. – Bardzo pani dziękuję. Miałabym gonga wszechczasów.
     "Kurde. Coś było nie halo". – Deja vu zalało mnie falą niemożliwych wspomnień. Czy już to przeżyłam? Wydarzyło się bądź dopiero stanie? "O ja pierdylam, nienawidzę takich schiz" – stwierdziłam w myślach, a wtedy nieznajoma uniosła ku mnie lico i już wiedziałam w czym rzecz.
   – Bilecik w jedną stronę, poproszę. Przyjechałam zrobić kontrol. – W moim głosie niedowierzanie, radość i chęć zaczepki mieszały się w jedno. Zajebiście było ją widzieć ponownie. Szkoda tylko, że taką ufaflunioną gilami.
   – Jojka? – rzuciła, gdy tylko zczaiła bazę. – Co ty do chuja ciężkiego tutaj robisz?
   – Ratuje ci baniak przed zryciem. –Wyszczerzyłam ryjek i o mało sama nie wywinęłam orła od impetu z jakim się na mnie rzuciła. – No już, już – pogłaskałam dziewczę po szczecinie, której od zawsze zazdrościłam – gadaj co to się stanęło, że śmigasz po mieście jak panda i to na dodatek w samym kitlu. Nie zimno ci?
      Spojrzała spode łba i prędko się skrzywiła. Łzy już nie ciekły, ale powiększone w nosie dziurki zwiastowały wybuch złości. "Oł noł, trzeba ją stąd zabrać i to migusiem".
   – Do samochodu! – Zanim zdążyła otworzyć japę, okręciłam przyjaciółkę i popchnęłam w kierunku "Betki".  
   – Ale do którego? – wypaliła, zdzierając laczki o beton chodnika. W odpowiedzi podstawiłam ją pod drzwi pasażera, sama zaś ominęłam auto od tyłu, przenosząc spluwę z kieszeni płaszcza za podwiązkę prawej pończochy. Szybko otworzyłam centralny zamek i wsiadłam, gestem dłoni zapraszając Sylwię do środka. Posadziła kuper i z błyszczącymi oczami lustrowała cacko. No fakt, bryka była prima sort, toteż wcale mnie jej wślepianie nie zadziwiło.
   – Powiedz, że wygrałaś w Dużego Lotka i z chęcią się podzielisz – wyszeptała, zwracając ku mnie rozmazaną mordkę. – Tylko tyle bym mogła zostawić tego niewdzięcznika.  
    "Okej, czyli chodziło o męża"– skwitowałam w łepetynce, jednocześnie świadoma, że w relacjach damsko-męskich, mogę spokojnie zawinąć się w kocyk i mówić "A gu gu". Raczej marny był ze mnie znawca tematu, ale zwykle kobietom wystarczało dać się po prostu wygadać. Zerknęłam na przegub. Minęło dwadzieścia trzy minuty odkąd wysiadłam z auta. "Kurde mol, nadal nie miałam outfitów!" – Przypomniałam sobie. – Przecież nie mogłam ściągnąć z niej tego uroczego fartuszka, chociaż wiem, jak po odpowiednim podwiązaniu materiału, mógłby się tu i ówdzie prezentować, grożąc wyłupaniem guzikami jakiegoś zbereźnego oka. Tak, mam świadomość, że obraz "cycatej pielęgniarki‐szachrajki" pojawił się w niektórych czerepach, ale muszę was rozczarować. Nie takie fatałaszki miałam na myśli, mówiąc o kamuflażu. "No ale nic, dam się Erupszyn wygadać, a potem może mnie olśni".
   – Dobra, wal śmiało. Mów kto i co odjebał? – wystartowałam z grubej rury. Zauważyłam, że mocniej zaciska pięści na rąbku spódnicy. "Dziwne, nie pamiętałam, by kiedykolwiek powstrzymywała się od gadania. Czyżby faktycznie jej na nim zależało?".
   – Chodzi o mojego męża, Jonatana. Wiesz tego kujona, z czwartej "a". Wzięliśmy ślub bez miłości, ale miałam nadzieję, że uda się nam jej nauczyć – zaczęła po dłuższej chwili, kreśląc kółka palcem po lekko już zaparowanej od naszych oddechów szybie. Nie chciało mi się nawet zastanawiać, co by na to powiedział Mały Mi. – Wiesz, ja zawsze chciałam one way ticket do miasta, byleby jak najdalej od Ciemężników. On zaś pragnął się uczyć, ale rodzice zmusili go wpierw do ożenku, bo to "dobrze wygląda" na stanowisku. No i tak wyszło. Ja się wyrwałam, bez niczyjej zgody, zrywając wszystkie kontakty i porzucając na wieki rodzinę, on zaś szczęśliwy przedstawił mnie staruszkom, którym i tak wisiało kim jestem. "Byle jaka, byle była". – Wzruszyła ramionami i ciągnęła dalej. – Tak sobie żyliśmy, w sprezentowanym przez teściów mieszkanku, w sumie bardziej obok siebie niż razem. No, ale jak po wielu latach pojawiła się na świecie Zuzanna, to wówczas coś w sercu mi drgnęło. – Knykcie niebezpiecznie zbielały, zwiastując nadciągający wybuch. – A tu dzisiaj, kurwa wpadam na house, szczęśliwa, że udało mi się wcześniej skończyć zmianę, a on się pieprzy w naszym łóżku z jakąś drag queen! Jakąś, jakimś, jakimkolwiek, chuj wielki i szelki pierdolonym czymś! Jak zwał tak zwał, w każdym razie mnie wcięło, toto wyskoczyło pędem przez balkon, bo na pierwszym pietrze mieszkamy, nawet mrugnąć nie zdążyłam, chyba gołe uciekło, a wtedy sruu, jak się zawinęłam na pięcie, tak od ponad godziny łażę zła na siebie po mieście. No bo wiesz, on mi nigdy nic nie obiecywał, chciał być szczery, a ja i tak głupia miałam nadzieję. Jakim cudem coś z tego ukleić, jak on woli chłopców ode mnie. No, jak?
     Westchnęłam. Temat rozmowy nie do końca mi leżał, ale postanowiłam szczerze doradzić:
   – Po pierwsze: skoro ma kasę, niech tobie i Zuzi zapewni inne lokum. Po drugie: jeśli nadal dba o pozory, może postarać się o jakiś domek w stylu letniskowym, wtedy wciśnie w pracy kit, że dziecku lepiej się w takim miejscu rozwijać, a jemu bliżej do pracy z mieszkania. Po trzecie: niech płaci hajs na utrzymanie małej, bo jak nie, wystąpisz o rozwód i dopiero mu kichy nastrzelasz. A po czwarte: dawaj namiar na bajzel, gdzie pracują te męskie królowe. Nic do nich nie mam, ale postaram się sprawę wyjaśnić. Może chociaż dam Burdelci cynk, o wizytach domowych, które jak wiem są zakazane w większości takich przybytków? Jestem bardzo tolerancyjna, jednak nie pozwolę, by jakiś pindol wjeżdzał ci na koturnach do chaty.
   – Ty tak serio? – Popatrzyła na mnie wielkimi oczyma. – Masz świadomość, że wszystko, co właśnie powiedziałaś to "sto procent sens"?  
   – Głos rozsądku, no nie, Ticket? – Uśmiechnęłam się szeroko. Odwzajemniła wyszczerz i w tym samym momencie zadygotała z zimna. Pomimo upalnych dni, noce bywały już chłodne, a już na pewno, gdy się łaziło bez okrycia przez ponad godzinę. Uniosłam więc tyłek z fotela i zdjęłam płaszcz. Rzuciłam okrycie na jej ramiona, odpaliłam silnik, włączając ciepły nawiew i powiedziałam.
   – No to dawaj swój adresik i namiary na tę spelunkę. Ciocia Joasia ma ochotę się dzisiaj zabawić.
   – Jesteś ciocią? – zapytała zdziwiona, jednocześnie dając instrukcje, jak dajechać pod jej kamienicę. – Ochajtałaś się?
   – Nic z tych rzeczy. – Rozglądając dookoła, włączyłam światła i popędziłam kuce. – Przyjechałam na trochę do domu i już zdobyłam czteroletnią fankę.
  – Uuu, no to grubo. – Roześmiała się ponownie. Fajnie było znowu usłyszeć ten charakterystyczny ton głosu. Uwielbiałam fakt, że była moją zupełną odwrotnością. Ja miałam mysie druty na głowie, ona gruby koński warkocz. Niebieskie ślepia kontrastowały z piwnymi patrzałkami friendki. Tak samo jak jej krępa budowa i Anielowe cienkie pęciny. No, a do tego wisienka na torcie, czyli donośne, nieco męskie głosisko, spokojnie zagłuszające piskliwy szczebiot, który wydobywał się z mojej krtani. No Flip i Flap, jak bum cyk-cyk!
  – No, na bogato, jestem tam od zaledwie kilku dni, a już obiłam gębę Jerzemu, spotkałam Julka, wkurwiłam się na kury Błażejukowej, suche pampuchy Baśki hektolitrami herby popijałam, a Pasztelowa o mało mnie w sklepie nie staranowała. Wieś tańczy i śpiewa, dosłownie!
   – Ha ha, czyli wszystko w normie. – Uradowała się setnie. – A co tam u Juliana? Z całej hałastry, tylko jego szkoda. Nawet myślałam, czy by nie poprosić Jonatana o zatelefonowanie do domu i wezwanie młokosa do słuchawki, ale odmówił. Może dodam to do listy i będzie: "po szóste", jak myślisz?
   – Och, koniecznie. – Gwiazdeczkowe oczy rozbłysły od zniesmaczenia, ale nie dałam nic po sobie poznać. Już wcześniej, gdy mówiła o rodzinie, coś zaczęło mi świtać. Musiałam jeszcze tylko potwierdzić przypuszczenia. Akurat zajechałyśmy pod jej mieszkanie, więc kazałam Sylwii zatrzymać płaszcz i wcisnęłam do kieszeni trochę banknotów. Oponowała, ale gdy powiedziałam, że to na "poprawę humoru", w końcu dała spokój. Uściskałyśmy się po raz ostatni, wzięłam jej numer telefonu oraz adres rzekomego burdello bum-bum i obiecałam odwiedziny, gdy tylko znajdę nieco wolnego czasu. Po tym wszystkim z ulgą zatrzasnęłam za przyjaciółką drzwi.
     Odetchnęłam głęboko i rzuciłam okiem na zegarek pożyczony od Asenii. Nie miałam swojego. Z oczywistych względów nienawidziłam każdego odmierzacza czasu. Tarcza wskazała dwudziestą drugą czterdzieści dziewięć. Straciłam więc prawie dwie godziny. Chociaż pojęcie "straty", można było wziąć za umowne...
     Wrzuciłam jedynkę i jadąc ku szemranemu barowi, a cappella powtarzałam pod nosem słowa "One way ticket", zespołu Eruption, czyli ulubionej piosenki Sylwki. To od tego kawałka wzięło się zamiłowanie dziewczyny do języka angielskiego. Ciągle pamiętam, jak wkuwała słówka w bibliotece. Poświęcała wiele przerw, ale chciała znać wszystkie. "I co z tego miała?". Została pigułą, ukrytą w cieniu mężczyzny. Szkoda mi było przyjaciółki. Nie dość, że mąż ją wyruchał, to jeszcze własny brat. I to bez mydła.
   – Jak ja nie cierpię kłamliwych sukinsynów! – zaklęłam głośno, przerywając śpiew. – Boże, dlaczego wystawiasz mnie na taką próbę? Chyba serio masz ochotę szepnąć diabłowi, by zrobił z kotła jacuzzi. Trzymaj mnie zatem w ryzach, bo jak nie, to Julian będzie miał dołeczek również w żopie. I obawiam się, że wówczas nici z przyjemnych doznań!  
     W kasynie mieliśmy taki nowy austriacki napój, który rzekomo dodawał energii, ale jakoś nigdy w to nie wierzyłam. Dla ciebie jednak, Ojczulku, nie ma rzeczy niemożliwych, więc śmiało – uskrzydl swoją Anielicę. Żadne tam drinki z czerwonym bykiem w logo nie mogą się z Tobą równać! Pewnie i tak się zresztą nie przyjmą. Nie bez jakiegoś chwytliwego sloganu...

2 komentarze

Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż konto za darmo.

  • Użytkownik Gaba

    Rewelacyjny język. Nic nie wymyślę w tym Nowym roku. Podpisuję się więc pod shakadap. Z małym wyjątkiem - bardzo dobra robota!
    Pozdrawiam i.....czekam na więcej!

    5 sty 2021

  • Użytkownik Kocwiaczek

    @Gaba, kłaniam się i dziękuję za tak pozytywny odbiór :)

    5 sty 2021

  • Użytkownik shakadap

    Dobra robota.
    Pozdrawiam i powodzenia.

    5 sty 2021

  • Użytkownik Kocwiaczek

    @shakadap, bardzo dziękuję:)

    5 sty 2021